Krucjata demokratyczna tam, gdzie to możliwe, negocjacje tam, gdzie nie ma innego wyjścia - oto dzisiejsza doktryna Busha Wszyscy wiemy, że kryzys wywołany sporem o Tajwan może rozpocząć wielką wojnę o strefy wpływów. Rewolucyjna zmiana reżimu w Arabii Saudyjskiej wstrząsnęłaby światem bardziej niż zamach stanu bolszewików w 1917 r. w Rosji. W zestawieniu z eksplozją »brudnej bomby« w Londynie zabójstwo arcyksięcia Ferdynanda byłoby zaledwie karłowatym aktem terroryzmu. Jak pasażerowie, którzy weszli na pokład »Lusitanii«, wiemy tylko tyle, że możemy zatonąć". Tak oto Niall Ferguson, znany historyk, ocenia postępy ludzkości w kierunku globalnego pokoju i wolnego rynku
Ferguson nie jest krytykiem pax Americana ani też nie polemizuje z doktryną szerzenia demokracji. Jako znawca historii imperium brytyjskiego zwraca jednak uwagę na to, że USA walczą o demokrację na coraz większej liczbie frontów, a misja cywilizacyjna Ameryki nie zawsze odnosi przewidywane skutki. Oprócz państw nazwanych niegdyś osią zła, w których prezydent Bush chciał rozpocząć krucjatę na rzecz demokracji, pojawiły się nowe potencjalne fronty. Demokracja wydaje się w odwrocie w kilku krajach Ameryki Łacińskiej. Biały Dom zwraca uwagę na jej niedostatki w Wietnamie, Myanmarze, upomniał nawet Egipt i Arabię Saudyjską. Afryka jak zwykle czeka na swoją kolej. Przez pewien czas wyglądało na to, że zdecydowana polityka zagraniczna Białego Domu, jego misja poparta gotowością do wprowadzenia demokracji par force, musi jednak odnieść sukcesy.
Fala demokratycznych zmian od Ukrainy po Irak, Liban, Autonomię Palestyńską i zapowiedzi reform w Egipcie wywołały euforię i spekulacje dotyczące wielkiej odwilży na świecie. Ferguson postanowił ostudzić nadzieje na trwały demokratyczny pokój. W eseju "Tonąca globalizacja" przypomina, że już 90 lat temu Ameryka zachłysnęła się pierwszą falą globalizacji i trwała w podziwie dla światowych rynków oraz ekspansji swoich wpływów aż do dnia, kiedy niemiecka łódź podwodna zatopiła liniowiec "Lusitania". USA przystąpiły do wojny światowej, a prócz tego, zdaniem Fergusona, zgasła pierwsza nadzieja na globalną harmonię zakotwiczoną w bezprecedensowym rozwoju wolnego rynku. Kiedy inni znani historycy, jak Francis Fukuyama czy Walter Russell Mead, głoszą, że wraz z nieuchronnym pochodem demokratyzacji i liberalnego kapitalizmu świat i Ameryka, główny eksporter tych wartości, zmierzają ku pokojowej homeostazie, Niall Ferguson ostrzega, że może nas czekać wielka konfrontacja. W systemie międzynarodowych zależności dopatruje się potencjalnej destabilizacji na skalę porównywalną z dekadą, która poprzedziła I wojnę światową. Zagrożeniem dla światowego spokoju jest nie tylko większa niż kiedykolwiek możliwość "transmisji" kryzysów ekonomicznych, ale i spora liczba punktów zapalnych na mapie świata.
Azjatycka Belgia
Tajwan może się okazać przykładem podobnym do niegdysiejszej Belgii - krajem bez międzynarodowego znaczenia, o który imperiom przyszło walczyć na śmierć i życie - pisze Ferguson. Korea Północna wygląda jak Serbia z 1914 r. wyposażona w broń nuklearną. No i jeszcze terroryzm, który, zdaniem Fergusona, należy nazwać islamobolszewizmem zdecydowanym prowadzić globalną rewolucję zwróconą nie tylko przeciw Zachodowi, ale i siłom kapitalizmu.
