Polski może bronić prywatna armia, zakontraktowana na zasadzie przetargu
Żołnierze zawodowi nie powinni się czuć sfrustrowani swoją sytuacją materialną, bo to stara polska tradycja. Potoczny stereotyp, jakoby Polacy zawsze kochali swoje wojsko i ofiarnie łożyli na jego utrzymanie, cokolwiek wspólnego z prawdą ma tylko w odniesieniu do dwudziestolecia międzywojennego. Poza tym okresem żołnierz polski był z reguły głodnym i obdartym dziadem, a najpiękniejsze karty historii zapisywał - na przykład pod Somosierrą czy Monte Cassino - wtedy, gdy o jego wyekwipowanie i zaopatrzenie troszczyły się nacje mające może mniej kawaleryjskiej fantazji, ale więcej rozumu. W dzisiejszych czasach rozum nakazywałby rezygnację z państwowej armii i powierzenie obrony Polski prywatnej armii, zakontraktowanej na zasadzie przetargu. Mniej bezpiecznie nie będzie, taniej na pewno.
Wojska Kulczyka i Gudzowatego
W imię kultywowania tradycji działacze Ligi Polskich Rodzin zażądali niedawno rozebrania żołnierzy z amerykańskich dresów czy kurtek i przyodziania ich w ubiory narodowe (nie ustalono jeszcze: wzorowane na kontuszu czy może na sukmanie; w każdym razie do pleców munduru galowego powinno być przyczepione symboliczne husarskie skrzydło). Wskrzeszamy właśnie wspaniałe tradycje polskiego parlamentaryzmu i sejmikowego rębactwa. Czemu więc nie sięgnąć po tradycyjne polskie sposoby finansowania armii? Tym bardziej że społeczeństwo jest za: tylko 8 proc. Polaków umieszcza obronność wśród dziedzin, na których budżet państwa nie może oszczędzać. Według innych badań, ponad 60 proc. twierdzi, że wydatki socjalne powinny mieć pierwszeństwo przed tymi, które służą rozwojowi gospodarczemu, i od lat kolejne polskie rządy pilnie tej zasady przestrzegają. Dlaczegóż by nie posłuchać głosu ludu także w kwestii obronności, skoro z naszej narodowej tradycji możemy zaczerpnąć sporo metod zaoszczędzenia na wojsku?
Pokolenia Polaków, które wychowywały się na Trylogii Sienkiewicza, jakby nie zauważyły, że jej bohaterowie w większości służą w wojskach prywatnych (Wołodyjowski nawet sam wystawia własny oddział piechoty). W istocie dawna Rzeczpospolita bardzo daleko posunęła się w prywatyzacji usług militarnych. Kto miał w obronności kraju interes, ten fundował sobie armię. Prywatne magnackie wojska podlegały zresztą w razie potrzeby służbie publicznej. Polemika, jaką niedawno prowadzili na łamach "Wprost" historycy różnie oceniający bojową przydatność pospolitego ruszenia, nie uwzględniła faktu, iż w jego skład wchodziły też pułki prywatne, bardziej karne i lepiej wyposażone od królewskich.
Skoro funkcje policji państwowej w coraz większym stopniu przejmują w III RP prywatne agencje ochroniarskie, dlaczego bronić się przed prywatnymi wojskami? Wystarczy odpowiednia ustawa, a poszczególni biznesmeni sami już docenią, jak przydatna jest własna, zorganizowana siła zbrojna w kraju takim jak Polska. Dawnym zwyczajem nie zapomnijmy oczywiście o jej wmontowaniu w system obronny. Doroczne manewry pułków - powiedzmy Kulczyka czy Gudzowatego - na maneżowych polach pod Warszawą, wespół z pododdziałami 1. Dywizji Zmechanizowanej (na drugą państwa niedługo już nie będzie stać), stanowiłyby dodatkową atrakcję dla mediów, publiczności i reklamodawców.
Związki wojskowe
Nie ulega kwestii, że przy przetargach i w administracji armii prywatnej panowałby większy porządek niż w państwowych koszarach. Jeśli więc pójdziemy tą drogą, wkrótce może się okazać, że państwu bardziej opłaca się wynajmować prywatne pododdziały, oferujące za tę samą kwotę większą liczbę strzelań, strażnic lub wartownikogodzin. Już kilka lat temu rozsądni dowódcy chcieli powierzyć ochronę magazynów broni wynajętym ochroniarzom - niestety, nie poznano się na tym pomyśle. Powierzywszy zadania obronne wojskom prywatnym, poborowych można by - też zgodnie z tradycją - skierować do kopania ziemniaków w PGR-ach, których przywrócenie już szykują posłowie Samoobrony.
