Partia nie wyrzekła się strzelania do ludzi, gdy dochodziło do rozruchów, reżim starał się spacyfikować je nawet kosztem rannych i zabitych Z reguły im burzliwszy przebieg demonstracji, im więcej wybitych szyb, spalonych opon i poranionych policjantów, tym dramatyczniej brzmią skargi działaczy związkowych na brutalność policji. Po ataku pracowników Łucznika na gmach Ministerstwa Obrony Narodowej, w czasie którego policja użyła gumowej amunicji, odezwały się głosy o "przelanej krwi narodu", "oprawcach w mundurach" i "strzelaniu do ludzi jak do kaczek". Głosy rozsierdzonych demonstrantów czy pałających oburzeniem polityków nie powinny jednak przesłonić faktu, że właśnie w czasach III RP policja nauczyła się rozpraszać agresywne manifestacje bez okrucieństwa i ofiar w ludziach.
Przemoc bez przemocy
Odrodzona po I wojnie światowej demokratyczna Polska była widownią scen, które dzisiaj wydawałyby się nam nie do pomyślenia. Powstającym państwem targały konflikty ekonomiczne i zaciekłe walki rządu z opozycją (nie zawsze ograniczające się do sejmowej trybuny) - w rekordowym 1923 r. łącznie zastrajkowało prawie milion robotników; wielu z nich przenosiło protest na ulicę i pod rządowe gmachy.
Nahajka i koń
Carska policja pacyfikowała demonstracje przy użyciu konnych oddziałów kozackich - żołnierze przypuszczali szarżę i wpadali między manifestantów, płazując szablami. Jeśli tłum stawiał opór, kozacy zaczynali zadawać ciosy ostrą częścią klingi - wtedy padali ranni i zabici. Także polski policjant po 1918 r. miał do dyspozycji tylko pałasz i karabin. W ich stosowaniu zalecano umiar: "Do użycia broni wolno się uciec tylko w ostateczności - czytamy w pochodzącej z 1920 r. instrukcji - gdy wszelkie inne łagodniejsze środki (tj. perswazja i rozwiązanie pochodu) nie osiągnęły skutku, a tłum zagraża bezpieczeństwu funkcjonariuszów policyjnych lub porządkowi publicznemu albo mieniu obywateli".
Władze II RP w pierwszych latach niepodległości niechętnie sięgały po tego rodzaju metody. Kiedy w grudniu 1922 r. w Warszawie doszło do burd w związku z wyborem Gabriela Narutowicza na urząd prezydenta, policja bezczynnie obserwowała uliczne bitwy między zwolennikami i przeciwnikami elekta. W rezultacie powóz wiozący prezydenta na ceremonię zaprzysiężenia został obrzucony kamieniami. Wybuchł skandal: minister spraw wewnętrznych podał się do dymisji, a w Sejmie dyskutowano na temat nieudolności policji.
Strajk jako dezercja
Rok później prawicowy rząd Witosa wykazał się zdecydowaniem. Nie mogąc się uporać z trwającym od miesiąca strajkiem kolejarzy, zarządził militaryzację kolei, a strajkujących uznawano za dezerterów. To posunięcie tylko zaogniło sytuację; w rezultacie proklamowano strajk generalny. Apel spotkał się z największym odzewem wśród robotników krakowskich - w mieście stanęły niemal wszystkie zakłady. Wojewoda wezwał na pomoc wojsko, bowiem policja nie dysponowała rezerwami. Próba rozpędzenia wiecu robotniczego na Plantach zakończyła się fatalnie. Dowódca, chcąc uniknąć ofiar, zakazał strzelać - żołnierze mieli rozproszyć demonstrantów za pomocą bagnetów. Zostali jednak rozbrojeni przez robotników, którzy, ruszyli w stronę rynku.
