Wymarzona trzecia kampania prezydencka przeszła Chiracowi koło nosa Marianna jest chora. Ciężko chora. A doktora nie ma. Nie jest nim prezydent Jacques Chirac. Jego działania tylko pogłębiają chorobę Francji. Mimo to szef państwa kurczowo trzyma się fotela w Pałacu Elizejskim. Bez pomysłu na dalsze rządy. Chirac zachował się odważnie, ogłaszając referendum w sprawie konstytucji. Nie była to jednak odwaga na miarę wielkiego generała de Gaulle`a, który po przegranym referendum w sprawie regionalizacji i senatu w 1969 r. trzasnął drzwiami i wyniósł się z pałacu prezydenckiego. Chirac nie lubiany przez 70 proc. społeczeństwa (według ostatnich sondaży), irytujący eurokratyczny establishment tym, że brakiem osobistej charyzmy zniweczył trzy lata ciężkich robót 150-osobowej kohorty "konwencjonalistów", jest niemalże jawnie lekceważony przez prawicę i ostentacyjnie wyśmiewany przez lewicę. Prezydent Francji, który dzięki koguciemu oporowi przeciw amerykańskiej interwencji w Iraku jeszcze dwa lata temu szczycił się poparciem wynoszącym ponad 80 proc., wykonał ruch tyleż rozpaczliwy, ile impotentny.
Żaby i delfiny
Jacques Chirac wyraźnie zapomniał o legendarnej replice filmowej, wypowiedzianej 45 lat temu w fikcyjnym, politycznym majstersztyku. "Robienie polityki nie polega na tym, że pomaga się żabom w kałuży" - stwierdził wtedy Jean Gabin w filmie "Le President". Niedoszły monarcha, mydląc oczy rzekomym "nowym impulsem" po referendalnym fiasku, wrzucił do stawu pełnego chorych żab dwa delfiny. Pierwszy - błękitnej krwi nowy szef rządu - zwie się Dominique Marie Francois Rene Galou-zeau de Villepin. Drugi, ponownie mianowany szefem resortu spraw wewnętrznych, zwany premierem bis, to popularny Sarko (Nicolas Sarkozy), z pochodzenia Węgier, z przekonania adwersarz Chiraca i jego prawej ręki de Villepina, z zamysłu - przyszły prezydent Francji. I tak nad Sekwaną rządzi - a raczej rywalizuje - para ambitnych i wrogich sobie polityków, wykreowanych przez nie liczącego się już starego lisa.
Jak zilustrował to znany francuski karykaturzysta, sławetny "nowy impuls" to po prostu solidny kopniak dany Jean-Pierre`owi Raffarinowi. Były marionetkowy premier uważany za prowincjusza przez zamknięty i zazdrosny krąg politycznej śmietanki z kuźni francuskich elit, czyli Ecole Nationale d`Administration, wraca tam, skąd przypadkowo został wezwany do Hotel Matignon - tzw. głębokiej Francji. Czyli w zapomnienie, z wygodnym senatorskim fotelem na pocieszenie. Tymczasem we Francji trwa żenujący spektakl zainscenizowany przez natchnionych oratorów.
A właściwie antrakt i oczekiwanie na cud.
Beznadziejna kampania
Nowy premier, finezyjny arystokrata, poeta-literat, zagorzały bonapartysta (autor książki o Napoleonie) i wspaniały mówca (płomiennym antywojennym wystąpieniem w ONZ w sprawie Iraku zyskał gromkie brawa przeciwników interwencji w Iraku), jest już na starcie mniej przekonujący od swojego "grubiańskiego" poprzednika. Dominique de Villepin, któremu wierzy jedynie jeden Francuz na trzech (to rekord niepopularności nowo mianowanego szefa rządu) i któremu nie ufa większość parlamentarzystów (bo nie będąc nigdy wybranym w wyborach powszechnych, nie ma żadnej legitymacji społecznej), prosi dziś o 100 dni kredytu zaufania. Szef rządu w trzy miesiące ryzykowną drogą rozporządzeń zamierza "wprawić Francję w ruch", przywrócić jej pozycję "przedniej straży" w Europie, pobudzić "francuski geniusz solidarności i inicjatywy" i, przede wszystkim, "wygrać bitwę o zatrudnienie".