Dawna Rzeczpospolita oferuje godne uwagi wzorce oszczędzania również w odniesieniu do armii państwowej. Skarb królewski zwyczajowo wypłacał wojsku tylko pierwszą ratę należnego mu wynagrodzenia; resztę po jakimś czasie wygłodniali żołnierze brali sobie sami, zajeżdżając i grabiąc królewszczyzny. Z ekonomicznego punktu widzenia pozwalało to zaoszczędzić na administracji - pieniądze publiczne przechodziły przez mniej rąk. Ponadto wojsko zmuszone jest w takiej sytuacji zadowalać się poborami w naturze, co idealnie pasuje do sytuacji naszego państwa, mającego na składzie coraz więcej zbędnych dóbr z dotowanych fabryk bądź interwencyjnych skupów. Wizja zbuntowanych żołnierzy, którzy na oczach telewidzów opróżniają elewatory albo wyganiają z zagród interwencyjnie skupiony żywiec może się wydawać absurdalna, ale czyż hodowanie w koszarach własnych głodujących nie jest prostsze niż wysyłanie zbożowych nadwyżek do dalekiej Afryki? Każdy dobry pomysł ma swoje słabe strony. Niepłatni żołnierze zamiast punktów skupu mogą na przykład najeżdżać na państwowe banki lub urzędy skarbowe, aby wypłacić sobie zaległy żołd w gotówce. Jest to istotnie problem, ale i tak lepiej, żeby nasze pieniądze przepili żołnierze, niż roztrwonili biurokraci. Mniej natomiast obawiałbym się, że może przy tej okazji dochodzić do gwałtownych zaburzeń, jak w dawnej Rzeczypospolitej, gdzie z rąk pozbawionych żołdu żołnierzy zginął nawet jeden z hetmanów. W III RP sprawy pójdą spokojnie, gdyż nikt nie spróbuje "związkom wojskowym" przeszkadzać. W końcu nasza policja ma swoją wrażliwość społeczną i potrafi zrozumieć uzasadnioną frustrację protestujących.
Korpus lisowczyków Wciąż nie rozwiązany pozostaje problem wydatków z budżetu na armię. Jesteśmy, niestety, członkiem sojuszu wojskowego, podjęliśmy też zobowiązania dotyczące naszego udziału w rozmaitych tzw. misjach pokojowych. Słowem - od czasu do czasu trzeba gdzieś wysłać symboliczny oddział. Pociąga to za sobą koszty niewspółmierne do wysokości budżetu naszej armii, a oburzone społeczeństwo w listach i telefonach do redakcji od razu zadaje retoryczne pytania: kto za to płaci, kto za tym stoi i po co wysługujemy się amerykańskim imperialistom?
Warto przypomnieć, co w zbliżonej sytuacji zrobił Zygmunt III Waza - kiedy chciał wspomóc toczących wojnę trzydziestoletnią Habsburgów, a szlachta odmówiła na to pieniędzy. Otóż posłał on sojusznikom lisowczyków - oddziały, które służyły bez żołdu, w zupełności zadowalając się łupami wojennymi. Proszę nie mówić, że międzynarodowe siły interwencyjne zazwyczaj wysyłane są do krajów biednych. Kraje biedne, wbrew pozorom, oferują dużo lepsze możliwości zarobku niż bogate. Nie ma wojny bez szmuglu i szabru, bez lewego handlu bronią i benzyną, dostępnych za bezcen kosztowności lub dzieł sztuki, a w ostatnich dziesięcioleciach także bez masowego handlu narkotykami. Gdyby nasi chłopcy się postarali - a Polak potrafi - takie oddziały mogłyby nie tylko nic nie kosztować podatnika, ale wręcz zasilić wiecznie dziurawą państwową kasę przyzwoitymi odsetkami od obrotów. Oddziały lisowczyków ściągały do siebie wszelkiego rodzaju "uciekinierów spod szubienicy", więc dodatkową korzyścią z powrotu do tej tradycji byłoby zmniejszenie liczby ogolonych młodzieńców, przechadzających się po naszych ulicach z bejsbolowymi pałami w rękawie.
Listę pożytecznych nauk, jakie możemy, a właściwie musimy wyciągnąć z tradycji, można by wydłużyć. Jedyną alternatywą byłoby bowiem zwiększenie wydatków na wojsko i zerwanie z jego organizacyjnymi absurdami rodem z PRL. A tego nikt nie jest w stanie zrobić.
BRONISŁAW KOMOROWSKI, minister obrony w rządzie Jerzego Buzka Nie może być tak, że pod ośmiu generałów, o których pisał "Wprost", buduje się strukturę etatów w Sztabie Generalnym, na przykład przypisując do generalskiego etatu stanowisko zastępcy szefa generalnego zarządu albo gwałtownie upychając generałów gdzieś w brygadach. To ruchy niezrozumiałe, źle odbierane przez kadrę. Dobrym generałom należy się medal, a nie tworzenie dla nich ekstrastanowisk. Sztab Generalny puchnie i rozrasta się. Mnie szarpano za cięcia w jednostkach, zaś obecny minister ma problem na wyższym poziomie. Zasadne jest pytanie, czy minister "wymięknie", zacznie szukać kompromisowych rozwiązań i stworzy dodatkowe etaty dla generałów. To będzie oznaczało, że znowu Warszawa sobie poradziła, załatwiła swoje interesy, mimo że gilotyna kadrowa na niższych szczeblach była bezwzględna. Jeśli minister będzie twardy, konsekwentnie przeprowadzi reorganizację struktur dowódczych. Udowodni w ten sposób, że wszyscy w jednakowym stopniu płacą niezbędną cenę za restrukturyzację sił zbrojnych. |
Więcej możesz przeczytać w 43/2002 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.