Przysłany na odsiecz szwadron ułanów został ostrzelany i zmuszony do odwrotu. Dopiero wprowadzenie wozów pancernych pozwoliło władzom odzyskać kontrolę nad miastem. "Wstęp na rynek zagrodził bojowcom pancernik >>gen. Dowbór<< - pisała prasa - który otworzył silny ogień w ul. Szczepańską, gdzie w oknach i bramach kamienic ukryli się bojowcy, którzy również poczęli się odstrzeliwać. Zaczęto tłoczyć się do bramy Krzysztoforów, jednakże zanim zdołała publiczność wbiec w korytarz gmachu - z okienek wieży pancernej lunęły kule. Strzały i krew, a potem dziesiątki rozbieganych, skrwawionych koni, pędzących jeźdźców przez ulicę, ranni zbroczeni, prowadzeni w bezpieczne miejsce...".
Wybryki i ekscesy
W wypadkach krakowskich z 1923 r. poległo ponad trzydziestu robotników. Dla policji z tragedii tej płynęła nauka, że oddziały skierowane do tłumienia zamieszek muszą być zawsze gotowe do użycia broni palnej wobec agresywnego tłumu.
W dwudziestoleciu międzywojennym niemal co roku podczas rozpędzania manifestacji ginęli ludzie - do rozlewu krwi dochodziło najczęściej, kiedy protestujący niespodziewanie zmieniali trasę legalnej manifestacji i ścierali się z policją zastępującą im drogę. Ówczesna prasa ubolewała z powodu "sromotnych wybryków i ekscesów", do których dochodzi "gdy ktoś rozhuśta masy, gdy podburzy je, gdy każe im maszerować w pochodzie, śpiewać, >>hańbować<< i gdy w dodatku na zgromadzeniach poprzedzający demonstracje podnieca instynkty".
Prace nad przygotowaniem policji do radzenia sobie z masowymi protestami trwały od połowy lat 20., ale dopiero w 1936 r. utworzono specjalne kompanie rezerwowe policji, rozlokowane w koszarach na obrzeżach ośrodków przemysłowych.
Chłopcy z Golędzinowa
Najbardziej osławiony był oddział stacjonujący w podwarszawskim Golędzinowie. Jego interwencje w listopadzie 1936 r. tak wspominał wiele lat później Zygmunt Przetakiewicz, jeden z przywódców bojówek ONR: "Na teren Uczelni weszły znaczne oddziały policji. Spostrzegłem zwarte kolumny specjalnych oddziałów policji z Golędzinowa. Byli wyposażeni w hełmy z opadającymi na kark ochraniaczami oraz długie pałki. Pod gmach Audytorium Maximum podjechał też wóz straży pożarnej i reflektor, którym policja chciała nas oślepić. Wiedziałem, że zaraz zacznie się atak. Głos z megafonu wzywał nas do poddania się, grożąc w przeciwnym razie użyciem siły. Po paru minutach dowódca oddziału policji wydał rozkaz szturmu. Zapalono reflektor, a wóz straży pożarnej zaczął oblewać budynek Audytorium strumieniem wody. Wraz z kolegami wyprowadzono nas na zewnątrz, gdzie musieliśmy przejść przez >>ścieżkę zdrowia<<. Dostaliśmy zdrowo ciosy pałką i kolbą pistoletu".
Salwą - pal
Ofiary śmiertelne padały po obu stronach; od kul strajkujących ginęli również policjanci, a walki często bardziej przypominały partyzancką bitwę, z zasadzkami i podchodami, niż tłumienie zamieszek.
Oddziały specjalne używane do tłumienia strajku odznaczały się okrucieństwem, niejednokrotnie biły i torturowały aresztowanych. Z drugiej strony reforma policji i utworzenie oddziałów rezerwowych, a także powszechne zastosowanie takiej broni, jak pałki, gaz łzawiący i motopompy (wypożyczane od straży pożarnej), pozwoliły uniknąć strzelania ostrą amunicją.
