Think-tanki są od mówienia politykom prawdy, której nie ośmieli się powiedzieć liderom żaden z posłów Nie jesteśmy margaryną" - fukali jeszcze kilka lat temu oburzeni politycy, pytani, czy podczas kampanii wyborczych korzystają z usług agencji reklamowych. Dziś to norma - bez względu na partię. Programami wyborczymi przestają się zajmować dyletanci. Idzie to opornie, ale wygląda na to, że w najbliższych wyborach zetrą się nie tylko stronnictwa polityczne, ale i pracujące dla nich think-tanki. Oto jesteśmy świadkami drugiego etapu profesjonalizacji polskiej polityki.
Rozrywany Kochanowski
Półtora roku temu grupa zamożnych czterdziestolatków - warszawskich prawników i ekonomistów - założyła Instytut Sobieskiego. - Mieliśmy dość wiecznego narzekania przy piwie, że wszystko idzie źle. Chcieliśmy działać publicznie, ale nie wyobrażaliśmy sobie partyjnego zaangażowania - opowiada Paweł Szałamacha, współtwórca instytutu, prawnik, specjalista od finansów publicznych i spraw międzynarodowych. - Doszliśmy do wniosku, że wkrótce będzie popyt na propozycje programowe ze środowisk życzliwych prawicy, i dlatego stworzyliśmy think-tank.
Grupa Szałamachy trafiła w dziesiątkę, bo politycy coraz chętniej sięgają po opinie niezależnych instytutów. Ba, narzekają - jak Ludwik Dorn, szef Klubu Parlamentarnego Prawa i Sprawiedliwości - że owe trusty mózgów są zbyt słabe. Dorn wie, co mówi, bo jego ugrupowanie bodaj najchętniej korzysta z usług think-tanków. Partia Kaczyńskich, oprócz swego naturalnego zaplecza, czyli stworzonego przez polityków PiS Instytutu Środkowoeuropejskiego, często sięga po materiały Instytutu Sobieskiego. Dorn posiłkuje się też na przykład dokumentami przygotowanymi przez Instytut Spraw Publicznych i program "Stop korupcji" Fundacji im. Stefana Batorego. PiS bardzo też sobie chwali współpracę z założonym przez środowisko gdańskich liberałów Instytutem Badań nad Gospodarką Rynkową oraz fundacją Ius et Lex dr. Janusza Kochanowskiego.
To właśnie ta ostatnia fundacja jest główną siłą przygotowującą projekt reformy wymiaru sprawiedliwości dla Platformy Obywatelskiej. Dla Jana Rokity pracuje w zespołach tematycznych prawie stu ekspertów z różnych organizacji. Najczęściej pojawia się jednak kierowane przez Ewę Balcerowicz Centrum Analiz Społeczno-Ekonomicznych i pracujący dla niego Rafał Antczak. Platforma posługuje się też analizami ekonomicznymi liberalnego Centrum im. Adama Smitha.
Trójgłowy Maksymiuk
O ile prawica chętnie i często korzysta z usług niezależnych instytucji, o tyle lewica, zajęta walką o przetrwanie i staczająca się do poziomu kabaretowych dziwadeł, nie ma do tego zupełnie głowy. Kiedyś było inaczej, bo to SLD miał swoją Fundację im. Kazimierza Kelles-Krauza, a dawna Unia Pracy - Fundację Polska Praca. Potem jednak Leszek Miller zdążył skompromitować ideę powołania Instytutu Socjaldemokratycznego, konfliktując się ze stojącym na jego czele prof. Kazimierzem Kikiem. Widać Miller wspiera tylko amerykańskie think-tanki, bo do jednego z nich - Woodrow Wilson Center - udał się na czteromiesięczną emigrację.
Niezbędny w polskiej polityce element groteski wnosi do tworzenia centrów badawczych niezastąpiona Samoobrona z trójgłowym Januszem Maksymiukiem. Były poseł SLD jest bowiem nie tylko dyrektorem biura Samoobrony i jej szarą eminencją, ale też nieformalnie szefuje założonemu przez siebie Centrum Analiz Wyborczych oraz szczątkom Centrum Informacji Aferalnych. Oba ciała są raczej karykaturą niezależnych ośrodków myśli.
50 tysięcy złotych za program
Paweł Szałamacha z Instytutu Sobieskiego przyznaje, że jego placówka na razie żyje z pieniędzy fundatorów. Na wikcie partii wyżyć się nie da. - Politycy chętnie korzystają z naszych pomysłów, ale nie zdarzyło się, by ktoś się na nie później powołał - narzeka Janusz Kochanowski z Ius et Lex. Piotr Tutak, dyrektor Biura Parlamentarnego PiS, przypomina sobie, że za skądinąd porządny referat na seminarium partia płaciła tysiąc złotych. Ekspertyza specjalisty od geologii kosztowała 100 zł za stronę, czyli 2-3 tys. zł za całość opracowania. Platforma Obywatelska przyznaje, że dwóch prawników za konsultacje przy ustawie zdrowotnej zainkasowało 10 tys. zł.
