Nie ma sensu dzielenie Polaków na lepszych - z Armii Krajowej - i gorszych - z PRL
Mnożą się sygnały świadczące o wpychaniu naszego życia publicznego do okopów historii. Coraz częściej próbuje się reaktywować porachunki i spory sprzed 1989 r. Niektórzy cofają się jeszcze dalej, nawet do Komunistycznej Partii Polski, zlikwidowanej z polecenia Stalina niemal 70 lat temu.
Rzecz jasna, nie ma niczego nagannego w zajmowaniu się historią. Co więcej, refleksja nad przeszłością jest bardzo potrzebna, bo bez niej każda społeczność przypomina drzewo pozbawione swoich naturalnych korzeni. Idzie jednak o to, aby historia występowała we właściwej dla niej roli mistrzyni życia, a nie była oblekana w togę prokuratora czy mundur więziennego strażnika. A takie, niestety, intencje przyświecają dzisiaj niektórym politykom dzielącym Polaków na lepszych - z Armii Krajowej - i gorszych - z PRL. Historyczną segregację ma podbudować pseudoteoria (z całą powagą głoszona przez jednego z posłów PiS) o "genie patriotyzmu", z pokolenia na pokolenie przesądzającym o postawach Polaków.
Kłopot w tym, że ludzie zapędzeni do okopów historii mają znacznie mniej czasu i ochoty na zajmowanie się problemami przesądzającymi o ich bieżącej kondycji. Żadnego społeczeństwa nie stać na takie marnotrawstwo, zwłaszcza wtedy, kiedy trwa korzystna koniunktura międzynarodowa, która przecież prędzej czy później się skończy.
Nie my pierwsi stajemy przed takim dylematem. Jeszcze dramatyczniej zmagali się z nim Polacy w 1918 r. Najcelniej mówił o tym Józef Piłsudski: "Jest to największa, najdonioślejsza przemiana, jaka w życiu narodu może nastąpić. Przemiana, w konsekwencji której powinno się zapomnieć o przeszłości, przekreślić wielkim krzyżem stare porachunki; stare partie i stronnictwa powinny przestać istnieć, a nowe powstać na ich miejsce. (...) Stanęła przed nami wolność i życie niepodległe z jego ogromnymi i zupełnie nowymi zagadnieniami. (...) A czas przed nami jest krótki i tylko wspólnym wysiłkiem możemy zadecydować, na jakiej przestrzeni, w jakich granicach wolność naszą obwarujemy i jak silnie staniemy na nogach". Wtedy przytłaczająca większość polityków podzielała taki punkt widzenia. Dzięki temu z powodzeniem zajęto się budowaniem państwa.
Przedkładanie współczesności nad przeszłość nie oznacza amnezji. W imię zdrowych reguł życia publicznego dawne zasługi muszą być docenione, a występek zganiony. Ale konserwowanie sporów zrodzonych przez epokę, która minęła, nie ma sensu. Zamiast zapędzać ludzi do historycznej oślej ławki, lepiej pozwolić im na normalną aktywność. To się opłaci. Zwłaszcza rządzącym, bo oni najbardziej skorzystają na uspokojeniu nastrojów.
Niełatwo jest rządzić krajem targanym nadmierną liczbą konfliktów. A ponieważ sporów o współczesność nie da się uniknąć, warto wyciszyć te opisywane w czasie przeszłym dokonanym. Tym bardziej że historii i tak nie da się już zmienić.
Fot: Z. Furman
Rzecz jasna, nie ma niczego nagannego w zajmowaniu się historią. Co więcej, refleksja nad przeszłością jest bardzo potrzebna, bo bez niej każda społeczność przypomina drzewo pozbawione swoich naturalnych korzeni. Idzie jednak o to, aby historia występowała we właściwej dla niej roli mistrzyni życia, a nie była oblekana w togę prokuratora czy mundur więziennego strażnika. A takie, niestety, intencje przyświecają dzisiaj niektórym politykom dzielącym Polaków na lepszych - z Armii Krajowej - i gorszych - z PRL. Historyczną segregację ma podbudować pseudoteoria (z całą powagą głoszona przez jednego z posłów PiS) o "genie patriotyzmu", z pokolenia na pokolenie przesądzającym o postawach Polaków.
Kłopot w tym, że ludzie zapędzeni do okopów historii mają znacznie mniej czasu i ochoty na zajmowanie się problemami przesądzającymi o ich bieżącej kondycji. Żadnego społeczeństwa nie stać na takie marnotrawstwo, zwłaszcza wtedy, kiedy trwa korzystna koniunktura międzynarodowa, która przecież prędzej czy później się skończy.
Nie my pierwsi stajemy przed takim dylematem. Jeszcze dramatyczniej zmagali się z nim Polacy w 1918 r. Najcelniej mówił o tym Józef Piłsudski: "Jest to największa, najdonioślejsza przemiana, jaka w życiu narodu może nastąpić. Przemiana, w konsekwencji której powinno się zapomnieć o przeszłości, przekreślić wielkim krzyżem stare porachunki; stare partie i stronnictwa powinny przestać istnieć, a nowe powstać na ich miejsce. (...) Stanęła przed nami wolność i życie niepodległe z jego ogromnymi i zupełnie nowymi zagadnieniami. (...) A czas przed nami jest krótki i tylko wspólnym wysiłkiem możemy zadecydować, na jakiej przestrzeni, w jakich granicach wolność naszą obwarujemy i jak silnie staniemy na nogach". Wtedy przytłaczająca większość polityków podzielała taki punkt widzenia. Dzięki temu z powodzeniem zajęto się budowaniem państwa.
Przedkładanie współczesności nad przeszłość nie oznacza amnezji. W imię zdrowych reguł życia publicznego dawne zasługi muszą być docenione, a występek zganiony. Ale konserwowanie sporów zrodzonych przez epokę, która minęła, nie ma sensu. Zamiast zapędzać ludzi do historycznej oślej ławki, lepiej pozwolić im na normalną aktywność. To się opłaci. Zwłaszcza rządzącym, bo oni najbardziej skorzystają na uspokojeniu nastrojów.
Niełatwo jest rządzić krajem targanym nadmierną liczbą konfliktów. A ponieważ sporów o współczesność nie da się uniknąć, warto wyciszyć te opisywane w czasie przeszłym dokonanym. Tym bardziej że historii i tak nie da się już zmienić.
Fot: Z. Furman
Więcej możesz przeczytać w 15/2006 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.