"Policja swoje metody podejścia uznała za wyczerpane - opisywał starcie na wiejskiej drodze jeden z uczestników zamieszek - a korzystając z niezdecydowania chłopów, rzuciła przed nimi granaty z gazem drażniącym, przed którymi sama wycofała się do tyłu, ale i chłopi zmuszeni byli się wycofać przed nieprzyjemnym i gryzącym odorem. Zrobili w ten sposób miejsce do rzucenia nowej serii granatów dalej i tak kolejno zaczęli się wycofywać coraz dalej w tył, aż całość przybrała charakter planowego spokojnego odwrotu".
Zbrojne ramię partii
Po wojnie władze komunistyczne potępiły "sanacyjne metody" i zapowiedziały, że nowo powstająca milicja nie będzie potrzebowała pałek ani gazu.
Rzeczywistość okazała sie bardziej skomplikowana. 28 czerwca 1956 r. zbuntowali się robotnicy Poznania. Gęstniejący tłum skierował się w stronę Komitetu Wojewódzkiego PZPR; domagano się wyższych płac i żądano, aby I sekretarz KC PZPR przybył do miasta na rozmowy. Władza zareagowała najgorzej, jak mogła: odmówiła rokowań, a przeciwko manifestantom wysłała ciężarówki z milicjantami nie mającymi doświadczenia w rozpraszaniu tłumu. Bezradnych i zdezorientowanych funkcjonariuszy zmuszono do ucieczki, ich samochody zdemolowano, a partia straciła resztę autorytetu. Upojony zwycięstwem tłum ruszył na więzienie, a następnie - już uzbrojony w karabiny i pistolety maszynowe - na gmach Urzędu Bezpieczeństwa.
W tym momencie jedynym sposobem opanowania rewolty było wprowadzenie do walki wojska. Bunt stłumiony został dopiero po kilku dniach przez dwie dywizje pancerne dysponujące ponad 300 czołgami. Zginęły 74 osoby - przygniatająca większość po stronie demonstrantów. Dowodzący akcją radziecki generał Wsiewołod Strażewski napisał potem w raporcie: "W walce wykorzystałem doświadczenie z walk ulicznych w Stalingradzie".
Właśnie pod wpływem doświadczeń poznańskich kierownictwo resortu spraw wewnętrznych jeszcze w tym samym roku - na wniosek samego Władysława Gomułki - powołało do życia Zmotoryzowane Odwody Milicji Obywatelskiej - słynne ZOMO. Nowa formacja wyposażona była w armatki wodne, gaz łzawiący i gumowe pałki; do złudzenia przypominała oddziały utworzone 20 lat wcześniej przez sanacyjny rząd premiera Kościałkowskiego.
Studenci na pierwszy ogień
Chrzest bojowy ZOMO przeszło jesienią 1957 r. podczas tłumienia protestów spowodowanych zamknięciem pisma "Po prostu". 340 milicjantów zdołało rozpędzić czterotysięczny tłum studentów zgromadzonych na placu Narutowicza w Warszawie. 11 lat później oddziały uzbrojone w tarcze i pałki obroniły dyktaturę Gomułki, skutecznie - choć bez ofiar śmiertelnych - dławiąc strajki akademickie i manifestacje w całym kraju. Gdyby przeciwko dziesiątkom tysięcy studentów i młodzieży wysłano wojsko, rozlew krwi byłby nieunikniony. Doszłoby wówczas do eskalacji protestu i w konsekwencji - przesilenia na szczytach władzy.
Stworzenie ZOMO nie oznaczało, że partia wyrzekła się strzelania do ludzi. Gdy dochodziło do gwałtownych rozruchów, reżim w obawie, że manifestacje rozleją się na cały kraj, starał się spacyfikować je jak najprędzej, nawet kosztem rannych i zabitych. Tak właśnie stało się w grudniu 1970 r. na Wybrzeżu i w 1981 r. w kopalni Wujek.