- Napisanie dużej ustawy telekomunikacyjnej nie może kosztować mniej niż 50 tys. zł - dowodzi jeden z ekspertów. Tyle samo wydała jedna z partii opozycyjnych, która zleciła krakowskiemu Centrum im. Mirosława Dzielskiego napisanie części programu gospodarczego. Efekt, jako zbyt ogólnikowy, zupełnie nie zadowolił zleceniodawców, ale trzeba było zapłacić.
Banki strategii
Angielskie określenie "think-tank" ma 60 lat. Think-tankami nazywano bezpieczne lokale, w których amerykańscy wojskowi dyskutowali o strategii. Dziś są to skupiające niezależnych ekspertów pozarządowe instytuty i fundacje, pracujące nie tylko dla partii, ale i dla biznesu czy rządu. Największe z nich, oczywiście amerykańskie, to prawdziwe giganty - konserwatywna Heritage Foundation chwali się dwustoma tysiącami współpracowników i sponsorów! Think-tanki nie są oczywiście konkurencją dla polityków, raczej pasem transmisyjnym między nimi a cokolwiek oderwanymi od rzeczywistości środowiskami akademickimi. Richard Pipes, politolog i historyk związany na początku lat 80. z administracją Reagana, opisuje, jak podczas prac nad wprowadzeniem sankcji wobec Polski po ogłoszeniu stanu wojennego przeczytał świetną książkę o sankcjach gospodarczych z ich błyskotliwym opisem i dokładną typologią. Poprosił więc autora o radę. Naukowiec okazał się jednak bezbrzeżnie zdumiony, że ktoś pyta go o to, co robić. W końcu był teoretykiem, a nie praktykiem. Tu przydają się think-tanki przekuwające język idei na literę ustaw.
Od szarlatana do eksperta
Na początku lat 90. role polskich think-tanków usiłowali odgrywać samozwańczy cudotwórcy gospodarczy. Prof. Stefan Kurowski zwiedził wtedy kilka partii, ale nawet on nie zbliżył się do rekordzisty prof. Rafała Krawczyka, który swą mądrością oświecał kilkanaście partii prawicowych i bodaj wszystkie ludowe. Do mniej lub bardziej poważnych ekspertów gospodarczych politycy się przyzwyczaili. Nowością jest nie tylko ich zinstytucjonalizowanie, ale powstawanie think-tanków zajmujących się "całą resztą" polityki: od telekomunikacji, przez media publiczne do polityki zagranicznej, a nawet stosunku do PRL. Dlaczego programy napisane przez think-tanki miałyby być lepsze niż prace partyjnych ekspertów? - Bo przy składaniu propozycji nie martwimy się, czyją frakcję w partii zasilimy albo co o nas pomyśli pan prezes - opowiada Paweł Szałamacha. Eksperci z zewnątrz mogą sobie pozwolić na niezależność i niekoniunkturalność, bo poza nielicznymi wyjątkami nie mają zamiaru zostać potem wiceministrami odpowiedzialnymi za wdrożenie swoich pomysłów. - Jesteśmy od mówienia politykom prawdy, której nie ośmieli się powiedzieć liderom żaden z posłów - przekonuje jeden z doradców. Tylko czy politycy będą chcieli tę prawdę przyjąć?

Grupa Szałamachy trafiła w dziesiątkę, bo politycy coraz chętniej sięgają po opinie niezależnych instytutów. Ba, narzekają - jak Ludwik Dorn, szef Klubu Parlamentarnego Prawa i Sprawiedliwości - że owe trusty mózgów są zbyt słabe. Dorn wie, co mówi, bo jego ugrupowanie bodaj najchętniej korzysta z usług think-tanków. Partia Kaczyńskich, oprócz swego naturalnego zaplecza, czyli stworzonego przez polityków PiS Instytutu Środkowoeuropejskiego, często sięga po materiały Instytutu Sobieskiego. Dorn posiłkuje się też na przykład dokumentami przygotowanymi przez Instytut Spraw Publicznych i program "Stop korupcji" Fundacji im. Stefana Batorego. PiS bardzo też sobie chwali współpracę z założonym przez środowisko gdańskich liberałów Instytutem Badań nad Gospodarką Rynkową oraz fundacją Ius et Lex dr. Janusza Kochanowskiego.
To właśnie ta ostatnia fundacja jest główną siłą przygotowującą projekt reformy wymiaru sprawiedliwości dla Platformy Obywatelskiej. Dla Jana Rokity pracuje w zespołach tematycznych prawie stu ekspertów z różnych organizacji. Najczęściej pojawia się jednak kierowane przez Ewę Balcerowicz Centrum Analiz Społeczno-Ekonomicznych i pracujący dla niego Rafał Antczak. Platforma posługuje się też analizami ekonomicznymi liberalnego Centrum im. Adama Smitha.
