Najwięcej na rozszerzeniu Unii Europejskiej zarabiają Francuzi i Niemcy Prawie pół biliona euro zarobiło w 2004 r. na rozszerzeniu unii piętnaście "starych" państw członkowskich. A to, że zarobiło na tym interesie tylko pół biliona euro, jest winą ich (o)błędnej polityki gospodarczej. Zwłaszcza wspólnej polityki rolnej, w której topiona jest większość unijnych pieniędzy. Unia Europejska zaczyna tracić rację bytu. Co potem?
Tony Blair mówi o konieczności przeformowania unijnych struktur i strategii oraz o nowych priorytetach. Oznacza to, że możliwy jest koniec unii, ale tej w dotychczasowym kształcie, czyli koniec europejskiej biurokracji i - przede wszystkim - wspólnej polityki rolnej. Tymczasem politycy rządzących partii w "starych" krajach Unii Europejskiej coraz głośniej narzekają na "wysokie koszty rozszerzenia". Prawda jest jednak taka: dla "starej" unii rozszerzenie było najlepszym interesem ostatnich kilkunastu lat, a teraz "stara" unia, a przynajmniej jej część kontynentalna, jest na najlepszej drodze, aby zepsuć ten interes. Psucie zaczęło się na europejskich, a przede wszystkim francuskich polach, plantacjach tytoniu i buraków cukrowych oraz w winnicach. Blair chce naprawiać to, co zepsuli Francuzi i Niemcy.
Polowanie
O tym, że dotychczasowi (przynajmniej ci najwięksi, jak Francja i Niemcy) członkowie unii zarobią na jej rozszerzeniu, wiadomo było przed 1 maja 2004 r. Integracja to przecież poszerzenie rynku. W tym wypadku rynku wartego na dzień dobry 550 mld euro. Jest na co polować, gdyż już obecnie siła nabywcza nowych państw zwiększa się o ponad 20 mld euro rocznie. Za mniej więcej dwadzieścia lat "nowi" Europejczycy będą zarabiać (a więc i wydawać) przeciętnie niemal tyle, ile obecni mieszkańcy Europy Zachodniej.
Korzyści z rozszerzenia to także import tańszych środków konsumpcji i produkcji. Z kolei otwarcie granic umożliwia wykorzystywanie tańszej siły roboczej - zarówno poprzez eksport kapitału, jak i migrację zarobkową. Josef Jakobs, właściciel gospodarstwa Spargelhof w Beelitz-Schpe, nie może sobie pozwolić na zatrudnienie Niemców, bo biznes przestałby się opłacać, a gdyby podniósł ceny, to przegrałby z konkurencją z Grecji i Ameryki Południowej. Takie dylematy jak Jakobs miało niemal milion niemieckich rolników, którzy zamiast swoich rodaków zatrudniają oczywiście tańszych przybyszów z nowej unii. I każdy z nich oszczędza na tym dziesiątki tysięcy euro.
Europejski wspólny rynek dzisiaj nie jest tworem rynkowym, lecz biurokratyczno-administracyjnym. Swobodny przepływ towarów jest ograniczany przez limitowanie i kwotowanie wielu produktów oraz tzw. ograniczenia pozataryfowe, z których najbardziej znane (choć niejedyne) są bardzo surowe i - dodajmy - nie przestrzegane przez rodzimych producentów przepisy sanitarno-higieniczne. O swobodnym przepływie siły roboczej w ogóle nie ma co mówić, bowiem wskutek restrykcji wprowadzonych przez większość starych krajów legalnie zatrudnionych w unii w końcu 2004 r. było raptem nieco ponad 100 tys. pracowników z państw nowej dziesiątki (z czego 70 tys. z Polski). Dla porównania - tylko w sektorze budowlanym w Niemczech pracuje 60 tys. robotników ze Zjednoczonego Królestwa.
Doskonale nam znane ograniczenia w swobodzie zatrudnienia wprawiły w osłupienie "International Herald Tribune", amerykańską gazetę wydawaną w Paryżu dla obywateli świata. Thomas Fuller w opublikowanym 18 czerwca artykule "Stretching the EU`s rules on work" z niejakim zdziwieniem stwierdza, że "polskiemu programiście komputerowemu łatwiej jest uzyskać pracę w Malezji czy Wenezueli niż we Francji czy Belgii".
