Polskie kino truje Polaków. Takiej akcji niszczenia energii i wiary w sukces nie ma nigdzie na świecie.
Gdyby polskim reżyserom płacić za zohydzanie kapitalizmu, byliby najbogatszymi filmowcami świata. Od 15 lat połowa naszego repertuaru kinowego przekonuje, że w Polsce wolnego rynku nic nikomu nie może się udać. Teraz jeszcze rekordzista nieudacznik Adaś Miauczyński w filmie Marka Koterskiego "Wszyscy jesteśmy Chrystusami" obnosi koronę cierniową. Niżej z tej kapitalistycznej Golgoty nie mogliśmy już upaść.
Krytyka kapitalizmu to niby nic nowego - na Wschodzie ("Burza nad Azją" W. Pudowkina - 1928) i na Zachodzie ("Grona gniewu" J. Forda - 1940). Ale różnice między krytyką tamtejszą i naszą są co najmniej dwie. Tam krytykę wolnego rynku wymuszał terror (ZSRR) albo autentyczna nędza doby Wielkiego Kryzysu (USA). Nasi filmowcy sieją antykapitalistyczny defetyzm w kraju, który przeżywa właśnie najlepszą koniunkturę gospodarczą od 200 lat. Tam - nawet w drapieżnych szponach wyzysku znajdował się odważny, który występował przeciw systemowi. U nas odważnych brak - są tylko ofiary.
Niech sczeźnie kapitalizm!
Ulubiony bohater naszych filmowców to ofiara transformacji. W kilku odmianach. Odmiana godnościowa: "żeby mnie na kolanach błagali, to ja w kapitalizmie kariery nie zrobię". Żadnego podlizywania się prezesowi, żadnego wyścigu szczurów. Jestem ponad to, jak niejaki Januszek ze "Śmierci dziecioroba" (1990). Narzeczona w ciąży, roboty żadnej, wianuszek bab na boku, ale spoko - przyszły teść to były szef miejscowej ubecji. Można się będzie na nim jeszcze trochę przewieźć. Odmiana: "mnie kapitalizm nie dotyczy". Fundamentalne pytania obywatela Polski "C" ("Darmozjad polski", 1997) brzmiały do tej pory: "Która godzina? Co dziś na obiad? Jaki poziom wody na Bugu we Włodawie?". I niech tak zostanie, przynajmniej wiadomo, czego się trzymać w niepewnych czasach. Odmiana: "chętnie bym zakombinował, ale za głupi jestem".
Jak jeden weteran osiedlowej pijalni piwa, co się zamachnął ukraść złote monety miejscowemu krezusowi ("Krugerandy" - 1999), ale nie byłby w stanie sprzątnąć fantów, nawet gdyby mu drogę do nich wyrysowali kredą na podłodze. Po co zatem próbować? Odmiana: "nie mam żadnych szans na nic, więc idę na chama". Z desperacji rodzą się pomysły. Dziewczyna prosi ginekologa, by jej usunął ciążę ("Farba" - 1997). Po cichu i poza prawem. Ginekolog się godzi i wtedy z poczekalni wpada rzekomy ojciec z tekstem, że wszystko ma na taśmie i ginekolog musi bulić, bo inaczej sąd. Najczęściej się udaje.
Polskie kino jest bezlitosne. Jeżeli ktoś odniósł sukces, to tylko dlatego, że go - bandyty! - nie zdemaskowano w porę. Szef warszawskiej agencji reklamowej ("Billboard" - 1998)? Ależ to psychol i zboczeniec. Swoje modelki sprzedawał zagranicznym świrom, którzy te biedne dziewczyny zabijali przed kamerą. I jeszcze taki tłumaczy, że te "prawdziwe" filmy, to jego odkupienie za zakłamane filmiki reklamowe. Bankowiec z willą i kochającą żoną ("Musisz żyć" - 1997)? Ależ to najzupełniej wystarczy, by mieć syna narkomana, który zamiast pięterka willi wybiera Dworzec Centralny. Ale polski film lustruje głębiej. Niejaki Bronko, szemrany cinkciarz z "Wielkiej wsypy" (1992), jeszcze w latach 80. nakradł się po pachy, ukrył łupy, po czym dał się wsadzić jako polityczny. A kiedy go wypuszczają w 1989 r. ten "opozycjonista" wyjmuje zadołowaną forsę i wspólnie z ubekami, którzy go "prześladowali", zakłada bank. Oczywiście, tylko po to, by nakraść jeszcze więcej. Pomysłowo urządził się też były klawisz ("Człowiek z..." - 1992), który po "okrągłym stole" postawił okazałą willę z honorariów za pomniki papieża.
