Strategia polskiej polityki zagranicznej polega na braku strategii
Panie Łukaszenka, domagam się wypuszczenia polskiego dyplomaty" - apelował we wtorek premier Kazimierz Marcinkiewicz. W piątek władze Białorusi uwolniły byłego ambasadora RP w Mińsku Mariusza Maszkiewicza. Akcja w wymiarze medialnym wygląda na sukces szefa rządu. W rzeczywistości palnął on co najmniej dwie gafy. Wygłosił wtorkowe oświadczenie tuż po spotkaniu z ojcem Maszkiewicza, przed gmachem Ministerstwa Spraw Zagranicznych. Można by uznać, że zachował się jak porządny człowiek i polityk, zajmując się sprawą uwięzionego obywatela RP i jego zdesperowanego ojca. Ale już samo miejsce było dobrane dziwacznie. Skoro premier apeluje sprzed drzwi MSZ, które powinno sprawę załatwić po cichu, ale skutecznie, to równie dobrze mógłby zwolnić ministra, którego zresztą nie było wtedy w kraju, bo wybrał się na prawie dwa tygodnie w podróż po Dalekim Wschodzie. Na dodatek Maszkiewicz już od czterech lat dyplomatą nie jest, lecz zajmuje się biznesem. Premier Marcinkiewicz popełnił błąd merytoryczny, co w tak dramatycznej wypowiedzi nie powinno się zdarzyć.
Historia z apelem premiera pokazuje, jak funkcjonuje polska polityka zagraniczna. A funkcjonuje tak, że wszyscy zainteresowani chcą nią kierować, wszyscy robią błędy, ale nikt nie czuje się za nie odpowiedzialny. A strategia polega na tym, że coś się robi, a potem sprawdza, czy jest w tym jakaś strategia.
Gazetka dla prezydenta
Polska od kilku lat stara się budować wizerunek wiarygodnego sojusznika USA w koalicji antyterrorystycznej. Po to wysłaliśmy naszych żołnierzy do Iraku. To potwierdzanie sojuszniczej wiarygodności kosztowało już życie 17 polskich żołnierzy i miliony dolarów. Podważanie naszej dobrej opinii u sojuszników jest lekceważeniem tego wysiłku. Tymczasem 5 listopada 2005 r. do centrali NATO w Brukseli trafiła tajna depesza nadana z Pakistanu, czyli jednego z kluczowych państw koalicji antyterrorystycznej. Przedstawiciele NATO napisali w niej, że w ich opinii urzędujący w Islamabadzie ambasador RP Bogdan Marczewski "nie ma kontaktu z rządem w Warszawie", a zamiast z partnerami z NATO woli rozmawiać z przedstawicielami Rosji. Jak wyglądała reakcja naszego rządu? Nie było jej wcale. Jak dowiedział się "Wprost", w MSZ "ten ambasador znajduje się na jednym z czołowych miejsc do zwolnienia, ale nie wiadomo, kiedy to nastąpi".