Można jednak zapytać, co dzisiejszy premier robił przez trzy lata w rządzie Raffarina, kiedy lista problemów do załatwienia wydłużyła się niemiłosiernie. Rosnące bezrobocie, strach przed zjednoczoną, konkurencyjną Europą, katastroficzny klimat społeczny i strach przed sławnym już polskim hydraulikiem, słaby wzrost gospodarczy, odwieczny problem nielegalnej imigracji, reforma sektora publicznego, niepopularne prywatyzacje takich gigantów jak EDF czy Gaz de France.
Nowy premier rozpoczął więc a priori beznadziejną kampanię, a jego optymizm wydaje się podejrzany. Tym bardziej że w expose w kluczowej sprawie pobudzania zatrudnienia był nieprecyzyjny, odmawiając jasnego "wyboru między wolą sprawiedliwości a wolnością i przedsiębiorczością" i zapowiadając kroki zarówno liberalne (ulgi podatkowe dla małych przedsiębiorców, uproszczenie umów o pracę, w tym wprowadzenie nowej, dwuletniej próbnej umowy), jak i antyliberalne (zamrożenie obniżenia podatku od dochodów, premie dla bezrobotnych). Cała operacja ma kosztować 4,5 mld euro.
Głową w mur
Wejście w życie decyzji Dominique de Villepin zapowiada na pierwszego września. Francja jednak już dziś wątpi. Wątpią oczywiście socjaliści, dla których rządząca prawica nie proponuje nic nowego. Niezadowolone są związki zawodowe, dla których plan jest zbyt liberalny, a rządzenie rozporządzeniami to ignorowanie partnerów i brak dialogu społecznego. Wreszcie, wątpią rozżaleni dawni towarzysze de Villepina. "Tak czy inaczej, oni pędzą prosto w mur". "Premier z zatrudnienia uczynił priorytet, a na dzień dobry zwalnia ponad 200 osób" - żalą się na łamach "Liberation" dwaj byli ministrowie i zapowiadają, jak wielu innych, że przechodzą do obozu Nicolasa Sarkozy`ego. Nowy stary minister spraw wewnętrznych jest bowiem tym, który może najwięcej zyskać na klęsce de Villepina, choć oczywiście w deklaracjach ostentacyjnie wspiera szefa rządu. "Premier bis", rządząc żelazną ręką partią UMP, już prowadzi kampanię prezydencką - tuż po nominacji udał się do Perpignan na południu Francji, by zapanować nad zamieszkami ludności cygańskiej i arabskiej. Sarko właśnie dzięki zdecydowanej walce z imigracją, przestępczością i trosce o bezpieczeństwo wzniósł się na szczyty popularności. Zresztą już dziś zapowiada, że odejdzie z rządu w przyszłym roku. Najpewniej - by się przygotować do wyborów w 2007 r., w których udział jeszcze niedawno rozważał 72-letni Jacques Chirac.
Po srogiej lekcji, jaką naród dał Chiracowi 29 maja, wydaje się to jednak niemożliwe. Przy okazji Jacques Chirac mógł się jednak nauczyć jednego: w polityce ekwilibrystyka i pragmatyzm nie zawsze popłacają. A tak właśnie prezydent zachowywał się przez lata w kwestiach europejskich. Głosując najpierw na "tak" w referendum w sprawie przyjęcia Wielkiej Brytanii, Irlandii i Danii w 1972 r., protestując w 1978 r. ze szpitalnego łoża przeciw powszechnemu głosowaniu w wyborach do Parlamentu Europejskiego, strasząc "ruiną całych regionów" po rozszerzeniu unii o Hiszpanię i Portugalię w 1986 r., broniąc wbrew własnej partii RPR w 1992 r. traktatu z Maastricht, wreszcie, nieudolnie walcząc o "tak" w referendum 29 maja. Ten swoisty europejski slalom wyniósł Chiraca na najwyższy urząd w państwie. Czy dziś, odchodząc na polityczną emeryturę, myśli skrycie, że Francuzi stracili dobrą okazję, by siedzieć cicho? Na pewno jego europejskie zapały zostały ostudzone, o czym zresztą świadczy zdymisjonowanie Michela Barniera, byłego szefa dyplomacji i komisarza europejskiego. Wreszcie, na pewno prezydent mógłby spokojnie powtórzyć to, co z rozbrajającą szczerością przyznał przed kamerami na spotkaniu z młodzieżą, inaugurując kampanię w sprawie referendum: "Nie rozumiem". Istotnie, mianowanie premierem w imię "nowego impulsu" najbliższego współpracownika, który nie potrafi nawiązać kontaktu z narodem, świadczy o nierozumieniu oczekiwań Francuzów. Wkrótce okaże się to, co zrozumiał i kiedyś stwierdził Dominique de Villepin - że "polityka nie jest jego zawodem".