Jak to wszystko pogodzić z pogodą ducha innych politologów, którzy uważają, że zmiany w Iraku i Afganistanie to początek wielkiego procesu katalizy, dzięki któremu wyłoni się globalna, demokratyczna, bezpieczna społeczność? Amerykańscy neokonserwatyści odrzucili tradycję myślenia w kategoriach globalnej równowagi sił - Realpolitik. Przejęli za to wizję amerykańskich idealistów: Woodrowa Wilsona i Ronalda Reagana, zgodnie z którą misją USA jest szerzenie demokracji. W języku narodowych interesów oznacza to również budowanie bezpieczeństwa Ameryki na założeniu, że otwarte, demokratyczne społeczeństwa nie toczą wojen, nie są też pożywką dla takich prądów jak wojujący islam. W ich państwowych strukturach terroryści nie mogą znaleźć bezpiecznej zatoki. Nie pozostają poza zasięgiem międzynarodowej kontroli w kwestii budowania potencjałów nuklearnych.
Awangardą amerykańskiej kampanii na rzecz demokracji są oczywiście Afganistan i Irak, a ewentualnymi dalszymi celami tej polityki miały być Iran, Korea Północna i Syria. Tymczasem kłopoty z demokracją lub przynajmniej z jej jakością pojawiają się w Ameryce Łacińskiej. Forpocztą niekorzystnych zmian jest Wenezuela. Jej lewicowy prezydent najgłośniej artykułuje i tak popularny w tym regionie antyamerykanizm, afiszuje się z przyjaźnią dla Fidela Castro i zapowiada chęć kupna nuklearnego know-how od Iranu. W trakcie majowej konferencji organizacji państw amerykańskich Condoleezza Rice wezwała sąsiedni kontynent do walki o umocnienie liberalnej demokracji i wolnego rynku. W odpowiedzi Hugo Chavez nazwał USA globalnym dyktatorem. I nie można liczyć na to, że zmiany polityczne i wolnorynkowe okażą się tam konieczne, bowiem eksport ropy naftowej czyni Wenezuelę mało podatną na presję ekonomiczną. Dzięki ropie demokracja jest tam w odwrocie, podobnie jak w Rosji.
Z podobnych względów impregnowane na wpływy globalnej demokracji są państewka arabskie. Nadzieje na samoistne zarażenie się tych krajów prądami, które ogarnęły Irak czy Liban, mogą być płonne.
Nieuchronność demokratycznych zmian na Bliskim Wschodzie zakładał już prezydent Dwight Eisenhower, licząc na to, że po erze kolonializmu region zapragnie wolności opartej na amerykańskich wzorcach i pod egidą USA da odpór ekspansji komunizmu. Sprzeciwiał się więc interwencji Wielkiej Brytanii i Francji w rejonie Kanału Sueskiego, popierając państwa tzw. paktu bagdadzkiego (Pakistan, Irak, Turcja i Iran) wraz z gwarancjami bezpieczeństwa. Sformułował też program dla Bliskiego Wschodu, zwany później doktryną Eisenhowera, obejmujący pomoc gospodarczą, militarną i obronę przed ewentualną agresją państw komunistycznych. Okazało się jednak, że ten region to podatny grunt dla arabskich eksperymentów z socjalizmem oraz dla agresywnego islamu, a próby z demokracją podejmą tylko Turcja i Liban.