W sprawie stosunku do Unii Europejskiej świadomie kreujemy dwoisty wizerunek: dojrzałych Europejczyków z MSZ i "oszołomów" z ośrodka prezydenckiego. Doskonałym tego przykładem są "Materiały do wizyty Prezydenta RP Pana Lecha Kaczyńskiego w Republice Czeskiej, w dniach 16-17 lutego 2006 r.". W dokumentach, które przygotował Departament Unii Europejskiej MSZ, datowanych 14 lutego, dwa dni przed wizytą polskiej delegacji w Pradze, można przeczytać kategoryczne twierdzenia, iż "niezależnie od dalszych losów Traktatu, trzeba go uznać za podstawę procesu integracji europejskiej w najbliższych latach" oraz że dokument ten jest dla Polski "prawnym i politycznym zobowiązaniem". W dokumencie sygnowanym przez ten sam departament MSZ 15 lutego nie ma już mowy o bezwarunkowym popieraniu traktatu, a jedynie o "uważnym wsłuchiwaniu się w głosy partnerów unijnych" w tej sprawie. Zwrot nie jest odzwierciedleniem zmiany opinii, jaka błyskawicznie dokonała się w MSZ, lecz wynika z tego, że pierwszy dokument został przygotowany dla szefa MSZ, a drugi dla prezydenta RP. Stałą praktyką wobec UE jest to, że prezydent czy premier mówią jedno, a minister spraw zagranicznych albo jego wiceministrowie do unijnych partnerów mrugają okiem i twierdzą coś innego, czasem całkiem odwrotnego. Apologia traktatu konstytucyjnego nie zyskałaby akceptacji prezydenta Kaczyńskiego, wobec tego - jak w piosence Młynarskiego - MSZ drukuje dla niego specjalną gazetkę. "Jednej woli jednemu trzeba przedsięwzięciu, lepszy jeden wódz głupi niż mądrych dziesięciu" - napisał Adam Mickiewicz. Ale dzieła wieszcza nie są - jak widać - ulubioną lekturą naszych dyplomatów.
Chaos niekontrolowany
Minister spraw zagranicznych Stefan Meller napisał w artykule opublikowanym niedawno w "Rzeczpospolitej": "Zaczarowani własnym pryncypialnym językiem niejako bezwiednie wchodzimy w pułapki, zwłaszcza historycznej natury. Działania urzędników średniego szczebla pewnego mocarstwa europejskiego wywołały ostatnio gniewne reakcje najwyższych władz kraju, miast zostać krytycznie skwitowane na właściwym, średnim szczeblu". Chodzi o dokument wydany 18 stycznia 2006 r. przez urzędnika rosyjskiej prokuratury wojskowej. Oddalił on pozew córki jednej z ofiar zbrodni katyńskiej, uzasadniając to brakiem możliwości przeprowadzenia procedury rehabilitacji w ramach obowiązującego w FR prawa. W sprawie wypowiadali się premier i marszałek Sejmu, twierdząc, że to niebywały skandal. Skandal oczywiście jest. Tyle że nie od 18 stycznia, a od dawna, bo też negocjacje w tej sprawie ciągną się od lat. "Język i wymogi polityki wewnętrznej stworzyły jednak przymus 'udowodnienia', niezmienności i niezłomności. Z sensem czy bez sensu, nie ma to znaczenia. Rezultat z kolei niewielki" - napisał Meller. Minister krytykuje jednak samego siebie. Jeśli rzeczywistość jest taka, jak ją opisuje, to znaczy, że nie ma wpływu na działania premiera i marszałka Sejmu. Wówczas ma dwa wyjścia: albo milcząco akceptować taki stan rzeczy, albo podać się do dymisji.
- Najpoważniejszym efektem chaosu w polityce zagranicznej na razie jest to, że w unii tracimy wpływ na proces decyzyjny. Z formalnego punktu widzenia procedury są zachowane, ale nie ma nas tam, gdzie rzeczywiście zapadają decyzje. Jeśli sytuacja się nie zmieni, będziemy coraz bardziej marginalizowani, nie tylko w unii - mówi parlamentarzysta zajmujący się sprawami zagranicznymi.
Premier kontra minister
W konstytucji zapisano, że "Rada Ministrów prowadzi politykę wewnętrzną i zagraniczną Rzeczypospolitej Polskiej". Wykonawcą jest minister spraw zagranicznych. Prezydent z kolei - jak mówi ustawa zasadnicza - "w zakresie polityki zagranicznej współdziała z Prezesem Rady Ministrów i właściwym ministrem". Problemem jest to, że nie jest jasne, jak ma współdziałać. Od lat toczy się więc zimna wojna między kancelariami premierów i prezydentów a MSZ.