Jacques Chirac wyraźnie zapomniał o legendarnej replice filmowej, wypowiedzianej 45 lat temu w fikcyjnym, politycznym majstersztyku. "Robienie polityki nie polega na tym, że pomaga się żabom w kałuży" - stwierdził wtedy Jean Gabin w filmie "Le President". Niedoszły monarcha, mydląc oczy rzekomym "nowym impulsem" po referendalnym fiasku, wrzucił do stawu pełnego chorych żab dwa delfiny. Pierwszy - błękitnej krwi nowy szef rządu - zwie się Dominique Marie Francois Rene Galou-zeau de Villepin. Drugi, ponownie mianowany szefem resortu spraw wewnętrznych, zwany premierem bis, to popularny Sarko (Nicolas Sarkozy), z pochodzenia Węgier, z przekonania adwersarz Chiraca i jego prawej ręki de Villepina, z zamysłu - przyszły prezydent Francji. I tak nad Sekwaną rządzi - a raczej rywalizuje - para ambitnych i wrogich sobie polityków, wykreowanych przez nie liczącego się już starego lisa.
Jak zilustrował to znany francuski karykaturzysta, sławetny "nowy impuls" to po prostu solidny kopniak dany Jean-Pierre`owi Raffarinowi. Były marionetkowy premier uważany za prowincjusza przez zamknięty i zazdrosny krąg politycznej śmietanki z kuźni francuskich elit, czyli Ecole Nationale d`Administration, wraca tam, skąd przypadkowo został wezwany do Hotel Matignon - tzw. głębokiej Francji. Czyli w zapomnienie, z wygodnym senatorskim fotelem na pocieszenie. Tymczasem we Francji trwa żenujący spektakl zainscenizowany przez natchnionych oratorów.
A właściwie antrakt i oczekiwanie na cud.
Beznadziejna kampania
Nowy premier, finezyjny arystokrata, poeta-literat, zagorzały bonapartysta (autor książki o Napoleonie) i wspaniały mówca (płomiennym antywojennym wystąpieniem w ONZ w sprawie Iraku zyskał gromkie brawa przeciwników interwencji w Iraku), jest już na starcie mniej przekonujący od swojego "grubiańskiego" poprzednika. Dominique de Villepin, któremu wierzy jedynie jeden Francuz na trzech (to rekord niepopularności nowo mianowanego szefa rządu) i któremu nie ufa większość parlamentarzystów (bo nie będąc nigdy wybranym w wyborach powszechnych, nie ma żadnej legitymacji społecznej), prosi dziś o 100 dni kredytu zaufania. Szef rządu w trzy miesiące ryzykowną drogą rozporządzeń zamierza "wprawić Francję w ruch", przywrócić jej pozycję "przedniej straży" w Europie, pobudzić "francuski geniusz solidarności i inicjatywy" i, przede wszystkim, "wygrać bitwę o zatrudnienie".
Można jednak zapytać, co dzisiejszy premier robił przez trzy lata w rządzie Raffarina, kiedy lista problemów do załatwienia wydłużyła się niemiłosiernie. Rosnące bezrobocie, strach przed zjednoczoną, konkurencyjną Europą, katastroficzny klimat społeczny i strach przed sławnym już polskim hydraulikiem, słaby wzrost gospodarczy, odwieczny problem nielegalnej imigracji, reforma sektora publicznego, niepopularne prywatyzacje takich gigantów jak EDF czy Gaz de France.