Wóda w natarciu
Polski film ostrzega zwłaszcza młodych: nie bierzcie spraw w swoje ręce, bo to pewna katastrofa. Zdarzyło się, że dwaj wasi rówieśnicy chcieli otworzyć montownię skuterów ("Dług" - 1999). No i trafili na tak wrednego pożyczkodawcę, że musieli go zabić. I zamiast we własnej hurtowni wylądowali w kiciu. Ale przynajmniej przeżyli. Bo inny młody dorobkiewicz ("Nie ma zmiłuj" - 2000) tak się przejął obowiązkami domokrążcy z branży winnej, że z przemęczenia spowodował kraksę i zginął. Przed nowobogactwem ostrzegał też sam Andrzej Wajda. Jak się niewinna panienka ("Panna Nikt" - 1996) przeflancuje z biednej, ale poczciwej rodziny w środowisko nowobogackie, to już musi ją przeżreć moralna zgnilizna.
Piewcy naszego nieudacznictwa rysują też mapę "czarnych punktów" polskiego kapitalizmu. Pierwszy punkt - prowincjonalne miasteczko. Z ekranu przez ostatnich 15 lat 50 razy popłynął komunikat: jeżeli miałeś pecha urodzić się w miasteczku, lepiej od razu się powieś. Bo nie wytrzymasz w mieścinie ("Balanga" - 1993), gdzie skromnego nauczyciela katuje na śmierć cała miejscowa sztafeta: pijaczki, taksówkarze, nawet przechodzące małżeństwo, które w drodze wyrzeczeń nabyło gustowną umywalkę. A już nie daj Boże, byś w miasteczku odstawał od normy. Jak się w okolicy osiedlą narkomani ("Pora na czarownice" - 1993), to zaraz zbiera się pikieta lokalnych szturmowców napędzanych wódą. Zdrowa polska wóda wypiera chorą imperialistyczną amfę. Podobnie z Cyganami. Niech się tylko pokażą w miasteczku ("Diabły, diabły" - 1991), a zaraz miejscowy aktyw parafialny usunie ich ze zdrowego łona. Mało tego: nawet swojaka z krwi i kości, który po wędrownej trupie przygarnął wielbłąda ("Duże zwierzę" - 2000), szurnie się na margines.
Kolejny "czarny punkt" to Sejm przy Wiejskiej. Zostać posłem, nie zostawszy uprzednio świnią? Niemożliwe - przekonywały ze dwa tuziny fabułek. Feliks Falk był o tym święcie przekonany już 1991 r., kręcąc "Koniec gry". Brakowało mu jeszcze argumentów, więc trochę kombinował. Kandydatka Partii Postępu, owszem, kradnie perfumy w markecie, ale sumiennie leczy się z kleptomanii u psychoanalityka. Już, już wyszłaby z tego, ale podpatrzył ją sklepowy informatyk. Kradzież zataił, bo się w kandydatce zakochał i w amerykańskiej produkcji żyliby długo i szczęśliwie. Ale nie u nas. U nas z posłanki wychodzi bydlę i dopiero wtedy jest gotowa do prac sejmowych. A bywa, że takie bydlę do ławy senatorskiej dorasta całymi latami. Jak senator z "Gier ulicznych" (1996), który do polityki wszedł, wystawiając SB Staszka Pyjasa.
Niestety, wolny rynek wdarł się i do rozmaitych świątyń sztuki - kolejny "czarny punkt" na mapie. Na szczęście został w porę zdemaskowany. Operacja filmowa nosiła kryptonim "Motyl na kapuście". Kapusta to miliony, które wstają na pierwsza zmianę, a motyle to artyści, którzy w imieniu tych milionów mają przeżywać historie efektowne i bolesne. Dlatego taka Ewa z "Historii niemoralnej" (1990), nagrodzona na zagranicznym festiwalu filmowym, od razu wdaje się w pyskówkę z krajowym reżyserem, że za mało płaci. I już biegnie skomplikować sobie życiorys, upijając się z panem Markiem. Co jak po sznurku prowadzi ją do próby samobójczej. Zdolna baletnica Jolka ("Seszele", 1990) ma wszelkie zadatki na diwę, ale niepotrzebnie. Bo zamiast ćwiczyć "pas", baletnica sprzedaje ciało przygodnym panom. A potem pije, by złagodzić niesmak.