Tym razem okoliczności są wyjątkowe, bo choć rząd i prezydent są z tej samej partii, to Stefan Meller z PiS się nie identyfikuje. - Dokładnie z tego powodu prof. Meller dostał tekę ministra. To miał być ukłon zarówno w stronę Moskwy, gdzie był ambasadorem, jak i Europy - mówi politolog Marek Cichocki. Gdy się okazało, że Platforma Obywatelska nie wejdzie do koalicji rządzącej, a Jacek Saryusz-Wolski nie obejmie teki ministra spraw zagranicznych, euroentuzjasta Meller miał być kwiatkiem do kożucha dla rządu, który - zdaniem wielu wpływowych Europejczyków - składa się z eurofobów. - Powszechna opinia o Mellerze jest taka, że realizuje on politykę środowisk związanych z Unią Wolności - mówi analityk związany z Kancelarią Prezydenta. W ten sposób budowanie IV Rzeczypospolitej PiS zaczęło od oddania polityki zagranicznej.
Między premierem i prezydentem a Stefanem Mellerem w ostatnich tygodniach dochodziło do coraz poważniejszych sporów merytorycznych o to, kto ma być koordynatorem polityki zagranicznej. Najostrzejszy dotyczył usuwania z MSZ osób związanych z aparatem bezpieczeństwa PRL. Meller zgodził się na usunięcie dziesięciu ambasadorów i planował kolejne dymisje. Premier Marcinkiewicz zapowiadał usunięcie z dyplomacji wszystkich, którzy ukończyli uczelnię dyplomatyczną w Moskwie, czyli kilkudziesięciu osób. Tyle że gdy padały nazwiska nie związane z tą uczelnią, stało się jasne, że to prywatne rozgrywki personalne. Gdy Meller zaprotestował, w odpowiedzi nie zaproszono go do Rady Bezpieczeństwa Narodowego, a później powołano międzyresortowy zespół koordynujący politykę wobec Polonii, "zapominając" o reprezentacji MSZ. Czara goryczy przelała się i Meller złożył dymisję, gdy okazało się, że Kancelaria Prezydenta zaplanowała, iż zamiast szefa dyplomacji z Lechem Kaczyńskim do Waszyngtonu pojedzie Anna Fotyga - protegowana prezydenta i narzucony sekretarz stanu w MSZ. Dymisja nie została przyjęta, a prezydent zabrał ministra Mellera z sobą do USA.
Strategia bez strategii
- To, że dochodzi do tarć, jest naturalne. Polska jeszcze nie ma wypracowanego modelu ustrojowego, który byłby w pełni użyteczny. Musi on powstawać w bólach i torsjach - mówi Iwo Bender, członek władz PiS. Spory kompetencyjne nie są niczym niezwykłym. W Niemczech, Francji czy Hiszpanii co jakiś czas dochodzi do podobnych awantur, mimo że tam metody prowadzenia polityki zagranicznej wypracowuje się znacznie dłużej niż w Polsce. Nieszczęście zaczyna się w chwili, gdy spory kompetencyjne toczą się zamiast dyskusji o strategii polityki państwa.
- Twierdzenia, że nasza dyplomacja działa źle, nie są uprawnione. Można by było tak mówić, gdyby nie realizowała koncepcji kierowania państwem. A jaka jest ta koncepcja? Jedyna znana wynika z przemówienia ministra spraw zagranicznych w Sejmie - zauważa Eugeniusz Smolar, prezes Centrum Stosunków Międzynarodowych. Koncepcja powinna być zapisana w strategii bezpieczeństwa narodowego. Ale ostatnia jej wersja pochodzi z 22 lipca 2003 r., czyli sprzed wstąpienia Polski do Unii Europejskiej, gdy nie było jeszcze naszych żołnierzy w Iraku, a Ukraina dopiero zaczynała marzyć o "pomarańczowej rewolucji". Nową strategię wspólnie powinni stworzyć ministrowie spraw zagranicznych, obrony i prezydent. Prezydencki minister Andrzej Krawczyk, pytany przez "Wprost", czy prezydent często otrzymuje strategiczne koncepcje i propozycje z MSZ, odpowiedział: - Ani razu nie otrzymaliśmy takiego dokumentu. O stosunku do tego dokumentu najlepiej świadczy odpowiedź Konrada Ciesiołkiewicza, rzecznika rządu, który na pytanie o nową strategię bezpieczeństwa narodowego przekazał nam przez jedną ze swych asystentek, że "to sprawa wewnątrzresortowa". Którego resortu - tego nie zechciał doprecyzować.