Trójgłowy Maksymiuk
O ile prawica chętnie i często korzysta z usług niezależnych instytucji, o tyle lewica, zajęta walką o przetrwanie i staczająca się do poziomu kabaretowych dziwadeł, nie ma do tego zupełnie głowy. Kiedyś było inaczej, bo to SLD miał swoją Fundację im. Kazimierza Kelles-Krauza, a dawna Unia Pracy - Fundację Polska Praca. Potem jednak Leszek Miller zdążył skompromitować ideę powołania Instytutu Socjaldemokratycznego, konfliktując się ze stojącym na jego czele prof. Kazimierzem Kikiem. Widać Miller wspiera tylko amerykańskie think-tanki, bo do jednego z nich - Woodrow Wilson Center - udał się na czteromiesięczną emigrację.
Niezbędny w polskiej polityce element groteski wnosi do tworzenia centrów badawczych niezastąpiona Samoobrona z trójgłowym Januszem Maksymiukiem. Były poseł SLD jest bowiem nie tylko dyrektorem biura Samoobrony i jej szarą eminencją, ale też nieformalnie szefuje założonemu przez siebie Centrum Analiz Wyborczych oraz szczątkom Centrum Informacji Aferalnych. Oba ciała są raczej karykaturą niezależnych ośrodków myśli.
50 tysięcy złotych za program
Paweł Szałamacha z Instytutu Sobieskiego przyznaje, że jego placówka na razie żyje z pieniędzy fundatorów. Na wikcie partii wyżyć się nie da. - Politycy chętnie korzystają z naszych pomysłów, ale nie zdarzyło się, by ktoś się na nie później powołał - narzeka Janusz Kochanowski z Ius et Lex. Piotr Tutak, dyrektor Biura Parlamentarnego PiS, przypomina sobie, że za skądinąd porządny referat na seminarium partia płaciła tysiąc złotych. Ekspertyza specjalisty od geologii kosztowała 100 zł za stronę, czyli 2-3 tys. zł za całość opracowania. Platforma Obywatelska przyznaje, że dwóch prawników za konsultacje przy ustawie zdrowotnej zainkasowało 10 tys. zł.
- Napisanie dużej ustawy telekomunikacyjnej nie może kosztować mniej niż 50 tys. zł - dowodzi jeden z ekspertów. Tyle samo wydała jedna z partii opozycyjnych, która zleciła krakowskiemu Centrum im. Mirosława Dzielskiego napisanie części programu gospodarczego. Efekt, jako zbyt ogólnikowy, zupełnie nie zadowolił zleceniodawców, ale trzeba było zapłacić.
Banki strategii
Angielskie określenie "think-tank" ma 60 lat. Think-tankami nazywano bezpieczne lokale, w których amerykańscy wojskowi dyskutowali o strategii. Dziś są to skupiające niezależnych ekspertów pozarządowe instytuty i fundacje, pracujące nie tylko dla partii, ale i dla biznesu czy rządu. Największe z nich, oczywiście amerykańskie, to prawdziwe giganty - konserwatywna Heritage Foundation chwali się dwustoma tysiącami współpracowników i sponsorów! Think-tanki nie są oczywiście konkurencją dla polityków, raczej pasem transmisyjnym między nimi a cokolwiek oderwanymi od rzeczywistości środowiskami akademickimi. Richard Pipes, politolog i historyk związany na początku lat 80. z administracją Reagana, opisuje, jak podczas prac nad wprowadzeniem sankcji wobec Polski po ogłoszeniu stanu wojennego przeczytał świetną książkę o sankcjach gospodarczych z ich błyskotliwym opisem i dokładną typologią. Poprosił więc autora o radę. Naukowiec okazał się jednak bezbrzeżnie zdumiony, że ktoś pyta go o to, co robić. W końcu był teoretykiem, a nie praktykiem. Tu przydają się think-tanki przekuwające język idei na literę ustaw.
Od szarlatana do eksperta
Na początku lat 90. role polskich think-tanków usiłowali odgrywać samozwańczy cudotwórcy gospodarczy. Prof. Stefan Kurowski zwiedził wtedy kilka partii, ale nawet on nie zbliżył się do rekordzisty prof. Rafała Krawczyka, który swą mądrością oświecał kilkanaście partii prawicowych i bodaj wszystkie ludowe. Do mniej lub bardziej poważnych ekspertów gospodarczych politycy się przyzwyczaili. Nowością jest nie tylko ich zinstytucjonalizowanie, ale powstawanie think-tanków zajmujących się "całą resztą" polityki: od telekomunikacji, przez media publiczne do polityki zagranicznej, a nawet stosunku do PRL. Dlaczego programy napisane przez think-tanki miałyby być lepsze niż prace partyjnych ekspertów? - Bo przy składaniu propozycji nie martwimy się, czyją frakcję w partii zasilimy albo co o nas pomyśli pan prezes - opowiada Paweł Szałamacha. Eksperci z zewnątrz mogą sobie pozwolić na niezależność i niekoniunkturalność, bo poza nielicznymi wyjątkami nie mają zamiaru zostać potem wiceministrami odpowiedzialnymi za wdrożenie swoich pomysłów. - Jesteśmy od mówienia politykom prawdy, której nie ośmieli się powiedzieć liderom żaden z posłów - przekonuje jeden z doradców. Tylko czy politycy będą chcieli tę prawdę przyjąć?
Więcej możesz przeczytać w 26/2005 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.