Pełzający dobrobyt
Opublikowany ostatnio przez The Conference Board, amerykańską niezależną instytucję badawczą, raport analizujący tempo wzrostu gospodarczego stwierdza wyraźne jego przyspieszenie w 2004 r. w krajach piętnastki. Tempo wzrostu PKB w "starej" unii zwiększyło się z 0,9 proc. do 2,1 proc. Ten wynoszący 1,2 punktu procentowego przyrost w całości można zapisać na konto integracji. W 2004 r. nie wystąpiły bowiem żadne inne dodatkowe czynniki mogące powodować zwiększenie produkcji. W żadnym kraju nie dokonano choćby minimalnych reform systemowych: utrzymał się wysoki fiskalizm, a wysokie deficyty budżetowe sprawiły, że - mimo spadku inflacji z 2,0 proc. do 1,8 proc. - długookresowe stopy procentowe utrzymały się na wysokim poziomie (5 proc.).
Najwięcej zarobili ci, którzy najwięcej płaczą. Niemcom i Francji po akcesji wskaźniki wskoczyły na nie osiągany w obecnej dekadzie poziom: Niemcy - 1,5 proc., a Francja nawet 2,5 proc. Dla Niemiec jest to zysk około 50 mld euro, a dla Francji - 70 mld euro, czyli dodatkowe 620 euro rocznie dla statystycznego Niemca i 1400 euro dla Francuza.
Po co pracować?
Tymczasem prawie połowa budżetu UE wydawana jest na subsydia ze wspólnej polityki rolnej! Ukształtowany w końcowym okresie unii jako związku 15 państw podział dawał prawie jedną czwartą tych subsydiów Francji (10 mld euro rocznie). Niewiele gorzej prezentują się Hiszpania, Niemcy i Włochy (po mniej więcej 7 mld euro). Dzięki subwencjom 95 proc. oliwy z oliwek sprzedawanej na całym świecie pochodzi z Hiszpanii, Włoch i Grecji, chociaż najtańsza oliwa jest produkowana poza unią. Równie dobrze mają się europejscy producenci dotowanego wina. Mamy zatem sytuację podwójnie paranoidalną. Po pierwsze, okazuje się, że największymi beneficjentami polityki unijnej są kraje najbogatsze. Najbiedniejsi zaś do tego interesu dołożyli. Po drugie, Unia Europejska tworzona dla realizacji szczytnych ideałów politycznych i gospodarczych właśnie prezentuje się światu jako klub gangsterów, którzy za pomocą sztachet i kastetów biją się o podział kradzionego łupu.
Rozpad unii - czyja strata?
Gdyby UE się rozpadła, najwięcej straciliby ci, którzy najgłośniej grożą. Ów rozpad można sobie wyobrazić na dwa sposoby. Pierwszy, na szczęście mniej prawdopodobny, to powrót do koncepcji nacjonalistycznych państw prowadzących autarkiczną politykę gospodarczą i toczących stałą wojnę celną. Coś takiego przerabialiśmy po I wojnie światowej - ze znanymi rezultatami. Zakładając jednak, że politycy europejscy nie chcą wywołać ani kolejnego wielkiego kryzysu, ani III (i ostatniej) wojny światowej, rozpad unii może oznaczać jedynie koniec europejskich struktur, biurokracji i - last but not least - wspólnej polityki rolnej. Pozostałyby za to europejska strefa wolnocłowa oraz swoboda przepływu ludzi i kapitału. Blair mówi co prawda, że nie wyobraża sobie Europy tylko gospodarczej, bez wspólnych struktur politycznych, ale wydaje się, że jest to tylko retoryka na potrzebę chwili. Ona zapewne się zmieni, gdy również inne kraje zrozumieją, że tzw. strategia lizbońska, pozwalająca Europie doścignąć Amerykę, staje się coraz bardziej odległa. Nam, Polakom, o antybiurokratyczny gospodarczy wariant warto się modlić. Wtedy bowiem - wespół z Czechami, Węgrami itd. - zalalibyśmy Europę dobrą (i najtańszą!) żywnością, a dzięki niezłej (i najtańszej!) sile roboczej wydrenowalibyśmy z Europy Zachodniej sporo kapitału, tego, który tam się marnuje.