Bezradny jak minister
Jacek Saryusz-Wolski, wiceprzewodniczący Parlamentu Europejskiego, uważa, że w Polsce jest za mało profesjonalnie wykształconych dyplomatów. - Nie mówię, że obecni dyplomaci są źli, ale jest ich po prostu za mało - zaznacza Saryusz-Wolski. Od czasu, gdy szefem MSZ był Krzysztof Skubiszewski, powtarzają się argumenty, że MSZ zdominowali ludzie niekompetentni i pozbawieni ambicji, którzy pracują tam od czasów PRL. Ma racjonalnego systemu promocji, a podczas awansów - nawet na stanowiska ambasadorskie - często rządzi kumoterstwo i nepotyzm. Jednocześnie część pracowników ministerstwa jest zwyczajnie nielojalna wobec szefa dyplomacji, a także wobec prezydenta i premiera. - Doskonale świadczy o tym ostatnie exposé szefa MSZ. Podwładni przygotowali mu wystąpienie, pod którym mógłby się podpisać SLD. Gdyby Meller przeczytał je w Sejmie, to efekt byłby taki sam, jak gdyby stanął przed plutonem egzekucyjnym - mówi analityk zajmujący się MSZ. Innym przejawem braku lojalności było to, że jeden z podwładnych Mellera podczas obrad Rady Ministrów podważył jego stanowisko w sprawie podatku VAT na usługi w unii, przedstawiając własne.
Minister Meller sam jest sobie winien. Przyjmując stanowisko, wiedział, jaką grę podejmuje. Mógłby walczyć, gdyby miał poparcie premiera i prezydenta. Tymczasem mówi się, że prezydent ma już własną kandydatkę na szefa resortu, a premier Marcinkiewicz trzyma Mellera tylko dlatego, że wie, iż w konflikcie z prezydentem przegra i Lech Kaczyński na stanowisku szefa dyplomacji zainstaluje swoją protegowaną.
Gdy zdmuchnąć pianę, jaka narosła wokół polityki zagranicznej, okaże się, że najczęściej chodzi jedynie o obsadź stołków. Polska nie ma ani spójnej koncepcji polityki międzynarodowej, ani też jednoznacznych aktów prawnych precyzujących, kto ma za nią odpowiadać. Brak nawet chętnych do podjęcia rzeczowej debaty na ten temat.
Fot: K. Pacuła
Historia z apelem premiera pokazuje, jak funkcjonuje polska polityka zagraniczna. A funkcjonuje tak, że wszyscy zainteresowani chcą nią kierować, wszyscy robią błędy, ale nikt nie czuje się za nie odpowiedzialny. A strategia polega na tym, że coś się robi, a potem sprawdza, czy jest w tym jakaś strategia.
Gazetka dla prezydenta
Polska od kilku lat stara się budować wizerunek wiarygodnego sojusznika USA w koalicji antyterrorystycznej. Po to wysłaliśmy naszych żołnierzy do Iraku. To potwierdzanie sojuszniczej wiarygodności kosztowało już życie 17 polskich żołnierzy i miliony dolarów. Podważanie naszej dobrej opinii u sojuszników jest lekceważeniem tego wysiłku. Tymczasem 5 listopada 2005 r. do centrali NATO w Brukseli trafiła tajna depesza nadana z Pakistanu, czyli jednego z kluczowych państw koalicji antyterrorystycznej. Przedstawiciele NATO napisali w niej, że w ich opinii urzędujący w Islamabadzie ambasador RP Bogdan Marczewski "nie ma kontaktu z rządem w Warszawie", a zamiast z partnerami z NATO woli rozmawiać z przedstawicielami Rosji. Jak wyglądała reakcja naszego rządu? Nie było jej wcale. Jak dowiedział się "Wprost", w MSZ "ten ambasador znajduje się na jednym z czołowych miejsc do zwolnienia, ale nie wiadomo, kiedy to nastąpi".