Eisenhower wykluczał jednak zbrojne interwencje w tym rejonie, o ile nie byłyby wywołane agresją ZSRR. Może więc to, że administracja prezydenta Busha nie ma zastrzeżeń wobec użycia siły, lepiej wróży doktrynie neokonserwatystów. Chłodne kalkulacje Realpolitik zakładające, że interesy Ameryki w regionie będą się miały dobrze, jeśli będzie ona popierać nawet paskudnych dyktatorów, pod warunkiem że będą to "nasi dyktatorzy", zostały zdezawuowane przez rewolucję w Iranie. Zasada stosowania sankcji i presji dyplomatycznej okazała się niewystarczająca już wobec agresji Iraku na Kuwejt. Jeśli więc nie sprawdziły się nadzieje na propagandowe i dyplomatyczne zwycięstwo demokracji w tym regionie, a alianse z lokalnymi reżimami są nietrwałe, jaką strategię można przyjąć wobec państw, które z jednej strony, mogą kontrolować światowy rynek energii, z drugiej, hodują islamskich terrorystów? Odpowiedź Białego Domu brzmi: a jednak demokracja. Tak zadeklarowała w Kairze sekretarz Rice, ogłaszając jednocześnie, że przez ostatnie 60 lat USA uprawiały wobec Bliskiego Wschodu niewłaściwą politykę. Zdaniem dr Rice, Ameryka dbała o stabilność regionu i o stałość dostaw ropy, poświęcając przy tym demokrację i wspierając wygodne dla niej dyktatury. Mimo trudności, jakie stwarza wojna w Iraku, Biały Dom ustami szefowej dyplomacji podkreśla, że dążenie do demokracji będzie "osią polityki USA wobec Bliskiego Wschodu". Już to, że to sekretarz stanu artykułuje plany polityczne Busha, a nie wiceprezydent Dick Cheney, główny "jastrząb" tej administracji, jest jednak znamienny. Oznacza ewolucję gabinetu Busha od przewagi doktryny wojennej po dominację doktryny dyplomacji.
Czy Ferguson uznaje politykę na rzecz demokracji za błąd mogący prowadzić do konfliktów na wielką skalę, a przynajmniej wielkich kryzysów? Nie. Ferguson, a z nim prestiżowy instytut RAND Corporation ostrzegają przed czymś innym. USA osiągają, ich zdaniem, niebezpieczny etap, w którym ich siły militarne, jak niegdyś armia brytyjska, stają się zbyt rozproszone i przeciążone, by z impetem reagować na poważne zagrożenia. Czy w związku z tym należy odłożyć doktrynę Busha ad acta? - Nie mam wątpliwości, że koncepcja szerzenia demokracji jest słuszna - mówi gen. Edward Rowny, doradca prezydenta Reagana. - Popierałem ją, od kiedy takie postulaty zaczął głosić Norman Podhoretz, praojciec amerykańskiej myśli neokonserwatywnej. Błędem były jednak nierealistyczne oczekiwania, że jest to krótkoterminowy projekt polityczny - podkreśla gen. Rowny. Jego zdaniem, do rezerwuaru środków ostatecznych należy odłożyć kolejne interwencje militarne, a operacja wojskowa w Iranie byłaby błędem , bowiem próba bombardowania trudnych do zlokalizowania instalacji nuklearnych nie mogłaby być skuteczna, a nieuchronne ofiary wśród ludności cywilnej sprzyjałyby tylko montowaniu islamskiej koalicji przeciw USA.
Ferguson zwraca też uwagę na to, że brak koncentracji na już otwartych frontach i ewentualne przedwczesne wycofanie się Ameryki z roli protektora nowych demokracji grozi implozją tych państw. Trzeba więc trzymać się kursu, licząc na to, że nawrócenie europejskich sojuszników USA na wiarę w zreformowany Irak będzie trwałe. Budującym przykładem ekspansji demokracji są państwa Azji, w których przyjmuje się ona coraz lepiej mimo braku kulturowego podłoża. Na znak dezaprobaty dla autorytarnego reżimu Myanmaru sekretarz Rice nie pojedzie w tym roku na obrady ASEAN (Stowarzyszenie Narodów Azji Południowo-Wschodniej), co wydaje się dziwne w kontekście gwałtownego zwrotu w polityce USA wobec Korei Północnej. Tutaj też nagle przycichły amerykańskie groźby i zarzuty o tyranię. Nieoczekiwanie Ameryka ogłosiła, że udzieli Korei pomocy humanitarnej w postaci 50 tys. ton żywności. Christopher Hill, podsekretarz stanu, specjalny wysłannik Białego Domu ds. Korei Północnej, wyraził też wolę spotkania się z samym King Dzong Ilem. Wszystko po to, by ożywić sześciostronne (USA, Rosja, Japonia, Chiny i obydwie Koree) negocjacje w sprawie wycofania się Phenianu z programu budowy broni nuklearnej. Czyli krucjata demokratyczna tam, gdzie to możliwe, układy i negocjacje tam, gdzie nie ma innego wyjścia. Tak zaczyna się przedstawiać doktryna Busha w drugiej kadencji. Krucjata prezydenta Busha trwa dalej, ale Biały Dom sięga również po nie zabarwioną ideologicznie politykę realną. Być może nie tylko Niall Ferguson, ale i Condoleezza
Rice dostrzega tyle punktów zapalnych na mapie świata, że steruje polityką zagraniczną Ameryki w kierunku, którego zwolennikiem był prezydent Bush senior: "Wprowadzać demokrację gdzie to możliwe, tworzyć wolne rynki tam, gdzie się to uda. Przed wszystkim - dbać o stabilność".
