W demokratycznym państwie prawa Belka sam podałby się do dymisji W związku z wyjazdem do USA przyjmuję do realizacji następujące zadania na rzecz Służby Bezpieczeństwa Ministerstwa Spraw Wewnętrznych: 1. Rozpoznawanie poznanych osób pod kątem (....); 2. Typowanie i opracowywanie osób ze środowisk opiniotwórczych (...); 3. Zbieranie informacji (...)". Pod dokumentem widnieje podpis Marka Belki. Przed komisją śledczą Belka oświadczył pod przysięgą, że nigdy dokumentu o współpracy z SB nie podpisał. Czy można sobie wyobrazić bardziej dobitny dowód kłamstwa i krzywoprzysięstwa? Bez względu na to, co działo się później, Marek Belka przyjął i pokwitował od SB zadania do wykonania. Innymi słowy - zobowiązał się do współpracy.
Fikcja państwa prawa
Osoba, która publicznie kłamie i to kłamie pod przysięgą, która wprowadza w błąd opinię publiczną na temat swojej przeszłości, nie powinna pełnić funkcji publicznych, a zwłaszcza funkcji premiera. Jeśli nawet od wyborów dzieli nas tylko kilka miesięcy, odwołanie premiera powinno być kwestią zasad. Kwestią moralno-prawnego ładu, bez którego nie istnieje państwo. Tak jak kwestią elementarnych zasad jest prawna odpowiedzialność premiera za kłamstwo pod przysięgą. Jeśli do tego nie dojdzie, będzie to dowód, że równość wobec prawa jest w Polsce fikcją, o czym zresztą przekonujemy się często. W tym jednak wypadku byłaby to wręcz manifestacja nierówności, bo im bardziej eksponowane stanowisko zajmuje osoba publiczna, tym bardziej rygorystycznie powinna przestrzegać prawa.
Co działoby się w demokratycznym państwie prawa, gdyby zaistniał tam kazus Belki? Otóż premier do dymisji podałby się sam, dyskretnie wzmacniany w swym postanowieniu przez partyjnych kolegów. Media zgodnym chórem zażądałyby oczywiście dymisji kłamcy. Może nawet bardziej gorliwe byłyby te, które z nim wcześniej sympatyzowały. W innym wypadku mogłyby być posądzane o stronniczość, a jest to grzech, którego odbiorcy przyzwyczajeni do wolności mediów łatwo nie wybaczają.
Sojusznicy w kłamstwie
Najbardziej uderzająca jest manipulacja, jakiej dopuszczają się polityczni sojusznicy premiera Marka Belki, w tym prezydent Aleksander Kwaśniewski. Przemilczając kłamstwo, wekslują sprawę na pytanie: czy Belka był współpracownikiem SB? Potem następuje oczywiście rytualny już atak na "dziką lustrację", podważanie wiarygodności archiwów Instytutu Pamięci Narodowej, a wreszcie uderzenie w samą instytucję IPN. Manipulacja ta jest możliwa tylko dzięki aktywnemu zaangażowaniu się w nią wpływowych mediów, przede wszystkim "Gazety Wyborczej". Jak zwykle w sprawie lustracji "GW" odwraca znaczenia: kłamcami zostają nazwani ludzie kłamstwo wytykający, a bolszewikami ci, którzy chcą Polskę wyswobodzić z postkomunistycznego układu. Helenie Łuczywo, zastępcy naczelnego "Gazety", która napisała komentarz w czwartkowym wydaniu, Belka przypomina wybitnego pisarza antykomunistę Pawła Jasienicę, zaszczutego przez władze PRL. Ci, którzy uważają, że obywatele mają prawo znać przeszłość ludzi chcących ich reprezentować, zostali zrównani przez redaktor Łuczywo z komunistycznymi oprawcami. To zresztą charakterystyczne: odsądzając od czci i wiary i rzucając najgorsze obelgi na swoich politycznych przeciwników, "GW" ogłasza, że walczy z językiem nienawiści. Zastraszając - głosi, że walczy z zastraszaniem.
Do grona obrońców Belki dołączył rzecznik praw obywatelskich prof. Andrzej Zoll. On także nie dostrzegł przestępstwa, czyli kłamstwa pod przysięgą premiera, tylko zajął się problematyką lustracji.
Prawo do śmieszności
Groteskową wersję strategii manipulacji przedstawiła partyjka PD, która istnieje dzięki obecności w mediach wielokrotnie przekraczającej jej realne znaczenie. Jej przywódca Władysław Frasyniuk wystąpił z deklaracją wystylizowaną na "Oskarżam" - słynny manifest pisarza Emila Zoli w obronie niesłusznie skazanego za szpiegostwo Alfreda Dreyfusa. "Oskarżam polską klasę polityczną" - zaczyna Frasyniuk, zapominając, że sam do tej klasy należy i występuje w obronie jednego z jej bardziej prominentnych członków, w towarzystwie najbardziej wpływowych ludzi w Polsce.