W sprawie stosunku do Unii Europejskiej świadomie kreujemy dwoisty wizerunek: dojrzałych Europejczyków z MSZ i "oszołomów" z ośrodka prezydenckiego. Doskonałym tego przykładem są "Materiały do wizyty Prezydenta RP Pana Lecha Kaczyńskiego w Republice Czeskiej, w dniach 16-17 lutego 2006 r.". W dokumentach, które przygotował Departament Unii Europejskiej MSZ, datowanych 14 lutego, dwa dni przed wizytą polskiej delegacji w Pradze, można przeczytać kategoryczne twierdzenia, iż "niezależnie od dalszych losów Traktatu, trzeba go uznać za podstawę procesu integracji europejskiej w najbliższych latach" oraz że dokument ten jest dla Polski "prawnym i politycznym zobowiązaniem". W dokumencie sygnowanym przez ten sam departament MSZ 15 lutego nie ma już mowy o bezwarunkowym popieraniu traktatu, a jedynie o "uważnym wsłuchiwaniu się w głosy partnerów unijnych" w tej sprawie. Zwrot nie jest odzwierciedleniem zmiany opinii, jaka błyskawicznie dokonała się w MSZ, lecz wynika z tego, że pierwszy dokument został przygotowany dla szefa MSZ, a drugi dla prezydenta RP. Stałą praktyką wobec UE jest to, że prezydent czy premier mówią jedno, a minister spraw zagranicznych albo jego wiceministrowie do unijnych partnerów mrugają okiem i twierdzą coś innego, czasem całkiem odwrotnego. Apologia traktatu konstytucyjnego nie zyskałaby akceptacji prezydenta Kaczyńskiego, wobec tego - jak w piosence Młynarskiego - MSZ drukuje dla niego specjalną gazetkę. "Jednej woli jednemu trzeba przedsięwzięciu, lepszy jeden wódz głupi niż mądrych dziesięciu" - napisał Adam Mickiewicz. Ale dzieła wieszcza nie są - jak widać - ulubioną lekturą naszych dyplomatów.
Chaos niekontrolowany
Minister spraw zagranicznych Stefan Meller napisał w artykule opublikowanym niedawno w "Rzeczpospolitej": "Zaczarowani własnym pryncypialnym językiem niejako bezwiednie wchodzimy w pułapki, zwłaszcza historycznej natury. Działania urzędników średniego szczebla pewnego mocarstwa europejskiego wywołały ostatnio gniewne reakcje najwyższych władz kraju, miast zostać krytycznie skwitowane na właściwym, średnim szczeblu". Chodzi o dokument wydany 18 stycznia 2006 r. przez urzędnika rosyjskiej prokuratury wojskowej. Oddalił on pozew córki jednej z ofiar zbrodni katyńskiej, uzasadniając to brakiem możliwości przeprowadzenia procedury rehabilitacji w ramach obowiązującego w FR prawa. W sprawie wypowiadali się premier i marszałek Sejmu, twierdząc, że to niebywały skandal. Skandal oczywiście jest. Tyle że nie od 18 stycznia, a od dawna, bo też negocjacje w tej sprawie ciągną się od lat. "Język i wymogi polityki wewnętrznej stworzyły jednak przymus 'udowodnienia', niezmienności i niezłomności. Z sensem czy bez sensu, nie ma to znaczenia. Rezultat z kolei niewielki" - napisał Meller. Minister krytykuje jednak samego siebie. Jeśli rzeczywistość jest taka, jak ją opisuje, to znaczy, że nie ma wpływu na działania premiera i marszałka Sejmu. Wówczas ma dwa wyjścia: albo milcząco akceptować taki stan rzeczy, albo podać się do dymisji.