Fala demokratycznych zmian od Ukrainy po Irak, Liban, Autonomię Palestyńską i zapowiedzi reform w Egipcie wywołały euforię i spekulacje dotyczące wielkiej odwilży na świecie. Ferguson postanowił ostudzić nadzieje na trwały demokratyczny pokój. W eseju "Tonąca globalizacja" przypomina, że już 90 lat temu Ameryka zachłysnęła się pierwszą falą globalizacji i trwała w podziwie dla światowych rynków oraz ekspansji swoich wpływów aż do dnia, kiedy niemiecka łódź podwodna zatopiła liniowiec "Lusitania". USA przystąpiły do wojny światowej, a prócz tego, zdaniem Fergusona, zgasła pierwsza nadzieja na globalną harmonię zakotwiczoną w bezprecedensowym rozwoju wolnego rynku. Kiedy inni znani historycy, jak Francis Fukuyama czy Walter Russell Mead, głoszą, że wraz z nieuchronnym pochodem demokratyzacji i liberalnego kapitalizmu świat i Ameryka, główny eksporter tych wartości, zmierzają ku pokojowej homeostazie, Niall Ferguson ostrzega, że może nas czekać wielka konfrontacja. W systemie międzynarodowych zależności dopatruje się potencjalnej destabilizacji na skalę porównywalną z dekadą, która poprzedziła I wojnę światową. Zagrożeniem dla światowego spokoju jest nie tylko większa niż kiedykolwiek możliwość "transmisji" kryzysów ekonomicznych, ale i spora liczba punktów zapalnych na mapie świata.
Azjatycka Belgia
Tajwan może się okazać przykładem podobnym do niegdysiejszej Belgii - krajem bez międzynarodowego znaczenia, o który imperiom przyszło walczyć na śmierć i życie - pisze Ferguson. Korea Północna wygląda jak Serbia z 1914 r. wyposażona w broń nuklearną. No i jeszcze terroryzm, który, zdaniem Fergusona, należy nazwać islamobolszewizmem zdecydowanym prowadzić globalną rewolucję zwróconą nie tylko przeciw Zachodowi, ale i siłom kapitalizmu.
Jak to wszystko pogodzić z pogodą ducha innych politologów, którzy uważają, że zmiany w Iraku i Afganistanie to początek wielkiego procesu katalizy, dzięki któremu wyłoni się globalna, demokratyczna, bezpieczna społeczność? Amerykańscy neokonserwatyści odrzucili tradycję myślenia w kategoriach globalnej równowagi sił - Realpolitik. Przejęli za to wizję amerykańskich idealistów: Woodrowa Wilsona i Ronalda Reagana, zgodnie z którą misją USA jest szerzenie demokracji. W języku narodowych interesów oznacza to również budowanie bezpieczeństwa Ameryki na założeniu, że otwarte, demokratyczne społeczeństwa nie toczą wojen, nie są też pożywką dla takich prądów jak wojujący islam. W ich państwowych strukturach terroryści nie mogą znaleźć bezpiecznej zatoki. Nie pozostają poza zasięgiem międzynarodowej kontroli w kwestii budowania potencjałów nuklearnych.