Sprawa Belki stała się rzeczywiście probierzem, na ile dominujące w III RP polityczno-biznesowo-medialne towarzystwo może stać ponad prawem. Nawet jeśli jest to prawo do śmieszności.
Osoba, która publicznie kłamie i to kłamie pod przysięgą, która wprowadza w błąd opinię publiczną na temat swojej przeszłości, nie powinna pełnić funkcji publicznych, a zwłaszcza funkcji premiera. Jeśli nawet od wyborów dzieli nas tylko kilka miesięcy, odwołanie premiera powinno być kwestią zasad. Kwestią moralno-prawnego ładu, bez którego nie istnieje państwo. Tak jak kwestią elementarnych zasad jest prawna odpowiedzialność premiera za kłamstwo pod przysięgą. Jeśli do tego nie dojdzie, będzie to dowód, że równość wobec prawa jest w Polsce fikcją, o czym zresztą przekonujemy się często. W tym jednak wypadku byłaby to wręcz manifestacja nierówności, bo im bardziej eksponowane stanowisko zajmuje osoba publiczna, tym bardziej rygorystycznie powinna przestrzegać prawa.
Co działoby się w demokratycznym państwie prawa, gdyby zaistniał tam kazus Belki? Otóż premier do dymisji podałby się sam, dyskretnie wzmacniany w swym postanowieniu przez partyjnych kolegów. Media zgodnym chórem zażądałyby oczywiście dymisji kłamcy. Może nawet bardziej gorliwe byłyby te, które z nim wcześniej sympatyzowały. W innym wypadku mogłyby być posądzane o stronniczość, a jest to grzech, którego odbiorcy przyzwyczajeni do wolności mediów łatwo nie wybaczają.
Sojusznicy w kłamstwie
Najbardziej uderzająca jest manipulacja, jakiej dopuszczają się polityczni sojusznicy premiera Marka Belki, w tym prezydent Aleksander Kwaśniewski. Przemilczając kłamstwo, wekslują sprawę na pytanie: czy Belka był współpracownikiem SB? Potem następuje oczywiście rytualny już atak na "dziką lustrację", podważanie wiarygodności archiwów Instytutu Pamięci Narodowej, a wreszcie uderzenie w samą instytucję IPN. Manipulacja ta jest możliwa tylko dzięki aktywnemu zaangażowaniu się w nią wpływowych mediów, przede wszystkim "Gazety Wyborczej". Jak zwykle w sprawie lustracji "GW" odwraca znaczenia: kłamcami zostają nazwani ludzie kłamstwo wytykający, a bolszewikami ci, którzy chcą Polskę wyswobodzić z postkomunistycznego układu. Helenie Łuczywo, zastępcy naczelnego "Gazety", która napisała komentarz w czwartkowym wydaniu, Belka przypomina wybitnego pisarza antykomunistę Pawła Jasienicę, zaszczutego przez władze PRL. Ci, którzy uważają, że obywatele mają prawo znać przeszłość ludzi chcących ich reprezentować, zostali zrównani przez redaktor Łuczywo z komunistycznymi oprawcami. To zresztą charakterystyczne: odsądzając od czci i wiary i rzucając najgorsze obelgi na swoich politycznych przeciwników, "GW" ogłasza, że walczy z językiem nienawiści. Zastraszając - głosi, że walczy z zastraszaniem.
Do grona obrońców Belki dołączył rzecznik praw obywatelskich prof. Andrzej Zoll. On także nie dostrzegł przestępstwa, czyli kłamstwa pod przysięgą premiera, tylko zajął się problematyką lustracji.
Prawo do śmieszności
Groteskową wersję strategii manipulacji przedstawiła partyjka PD, która istnieje dzięki obecności w mediach wielokrotnie przekraczającej jej realne znaczenie. Jej przywódca Władysław Frasyniuk wystąpił z deklaracją wystylizowaną na "Oskarżam" - słynny manifest pisarza Emila Zoli w obronie niesłusznie skazanego za szpiegostwo Alfreda Dreyfusa. "Oskarżam polską klasę polityczną" - zaczyna Frasyniuk, zapominając, że sam do tej klasy należy i występuje w obronie jednego z jej bardziej prominentnych członków, w towarzystwie najbardziej wpływowych ludzi w Polsce.
Sprawa Belki stała się rzeczywiście probierzem, na ile dominujące w III RP polityczno-biznesowo-medialne towarzystwo może stać ponad prawem. Nawet jeśli jest to prawo do śmieszności.
Więcej możesz przeczytać w 26/2005 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.