- Najpoważniejszym efektem chaosu w polityce zagranicznej na razie jest to, że w unii tracimy wpływ na proces decyzyjny. Z formalnego punktu widzenia procedury są zachowane, ale nie ma nas tam, gdzie rzeczywiście zapadają decyzje. Jeśli sytuacja się nie zmieni, będziemy coraz bardziej marginalizowani, nie tylko w unii - mówi parlamentarzysta zajmujący się sprawami zagranicznymi.
Premier kontra minister
W konstytucji zapisano, że "Rada Ministrów prowadzi politykę wewnętrzną i zagraniczną Rzeczypospolitej Polskiej". Wykonawcą jest minister spraw zagranicznych. Prezydent z kolei - jak mówi ustawa zasadnicza - "w zakresie polityki zagranicznej współdziała z Prezesem Rady Ministrów i właściwym ministrem". Problemem jest to, że nie jest jasne, jak ma współdziałać. Od lat toczy się więc zimna wojna między kancelariami premierów i prezydentów a MSZ.
Tym razem okoliczności są wyjątkowe, bo choć rząd i prezydent są z tej samej partii, to Stefan Meller z PiS się nie identyfikuje. - Dokładnie z tego powodu prof. Meller dostał tekę ministra. To miał być ukłon zarówno w stronę Moskwy, gdzie był ambasadorem, jak i Europy - mówi politolog Marek Cichocki. Gdy się okazało, że Platforma Obywatelska nie wejdzie do koalicji rządzącej, a Jacek Saryusz-Wolski nie obejmie teki ministra spraw zagranicznych, euroentuzjasta Meller miał być kwiatkiem do kożucha dla rządu, który - zdaniem wielu wpływowych Europejczyków - składa się z eurofobów. - Powszechna opinia o Mellerze jest taka, że realizuje on politykę środowisk związanych z Unią Wolności - mówi analityk związany z Kancelarią Prezydenta. W ten sposób budowanie IV Rzeczypospolitej PiS zaczęło od oddania polityki zagranicznej.
Między premierem i prezydentem a Stefanem Mellerem w ostatnich tygodniach dochodziło do coraz poważniejszych sporów merytorycznych o to, kto ma być koordynatorem polityki zagranicznej. Najostrzejszy dotyczył usuwania z MSZ osób związanych z aparatem bezpieczeństwa PRL. Meller zgodził się na usunięcie dziesięciu ambasadorów i planował kolejne dymisje. Premier Marcinkiewicz zapowiadał usunięcie z dyplomacji wszystkich, którzy ukończyli uczelnię dyplomatyczną w Moskwie, czyli kilkudziesięciu osób. Tyle że gdy padały nazwiska nie związane z tą uczelnią, stało się jasne, że to prywatne rozgrywki personalne. Gdy Meller zaprotestował, w odpowiedzi nie zaproszono go do Rady Bezpieczeństwa Narodowego, a później powołano międzyresortowy zespół koordynujący politykę wobec Polonii, "zapominając" o reprezentacji MSZ. Czara goryczy przelała się i Meller złożył dymisję, gdy okazało się, że Kancelaria Prezydenta zaplanowała, iż zamiast szefa dyplomacji z Lechem Kaczyńskim do Waszyngtonu pojedzie Anna Fotyga - protegowana prezydenta i narzucony sekretarz stanu w MSZ. Dymisja nie została przyjęta, a prezydent zabrał ministra Mellera z sobą do USA.
Strategia bez strategii
- To, że dochodzi do tarć, jest naturalne. Polska jeszcze nie ma wypracowanego modelu ustrojowego, który byłby w pełni użyteczny. Musi on powstawać w bólach i torsjach - mówi Iwo Bender, członek władz PiS. Spory kompetencyjne nie są niczym niezwykłym. W Niemczech, Francji czy Hiszpanii co jakiś czas dochodzi do podobnych awantur, mimo że tam metody prowadzenia polityki zagranicznej wypracowuje się znacznie dłużej niż w Polsce. Nieszczęście zaczyna się w chwili, gdy spory kompetencyjne toczą się zamiast dyskusji o strategii polityki państwa.