Awangardą amerykańskiej kampanii na rzecz demokracji są oczywiście Afganistan i Irak, a ewentualnymi dalszymi celami tej polityki miały być Iran, Korea Północna i Syria. Tymczasem kłopoty z demokracją lub przynajmniej z jej jakością pojawiają się w Ameryce Łacińskiej. Forpocztą niekorzystnych zmian jest Wenezuela. Jej lewicowy prezydent najgłośniej artykułuje i tak popularny w tym regionie antyamerykanizm, afiszuje się z przyjaźnią dla Fidela Castro i zapowiada chęć kupna nuklearnego know-how od Iranu. W trakcie majowej konferencji organizacji państw amerykańskich Condoleezza Rice wezwała sąsiedni kontynent do walki o umocnienie liberalnej demokracji i wolnego rynku. W odpowiedzi Hugo Chavez nazwał USA globalnym dyktatorem. I nie można liczyć na to, że zmiany polityczne i wolnorynkowe okażą się tam konieczne, bowiem eksport ropy naftowej czyni Wenezuelę mało podatną na presję ekonomiczną. Dzięki ropie demokracja jest tam w odwrocie, podobnie jak w Rosji.
Z podobnych względów impregnowane na wpływy globalnej demokracji są państewka arabskie. Nadzieje na samoistne zarażenie się tych krajów prądami, które ogarnęły Irak czy Liban, mogą być płonne.
Nieuchronność demokratycznych zmian na Bliskim Wschodzie zakładał już prezydent Dwight Eisenhower, licząc na to, że po erze kolonializmu region zapragnie wolności opartej na amerykańskich wzorcach i pod egidą USA da odpór ekspansji komunizmu. Sprzeciwiał się więc interwencji Wielkiej Brytanii i Francji w rejonie Kanału Sueskiego, popierając państwa tzw. paktu bagdadzkiego (Pakistan, Irak, Turcja i Iran) wraz z gwarancjami bezpieczeństwa. Sformułował też program dla Bliskiego Wschodu, zwany później doktryną Eisenhowera, obejmujący pomoc gospodarczą, militarną i obronę przed ewentualną agresją państw komunistycznych. Okazało się jednak, że ten region to podatny grunt dla arabskich eksperymentów z socjalizmem oraz dla agresywnego islamu, a próby z demokracją podejmą tylko Turcja i Liban.
Eisenhower wykluczał jednak zbrojne interwencje w tym rejonie, o ile nie byłyby wywołane agresją ZSRR. Może więc to, że administracja prezydenta Busha nie ma zastrzeżeń wobec użycia siły, lepiej wróży doktrynie neokonserwatystów. Chłodne kalkulacje Realpolitik zakładające, że interesy Ameryki w regionie będą się miały dobrze, jeśli będzie ona popierać nawet paskudnych dyktatorów, pod warunkiem że będą to "nasi dyktatorzy", zostały zdezawuowane przez rewolucję w Iranie. Zasada stosowania sankcji i presji dyplomatycznej okazała się niewystarczająca już wobec agresji Iraku na Kuwejt. Jeśli więc nie sprawdziły się nadzieje na propagandowe i dyplomatyczne zwycięstwo demokracji w tym regionie, a alianse z lokalnymi reżimami są nietrwałe, jaką strategię można przyjąć wobec państw, które z jednej strony, mogą kontrolować światowy rynek energii, z drugiej, hodują islamskich terrorystów? Odpowiedź Białego Domu brzmi: a jednak demokracja. Tak zadeklarowała w Kairze sekretarz Rice, ogłaszając jednocześnie, że przez ostatnie 60 lat USA uprawiały wobec Bliskiego Wschodu niewłaściwą politykę. Zdaniem dr Rice, Ameryka dbała o stabilność regionu i o stałość dostaw ropy, poświęcając przy tym demokrację i wspierając wygodne dla niej dyktatury. Mimo trudności, jakie stwarza wojna w Iraku, Biały Dom ustami szefowej dyplomacji podkreśla, że dążenie do demokracji będzie "osią polityki USA wobec Bliskiego Wschodu". Już to, że to sekretarz stanu artykułuje plany polityczne Busha, a nie wiceprezydent Dick Cheney, główny "jastrząb" tej administracji, jest jednak znamienny. Oznacza ewolucję gabinetu Busha od przewagi doktryny wojennej po dominację doktryny dyplomacji.