Czarny, ale zawsze biznes
"Czarne punkty" należałoby też wyrysować na granicach Najjaśniejszej. Bo otaczają nas sami krwiopijcy albo idioci. Niemcy ("Obcy musi fruwać" - 1993) przyjmują od naiwnych polskich artystów podania o dotacje, ale zaraz cichcem wrzucają je do kosza. Że ci zza Odry kradną samochody, to można zrozumieć. Ale do czego im potrzebna sztuka? Z kolei Amerykanie to grubsze cwaniaki. Przygarnęli w "starym kraju" dwie złodziejki ("Pajęczarki" - 1993), które zgarnęły nieco kapitału i pozują na bizneswomen. Amerykanie wmawiają babom, że skoro zawojowały Warszawę, to teraz pora na Manhattan. A na Manhattanie robią tym naiwniaczkom koło pióra tak szybko, że nie zdążyły kichnąć. Po polskich ekranach kręci się jedna nacja, która nie ma naszych rodaków za idiotów - a wręcz odwrotnie. To Rosjanie. Bo dla nas Rosjanin to głupi kacap. Można mu wcisnąć tandetę, która nie schodzi nawet w Polsce, na co od razu wpada kobieta interesu z miasta Łodzi ("Lepiej być piękną i bogatą" - 1993). A jak Ruski zrobi swoje, to Ruski może odejść. Co zakomenderował swojej radzieckiej kochance polski oficer ("Historie miłosne" - 1997), któremu stało się nie po drodze z rosyjską metresą. Ostatecznie nie po to wstępowaliśmy do NATO, by się kochać z Rosjan(k)ami. U obcych możemy co nieco wytargować, ale w komedii. I to wtedy, gdy scenariusz pisze Ilona Łepkowska, podpora serialu "M jak miłość". To ona wymyśliła ("Komedia małżeńska" - 1993), że jak kura domowa wytapetuje się u kosmetyczki i wpadnie na chwilę do kasyna, to zaraz dostanie propozycję szefowania polskiej filii zagranicznego koncernu. Bo zagraniczni personalni taką mają tradycję, że na szefów robią nabór przy ruletce.
Wszystko to nie znaczy, że rodzimy film nie stwierdza naszych wolnorynkowych sukcesów. Nieliczne, ale się zdarzają. Najpierw: szybka ścieżka do fortuny. To sprowadzanie wyrwanych za Odrą samochodów ("Młode wilki" - 1995), dealerka narkotyków w kręgach gimnazjalno-akademickich ("Nocne graffiti" - 1996) i - tradycyjnie - haracze i okupy ("Miasto prywatne" - 1994). Ale zdarzają rozwiązanie niestandardowe. Udało się przeszmuglować do Berlina kilka diamentów w żołądku pewnego piwosza ("Złote runo" - 1996). Piwosz wprawdzie nie wytrzymał napięcia, diamenty z nerwów wydalił w pociągowej ubikacji, ale - biznes to biznes - połknął je z powrotem. I dzięki temu nudzi się na Lazurowym Wybrzeżu. Z kolei załoga byłego PGR, co to powtarza: "Na bezrobociu najtrudniejsze są pierwsze dwa lata. Potem można przywyknąć", nagle zarobiła na zbiorową wycieczkę do hiszpańskich kurortów. W filmie "Pieniądze to nie wszystko" (2001) Juliusza Machulskiego. Jak? Ano zainwestowała na pewniaka: rozprowadziła po Zachodniopomorskiem jabola z podwójnym nadzieniem spirytusowym. Okolica pijana jabolem, oni sukcesem.