- Twierdzenia, że nasza dyplomacja działa źle, nie są uprawnione. Można by było tak mówić, gdyby nie realizowała koncepcji kierowania państwem. A jaka jest ta koncepcja? Jedyna znana wynika z przemówienia ministra spraw zagranicznych w Sejmie - zauważa Eugeniusz Smolar, prezes Centrum Stosunków Międzynarodowych. Koncepcja powinna być zapisana w strategii bezpieczeństwa narodowego. Ale ostatnia jej wersja pochodzi z 22 lipca 2003 r., czyli sprzed wstąpienia Polski do Unii Europejskiej, gdy nie było jeszcze naszych żołnierzy w Iraku, a Ukraina dopiero zaczynała marzyć o "pomarańczowej rewolucji". Nową strategię wspólnie powinni stworzyć ministrowie spraw zagranicznych, obrony i prezydent. Prezydencki minister Andrzej Krawczyk, pytany przez "Wprost", czy prezydent często otrzymuje strategiczne koncepcje i propozycje z MSZ, odpowiedział: - Ani razu nie otrzymaliśmy takiego dokumentu. O stosunku do tego dokumentu najlepiej świadczy odpowiedź Konrada Ciesiołkiewicza, rzecznika rządu, który na pytanie o nową strategię bezpieczeństwa narodowego przekazał nam przez jedną ze swych asystentek, że "to sprawa wewnątrzresortowa". Którego resortu - tego nie zechciał doprecyzować.
Bezradny jak minister
Jacek Saryusz-Wolski, wiceprzewodniczący Parlamentu Europejskiego, uważa, że w Polsce jest za mało profesjonalnie wykształconych dyplomatów. - Nie mówię, że obecni dyplomaci są źli, ale jest ich po prostu za mało - zaznacza Saryusz-Wolski. Od czasu, gdy szefem MSZ był Krzysztof Skubiszewski, powtarzają się argumenty, że MSZ zdominowali ludzie niekompetentni i pozbawieni ambicji, którzy pracują tam od czasów PRL. Ma racjonalnego systemu promocji, a podczas awansów - nawet na stanowiska ambasadorskie - często rządzi kumoterstwo i nepotyzm. Jednocześnie część pracowników ministerstwa jest zwyczajnie nielojalna wobec szefa dyplomacji, a także wobec prezydenta i premiera. - Doskonale świadczy o tym ostatnie exposé szefa MSZ. Podwładni przygotowali mu wystąpienie, pod którym mógłby się podpisać SLD. Gdyby Meller przeczytał je w Sejmie, to efekt byłby taki sam, jak gdyby stanął przed plutonem egzekucyjnym - mówi analityk zajmujący się MSZ. Innym przejawem braku lojalności było to, że jeden z podwładnych Mellera podczas obrad Rady Ministrów podważył jego stanowisko w sprawie podatku VAT na usługi w unii, przedstawiając własne.
Minister Meller sam jest sobie winien. Przyjmując stanowisko, wiedział, jaką grę podejmuje. Mógłby walczyć, gdyby miał poparcie premiera i prezydenta. Tymczasem mówi się, że prezydent ma już własną kandydatkę na szefa resortu, a premier Marcinkiewicz trzyma Mellera tylko dlatego, że wie, iż w konflikcie z prezydentem przegra i Lech Kaczyński na stanowisku szefa dyplomacji zainstaluje swoją protegowaną.
Gdy zdmuchnąć pianę, jaka narosła wokół polityki zagranicznej, okaże się, że najczęściej chodzi jedynie o obsadź stołków. Polska nie ma ani spójnej koncepcji polityki międzynarodowej, ani też jednoznacznych aktów prawnych precyzujących, kto ma za nią odpowiadać. Brak nawet chętnych do podjęcia rzeczowej debaty na ten temat.
Fot: K. Pacuła
Więcej możesz przeczytać w 15/2006 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.