Po 1989 r. zmieniono przepisy dotyczące rozpraszania manifestacji. Użycie ostrej amunicji stało się praktycznie niemożliwe - w jej miejsce wprowadzono kauczukowe pociski niezagrażające życiu. W ciągu ostatnich kilkunastu lat w ulicznych starciach rannych zostało kilkakrotnie więcej funkcjonariuszy policji niż manifestantów - jest to wskaźnik bez precedensu w historii Polski. Żeby właściwie go ocenić, należy dostrzec w gumowych kulach i pałkach nie narzędzie brutalnych represji, lecz świadectwo postępu cywilizacyjnego i symbol zakorzenienia demokratycznych standardów w życiu publicznym.
Odrodzona po I wojnie światowej demokratyczna Polska była widownią scen, które dzisiaj wydawałyby się nam nie do pomyślenia. Powstającym państwem targały konflikty ekonomiczne i zaciekłe walki rządu z opozycją (nie zawsze ograniczające się do sejmowej trybuny) - w rekordowym 1923 r. łącznie zastrajkowało prawie milion robotników; wielu z nich przenosiło protest na ulicę i pod rządowe gmachy.
Nahajka i koń
Carska policja pacyfikowała demonstracje przy użyciu konnych oddziałów kozackich - żołnierze przypuszczali szarżę i wpadali między manifestantów, płazując szablami. Jeśli tłum stawiał opór, kozacy zaczynali zadawać ciosy ostrą częścią klingi - wtedy padali ranni i zabici. Także polski policjant po 1918 r. miał do dyspozycji tylko pałasz i karabin. W ich stosowaniu zalecano umiar: "Do użycia broni wolno się uciec tylko w ostateczności - czytamy w pochodzącej z 1920 r. instrukcji - gdy wszelkie inne łagodniejsze środki (tj. perswazja i rozwiązanie pochodu) nie osiągnęły skutku, a tłum zagraża bezpieczeństwu funkcjonariuszów policyjnych lub porządkowi publicznemu albo mieniu obywateli".
Władze II RP w pierwszych latach niepodległości niechętnie sięgały po tego rodzaju metody. Kiedy w grudniu 1922 r. w Warszawie doszło do burd w związku z wyborem Gabriela Narutowicza na urząd prezydenta, policja bezczynnie obserwowała uliczne bitwy między zwolennikami i przeciwnikami elekta. W rezultacie powóz wiozący prezydenta na ceremonię zaprzysiężenia został obrzucony kamieniami. Wybuchł skandal: minister spraw wewnętrznych podał się do dymisji, a w Sejmie dyskutowano na temat nieudolności policji.
Strajk jako dezercja
Rok później prawicowy rząd Witosa wykazał się zdecydowaniem. Nie mogąc się uporać z trwającym od miesiąca strajkiem kolejarzy, zarządził militaryzację kolei, a strajkujących uznawano za dezerterów. To posunięcie tylko zaogniło sytuację; w rezultacie proklamowano strajk generalny. Apel spotkał się z największym odzewem wśród robotników krakowskich - w mieście stanęły niemal wszystkie zakłady. Wojewoda wezwał na pomoc wojsko, bowiem policja nie dysponowała rezerwami. Próba rozpędzenia wiecu robotniczego na Plantach zakończyła się fatalnie. Dowódca, chcąc uniknąć ofiar, zakazał strzelać - żołnierze mieli rozproszyć demonstrantów za pomocą bagnetów. Zostali jednak rozbrojeni przez robotników, którzy, ruszyli w stronę rynku.
Przysłany na odsiecz szwadron ułanów został ostrzelany i zmuszony do odwrotu. Dopiero wprowadzenie wozów pancernych pozwoliło władzom odzyskać kontrolę nad miastem. "Wstęp na rynek zagrodził bojowcom pancernik >>gen. Dowbór<< - pisała prasa - który otworzył silny ogień w ul. Szczepańską, gdzie w oknach i bramach kamienic ukryli się bojowcy, którzy również poczęli się odstrzeliwać. Zaczęto tłoczyć się do bramy Krzysztoforów, jednakże zanim zdołała publiczność wbiec w korytarz gmachu - z okienek wieży pancernej lunęły kule. Strzały i krew, a potem dziesiątki rozbieganych, skrwawionych koni, pędzących jeźdźców przez ulicę, ranni zbroczeni, prowadzeni w bezpieczne miejsce...".