Czy Ferguson uznaje politykę na rzecz demokracji za błąd mogący prowadzić do konfliktów na wielką skalę, a przynajmniej wielkich kryzysów? Nie. Ferguson, a z nim prestiżowy instytut RAND Corporation ostrzegają przed czymś innym. USA osiągają, ich zdaniem, niebezpieczny etap, w którym ich siły militarne, jak niegdyś armia brytyjska, stają się zbyt rozproszone i przeciążone, by z impetem reagować na poważne zagrożenia. Czy w związku z tym należy odłożyć doktrynę Busha ad acta? - Nie mam wątpliwości, że koncepcja szerzenia demokracji jest słuszna - mówi gen. Edward Rowny, doradca prezydenta Reagana. - Popierałem ją, od kiedy takie postulaty zaczął głosić Norman Podhoretz, praojciec amerykańskiej myśli neokonserwatywnej. Błędem były jednak nierealistyczne oczekiwania, że jest to krótkoterminowy projekt polityczny - podkreśla gen. Rowny. Jego zdaniem, do rezerwuaru środków ostatecznych należy odłożyć kolejne interwencje militarne, a operacja wojskowa w Iranie byłaby błędem , bowiem próba bombardowania trudnych do zlokalizowania instalacji nuklearnych nie mogłaby być skuteczna, a nieuchronne ofiary wśród ludności cywilnej sprzyjałyby tylko montowaniu islamskiej koalicji przeciw USA.
Ferguson zwraca też uwagę na to, że brak koncentracji na już otwartych frontach i ewentualne przedwczesne wycofanie się Ameryki z roli protektora nowych demokracji grozi implozją tych państw. Trzeba więc trzymać się kursu, licząc na to, że nawrócenie europejskich sojuszników USA na wiarę w zreformowany Irak będzie trwałe. Budującym przykładem ekspansji demokracji są państwa Azji, w których przyjmuje się ona coraz lepiej mimo braku kulturowego podłoża. Na znak dezaprobaty dla autorytarnego reżimu Myanmaru sekretarz Rice nie pojedzie w tym roku na obrady ASEAN (Stowarzyszenie Narodów Azji Południowo-Wschodniej), co wydaje się dziwne w kontekście gwałtownego zwrotu w polityce USA wobec Korei Północnej. Tutaj też nagle przycichły amerykańskie groźby i zarzuty o tyranię. Nieoczekiwanie Ameryka ogłosiła, że udzieli Korei pomocy humanitarnej w postaci 50 tys. ton żywności. Christopher Hill, podsekretarz stanu, specjalny wysłannik Białego Domu ds. Korei Północnej, wyraził też wolę spotkania się z samym King Dzong Ilem. Wszystko po to, by ożywić sześciostronne (USA, Rosja, Japonia, Chiny i obydwie Koree) negocjacje w sprawie wycofania się Phenianu z programu budowy broni nuklearnej. Czyli krucjata demokratyczna tam, gdzie to możliwe, układy i negocjacje tam, gdzie nie ma innego wyjścia. Tak zaczyna się przedstawiać doktryna Busha w drugiej kadencji. Krucjata prezydenta Busha trwa dalej, ale Biały Dom sięga również po nie zabarwioną ideologicznie politykę realną. Być może nie tylko Niall Ferguson, ale i Condoleezza
Rice dostrzega tyle punktów zapalnych na mapie świata, że steruje polityką zagraniczną Ameryki w kierunku, którego zwolennikiem był prezydent Bush senior: "Wprowadzać demokrację gdzie to możliwe, tworzyć wolne rynki tam, gdzie się to uda. Przed wszystkim - dbać o stabilność".
Więcej możesz przeczytać w 26/2005 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.