Nowy premier rozpoczął więc a priori beznadziejną kampanię, a jego optymizm wydaje się podejrzany. Tym bardziej że w expose w kluczowej sprawie pobudzania zatrudnienia był nieprecyzyjny, odmawiając jasnego "wyboru między wolą sprawiedliwości a wolnością i przedsiębiorczością" i zapowiadając kroki zarówno liberalne (ulgi podatkowe dla małych przedsiębiorców, uproszczenie umów o pracę, w tym wprowadzenie nowej, dwuletniej próbnej umowy), jak i antyliberalne (zamrożenie obniżenia podatku od dochodów, premie dla bezrobotnych). Cała operacja ma kosztować 4,5 mld euro.
Głową w mur
Wejście w życie decyzji Dominique de Villepin zapowiada na pierwszego września. Francja jednak już dziś wątpi. Wątpią oczywiście socjaliści, dla których rządząca prawica nie proponuje nic nowego. Niezadowolone są związki zawodowe, dla których plan jest zbyt liberalny, a rządzenie rozporządzeniami to ignorowanie partnerów i brak dialogu społecznego. Wreszcie, wątpią rozżaleni dawni towarzysze de Villepina. "Tak czy inaczej, oni pędzą prosto w mur". "Premier z zatrudnienia uczynił priorytet, a na dzień dobry zwalnia ponad 200 osób" - żalą się na łamach "Liberation" dwaj byli ministrowie i zapowiadają, jak wielu innych, że przechodzą do obozu Nicolasa Sarkozy`ego. Nowy stary minister spraw wewnętrznych jest bowiem tym, który może najwięcej zyskać na klęsce de Villepina, choć oczywiście w deklaracjach ostentacyjnie wspiera szefa rządu. "Premier bis", rządząc żelazną ręką partią UMP, już prowadzi kampanię prezydencką - tuż po nominacji udał się do Perpignan na południu Francji, by zapanować nad zamieszkami ludności cygańskiej i arabskiej. Sarko właśnie dzięki zdecydowanej walce z imigracją, przestępczością i trosce o bezpieczeństwo wzniósł się na szczyty popularności. Zresztą już dziś zapowiada, że odejdzie z rządu w przyszłym roku. Najpewniej - by się przygotować do wyborów w 2007 r., w których udział jeszcze niedawno rozważał 72-letni Jacques Chirac.
Po srogiej lekcji, jaką naród dał Chiracowi 29 maja, wydaje się to jednak niemożliwe. Przy okazji Jacques Chirac mógł się jednak nauczyć jednego: w polityce ekwilibrystyka i pragmatyzm nie zawsze popłacają. A tak właśnie prezydent zachowywał się przez lata w kwestiach europejskich. Głosując najpierw na "tak" w referendum w sprawie przyjęcia Wielkiej Brytanii, Irlandii i Danii w 1972 r., protestując w 1978 r. ze szpitalnego łoża przeciw powszechnemu głosowaniu w wyborach do Parlamentu Europejskiego, strasząc "ruiną całych regionów" po rozszerzeniu unii o Hiszpanię i Portugalię w 1986 r., broniąc wbrew własnej partii RPR w 1992 r. traktatu z Maastricht, wreszcie, nieudolnie walcząc o "tak" w referendum 29 maja. Ten swoisty europejski slalom wyniósł Chiraca na najwyższy urząd w państwie. Czy dziś, odchodząc na polityczną emeryturę, myśli skrycie, że Francuzi stracili dobrą okazję, by siedzieć cicho? Na pewno jego europejskie zapały zostały ostudzone, o czym zresztą świadczy zdymisjonowanie Michela Barniera, byłego szefa dyplomacji i komisarza europejskiego. Wreszcie, na pewno prezydent mógłby spokojnie powtórzyć to, co z rozbrajającą szczerością przyznał przed kamerami na spotkaniu z młodzieżą, inaugurując kampanię w sprawie referendum: "Nie rozumiem". Istotnie, mianowanie premierem w imię "nowego impulsu" najbliższego współpracownika, który nie potrafi nawiązać kontaktu z narodem, świadczy o nierozumieniu oczekiwań Francuzów. Wkrótce okaże się to, co zrozumiał i kiedyś stwierdził Dominique de Villepin - że "polityka nie jest jego zawodem".
Więcej możesz przeczytać w 26/2005 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.