Wybryki i ekscesy
W wypadkach krakowskich z 1923 r. poległo ponad trzydziestu robotników. Dla policji z tragedii tej płynęła nauka, że oddziały skierowane do tłumienia zamieszek muszą być zawsze gotowe do użycia broni palnej wobec agresywnego tłumu.
W dwudziestoleciu międzywojennym niemal co roku podczas rozpędzania manifestacji ginęli ludzie - do rozlewu krwi dochodziło najczęściej, kiedy protestujący niespodziewanie zmieniali trasę legalnej manifestacji i ścierali się z policją zastępującą im drogę. Ówczesna prasa ubolewała z powodu "sromotnych wybryków i ekscesów", do których dochodzi "gdy ktoś rozhuśta masy, gdy podburzy je, gdy każe im maszerować w pochodzie, śpiewać, >>hańbować<< i gdy w dodatku na zgromadzeniach poprzedzający demonstracje podnieca instynkty".
Prace nad przygotowaniem policji do radzenia sobie z masowymi protestami trwały od połowy lat 20., ale dopiero w 1936 r. utworzono specjalne kompanie rezerwowe policji, rozlokowane w koszarach na obrzeżach ośrodków przemysłowych.
Chłopcy z Golędzinowa
Najbardziej osławiony był oddział stacjonujący w podwarszawskim Golędzinowie. Jego interwencje w listopadzie 1936 r. tak wspominał wiele lat później Zygmunt Przetakiewicz, jeden z przywódców bojówek ONR: "Na teren Uczelni weszły znaczne oddziały policji. Spostrzegłem zwarte kolumny specjalnych oddziałów policji z Golędzinowa. Byli wyposażeni w hełmy z opadającymi na kark ochraniaczami oraz długie pałki. Pod gmach Audytorium Maximum podjechał też wóz straży pożarnej i reflektor, którym policja chciała nas oślepić. Wiedziałem, że zaraz zacznie się atak. Głos z megafonu wzywał nas do poddania się, grożąc w przeciwnym razie użyciem siły. Po paru minutach dowódca oddziału policji wydał rozkaz szturmu. Zapalono reflektor, a wóz straży pożarnej zaczął oblewać budynek Audytorium strumieniem wody. Wraz z kolegami wyprowadzono nas na zewnątrz, gdzie musieliśmy przejść przez >>ścieżkę zdrowia<<. Dostaliśmy zdrowo ciosy pałką i kolbą pistoletu".
Salwą - pal
Ofiary śmiertelne padały po obu stronach; od kul strajkujących ginęli również policjanci, a walki często bardziej przypominały partyzancką bitwę, z zasadzkami i podchodami, niż tłumienie zamieszek.
Oddziały specjalne używane do tłumienia strajku odznaczały się okrucieństwem, niejednokrotnie biły i torturowały aresztowanych. Z drugiej strony reforma policji i utworzenie oddziałów rezerwowych, a także powszechne zastosowanie takiej broni, jak pałki, gaz łzawiący i motopompy (wypożyczane od straży pożarnej), pozwoliły uniknąć strzelania ostrą amunicją.
"Policja swoje metody podejścia uznała za wyczerpane - opisywał starcie na wiejskiej drodze jeden z uczestników zamieszek - a korzystając z niezdecydowania chłopów, rzuciła przed nimi granaty z gazem drażniącym, przed którymi sama wycofała się do tyłu, ale i chłopi zmuszeni byli się wycofać przed nieprzyjemnym i gryzącym odorem. Zrobili w ten sposób miejsce do rzucenia nowej serii granatów dalej i tak kolejno zaczęli się wycofywać coraz dalej w tył, aż całość przybrała charakter planowego spokojnego odwrotu".