Brytyjskie przewodnictwo w UE potrwa tylko pół roku. To być może jednak za mało, aby Blair zdołał przeforsować swoją wizję Europy - bliższą USA, odległą od dotychczasowych socjalistyczno-biurokratycznych koncepcji Chiraca i Schroedera.
Współpraca: Aleksander Piński
Polowanie
O tym, że dotychczasowi (przynajmniej ci najwięksi, jak Francja i Niemcy) członkowie unii zarobią na jej rozszerzeniu, wiadomo było przed 1 maja 2004 r. Integracja to przecież poszerzenie rynku. W tym wypadku rynku wartego na dzień dobry 550 mld euro. Jest na co polować, gdyż już obecnie siła nabywcza nowych państw zwiększa się o ponad 20 mld euro rocznie. Za mniej więcej dwadzieścia lat "nowi" Europejczycy będą zarabiać (a więc i wydawać) przeciętnie niemal tyle, ile obecni mieszkańcy Europy Zachodniej.
Korzyści z rozszerzenia to także import tańszych środków konsumpcji i produkcji. Z kolei otwarcie granic umożliwia wykorzystywanie tańszej siły roboczej - zarówno poprzez eksport kapitału, jak i migrację zarobkową. Josef Jakobs, właściciel gospodarstwa Spargelhof w Beelitz-Schpe, nie może sobie pozwolić na zatrudnienie Niemców, bo biznes przestałby się opłacać, a gdyby podniósł ceny, to przegrałby z konkurencją z Grecji i Ameryki Południowej. Takie dylematy jak Jakobs miało niemal milion niemieckich rolników, którzy zamiast swoich rodaków zatrudniają oczywiście tańszych przybyszów z nowej unii. I każdy z nich oszczędza na tym dziesiątki tysięcy euro.
Europejski wspólny rynek dzisiaj nie jest tworem rynkowym, lecz biurokratyczno-administracyjnym. Swobodny przepływ towarów jest ograniczany przez limitowanie i kwotowanie wielu produktów oraz tzw. ograniczenia pozataryfowe, z których najbardziej znane (choć niejedyne) są bardzo surowe i - dodajmy - nie przestrzegane przez rodzimych producentów przepisy sanitarno-higieniczne. O swobodnym przepływie siły roboczej w ogóle nie ma co mówić, bowiem wskutek restrykcji wprowadzonych przez większość starych krajów legalnie zatrudnionych w unii w końcu 2004 r. było raptem nieco ponad 100 tys. pracowników z państw nowej dziesiątki (z czego 70 tys. z Polski). Dla porównania - tylko w sektorze budowlanym w Niemczech pracuje 60 tys. robotników ze Zjednoczonego Królestwa.
Doskonale nam znane ograniczenia w swobodzie zatrudnienia wprawiły w osłupienie "International Herald Tribune", amerykańską gazetę wydawaną w Paryżu dla obywateli świata. Thomas Fuller w opublikowanym 18 czerwca artykule "Stretching the EU`s rules on work" z niejakim zdziwieniem stwierdza, że "polskiemu programiście komputerowemu łatwiej jest uzyskać pracę w Malezji czy Wenezueli niż we Francji czy Belgii".
Pełzający dobrobyt
Opublikowany ostatnio przez The Conference Board, amerykańską niezależną instytucję badawczą, raport analizujący tempo wzrostu gospodarczego stwierdza wyraźne jego przyspieszenie w 2004 r. w krajach piętnastki. Tempo wzrostu PKB w "starej" unii zwiększyło się z 0,9 proc. do 2,1 proc. Ten wynoszący 1,2 punktu procentowego przyrost w całości można zapisać na konto integracji. W 2004 r. nie wystąpiły bowiem żadne inne dodatkowe czynniki mogące powodować zwiększenie produkcji. W żadnym kraju nie dokonano choćby minimalnych reform systemowych: utrzymał się wysoki fiskalizm, a wysokie deficyty budżetowe sprawiły, że - mimo spadku inflacji z 2,0 proc. do 1,8 proc. - długookresowe stopy procentowe utrzymały się na wysokim poziomie (5 proc.).