Zbrojne ramię partii
Po wojnie władze komunistyczne potępiły "sanacyjne metody" i zapowiedziały, że nowo powstająca milicja nie będzie potrzebowała pałek ani gazu.
Rzeczywistość okazała sie bardziej skomplikowana. 28 czerwca 1956 r. zbuntowali się robotnicy Poznania. Gęstniejący tłum skierował się w stronę Komitetu Wojewódzkiego PZPR; domagano się wyższych płac i żądano, aby I sekretarz KC PZPR przybył do miasta na rozmowy. Władza zareagowała najgorzej, jak mogła: odmówiła rokowań, a przeciwko manifestantom wysłała ciężarówki z milicjantami nie mającymi doświadczenia w rozpraszaniu tłumu. Bezradnych i zdezorientowanych funkcjonariuszy zmuszono do ucieczki, ich samochody zdemolowano, a partia straciła resztę autorytetu. Upojony zwycięstwem tłum ruszył na więzienie, a następnie - już uzbrojony w karabiny i pistolety maszynowe - na gmach Urzędu Bezpieczeństwa.
W tym momencie jedynym sposobem opanowania rewolty było wprowadzenie do walki wojska. Bunt stłumiony został dopiero po kilku dniach przez dwie dywizje pancerne dysponujące ponad 300 czołgami. Zginęły 74 osoby - przygniatająca większość po stronie demonstrantów. Dowodzący akcją radziecki generał Wsiewołod Strażewski napisał potem w raporcie: "W walce wykorzystałem doświadczenie z walk ulicznych w Stalingradzie".
Właśnie pod wpływem doświadczeń poznańskich kierownictwo resortu spraw wewnętrznych jeszcze w tym samym roku - na wniosek samego Władysława Gomułki - powołało do życia Zmotoryzowane Odwody Milicji Obywatelskiej - słynne ZOMO. Nowa formacja wyposażona była w armatki wodne, gaz łzawiący i gumowe pałki; do złudzenia przypominała oddziały utworzone 20 lat wcześniej przez sanacyjny rząd premiera Kościałkowskiego.
Studenci na pierwszy ogień
Chrzest bojowy ZOMO przeszło jesienią 1957 r. podczas tłumienia protestów spowodowanych zamknięciem pisma "Po prostu". 340 milicjantów zdołało rozpędzić czterotysięczny tłum studentów zgromadzonych na placu Narutowicza w Warszawie. 11 lat później oddziały uzbrojone w tarcze i pałki obroniły dyktaturę Gomułki, skutecznie - choć bez ofiar śmiertelnych - dławiąc strajki akademickie i manifestacje w całym kraju. Gdyby przeciwko dziesiątkom tysięcy studentów i młodzieży wysłano wojsko, rozlew krwi byłby nieunikniony. Doszłoby wówczas do eskalacji protestu i w konsekwencji - przesilenia na szczytach władzy.
Stworzenie ZOMO nie oznaczało, że partia wyrzekła się strzelania do ludzi. Gdy dochodziło do gwałtownych rozruchów, reżim w obawie, że manifestacje rozleją się na cały kraj, starał się spacyfikować je jak najprędzej, nawet kosztem rannych i zabitych. Tak właśnie stało się w grudniu 1970 r. na Wybrzeżu i w 1981 r. w kopalni Wujek.
Po 1989 r. zmieniono przepisy dotyczące rozpraszania manifestacji. Użycie ostrej amunicji stało się praktycznie niemożliwe - w jej miejsce wprowadzono kauczukowe pociski niezagrażające życiu. W ciągu ostatnich kilkunastu lat w ulicznych starciach rannych zostało kilkakrotnie więcej funkcjonariuszy policji niż manifestantów - jest to wskaźnik bez precedensu w historii Polski. Żeby właściwie go ocenić, należy dostrzec w gumowych kulach i pałkach nie narzędzie brutalnych represji, lecz świadectwo postępu cywilizacyjnego i symbol zakorzenienia demokratycznych standardów w życiu publicznym.
Więcej możesz przeczytać w 26/2005 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.