Najwięcej zarobili ci, którzy najwięcej płaczą. Niemcom i Francji po akcesji wskaźniki wskoczyły na nie osiągany w obecnej dekadzie poziom: Niemcy - 1,5 proc., a Francja nawet 2,5 proc. Dla Niemiec jest to zysk około 50 mld euro, a dla Francji - 70 mld euro, czyli dodatkowe 620 euro rocznie dla statystycznego Niemca i 1400 euro dla Francuza.
Po co pracować?
Tymczasem prawie połowa budżetu UE wydawana jest na subsydia ze wspólnej polityki rolnej! Ukształtowany w końcowym okresie unii jako związku 15 państw podział dawał prawie jedną czwartą tych subsydiów Francji (10 mld euro rocznie). Niewiele gorzej prezentują się Hiszpania, Niemcy i Włochy (po mniej więcej 7 mld euro). Dzięki subwencjom 95 proc. oliwy z oliwek sprzedawanej na całym świecie pochodzi z Hiszpanii, Włoch i Grecji, chociaż najtańsza oliwa jest produkowana poza unią. Równie dobrze mają się europejscy producenci dotowanego wina. Mamy zatem sytuację podwójnie paranoidalną. Po pierwsze, okazuje się, że największymi beneficjentami polityki unijnej są kraje najbogatsze. Najbiedniejsi zaś do tego interesu dołożyli. Po drugie, Unia Europejska tworzona dla realizacji szczytnych ideałów politycznych i gospodarczych właśnie prezentuje się światu jako klub gangsterów, którzy za pomocą sztachet i kastetów biją się o podział kradzionego łupu.
Rozpad unii - czyja strata?
Gdyby UE się rozpadła, najwięcej straciliby ci, którzy najgłośniej grożą. Ów rozpad można sobie wyobrazić na dwa sposoby. Pierwszy, na szczęście mniej prawdopodobny, to powrót do koncepcji nacjonalistycznych państw prowadzących autarkiczną politykę gospodarczą i toczących stałą wojnę celną. Coś takiego przerabialiśmy po I wojnie światowej - ze znanymi rezultatami. Zakładając jednak, że politycy europejscy nie chcą wywołać ani kolejnego wielkiego kryzysu, ani III (i ostatniej) wojny światowej, rozpad unii może oznaczać jedynie koniec europejskich struktur, biurokracji i - last but not least - wspólnej polityki rolnej. Pozostałyby za to europejska strefa wolnocłowa oraz swoboda przepływu ludzi i kapitału. Blair mówi co prawda, że nie wyobraża sobie Europy tylko gospodarczej, bez wspólnych struktur politycznych, ale wydaje się, że jest to tylko retoryka na potrzebę chwili. Ona zapewne się zmieni, gdy również inne kraje zrozumieją, że tzw. strategia lizbońska, pozwalająca Europie doścignąć Amerykę, staje się coraz bardziej odległa. Nam, Polakom, o antybiurokratyczny gospodarczy wariant warto się modlić. Wtedy bowiem - wespół z Czechami, Węgrami itd. - zalalibyśmy Europę dobrą (i najtańszą!) żywnością, a dzięki niezłej (i najtańszej!) sile roboczej wydrenowalibyśmy z Europy Zachodniej sporo kapitału, tego, który tam się marnuje.
Brytyjskie przewodnictwo w UE potrwa tylko pół roku. To być może jednak za mało, aby Blair zdołał przeforsować swoją wizję Europy - bliższą USA, odległą od dotychczasowych socjalistyczno-biurokratycznych koncepcji Chiraca i Schroedera.
Współpraca: Aleksander Piński
Więcej możesz przeczytać w 26/2005 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.