No, a sól ziemi? Ci, co występują w pojedynkę przeciw wilczemu kapitalizmowi? Są. Ale skoro ich mało, muszą zwalczać system radykalnie. Na przykład siekierą. Jak ten rodak, który w filmie "Polska śmierć" (1994) uciszał na zawsze bliźnich, narzekających, że im na wolnym rynku ciężko. Albo kałasznikowem. Były ubek, później moralista, Franz Maurer ("Psy 2" - 1994), kiedy stanął oko w oko z rekinem międzynarodowego handlu bronią, zarepetował i opowiedział się śmiało: "Ja jestem nikim, wyrywam tylko chwasty". I nacisnął spust.
Krytyka kapitalizmu to niby nic nowego - na Wschodzie ("Burza nad Azją" W. Pudowkina - 1928) i na Zachodzie ("Grona gniewu" J. Forda - 1940). Ale różnice między krytyką tamtejszą i naszą są co najmniej dwie. Tam krytykę wolnego rynku wymuszał terror (ZSRR) albo autentyczna nędza doby Wielkiego Kryzysu (USA). Nasi filmowcy sieją antykapitalistyczny defetyzm w kraju, który przeżywa właśnie najlepszą koniunkturę gospodarczą od 200 lat. Tam - nawet w drapieżnych szponach wyzysku znajdował się odważny, który występował przeciw systemowi. U nas odważnych brak - są tylko ofiary.
Niech sczeźnie kapitalizm!
Ulubiony bohater naszych filmowców to ofiara transformacji. W kilku odmianach. Odmiana godnościowa: "żeby mnie na kolanach błagali, to ja w kapitalizmie kariery nie zrobię". Żadnego podlizywania się prezesowi, żadnego wyścigu szczurów. Jestem ponad to, jak niejaki Januszek ze "Śmierci dziecioroba" (1990). Narzeczona w ciąży, roboty żadnej, wianuszek bab na boku, ale spoko - przyszły teść to były szef miejscowej ubecji. Można się będzie na nim jeszcze trochę przewieźć. Odmiana: "mnie kapitalizm nie dotyczy". Fundamentalne pytania obywatela Polski "C" ("Darmozjad polski", 1997) brzmiały do tej pory: "Która godzina? Co dziś na obiad? Jaki poziom wody na Bugu we Włodawie?". I niech tak zostanie, przynajmniej wiadomo, czego się trzymać w niepewnych czasach. Odmiana: "chętnie bym zakombinował, ale za głupi jestem".
Jak jeden weteran osiedlowej pijalni piwa, co się zamachnął ukraść złote monety miejscowemu krezusowi ("Krugerandy" - 1999), ale nie byłby w stanie sprzątnąć fantów, nawet gdyby mu drogę do nich wyrysowali kredą na podłodze. Po co zatem próbować? Odmiana: "nie mam żadnych szans na nic, więc idę na chama". Z desperacji rodzą się pomysły. Dziewczyna prosi ginekologa, by jej usunął ciążę ("Farba" - 1997). Po cichu i poza prawem. Ginekolog się godzi i wtedy z poczekalni wpada rzekomy ojciec z tekstem, że wszystko ma na taśmie i ginekolog musi bulić, bo inaczej sąd. Najczęściej się udaje.
Polskie kino jest bezlitosne. Jeżeli ktoś odniósł sukces, to tylko dlatego, że go - bandyty! - nie zdemaskowano w porę. Szef warszawskiej agencji reklamowej ("Billboard" - 1998)? Ależ to psychol i zboczeniec. Swoje modelki sprzedawał zagranicznym świrom, którzy te biedne dziewczyny zabijali przed kamerą. I jeszcze taki tłumaczy, że te "prawdziwe" filmy, to jego odkupienie za zakłamane filmiki reklamowe. Bankowiec z willą i kochającą żoną ("Musisz żyć" - 1997)? Ależ to najzupełniej wystarczy, by mieć syna narkomana, który zamiast pięterka willi wybiera Dworzec Centralny. Ale polski film lustruje głębiej. Niejaki Bronko, szemrany cinkciarz z "Wielkiej wsypy" (1992), jeszcze w latach 80. nakradł się po pachy, ukrył łupy, po czym dał się wsadzić jako polityczny. A kiedy go wypuszczają w 1989 r. ten "opozycjonista" wyjmuje zadołowaną forsę i wspólnie z ubekami, którzy go "prześladowali", zakłada bank. Oczywiście, tylko po to, by nakraść jeszcze więcej. Pomysłowo urządził się też były klawisz ("Człowiek z..." - 1992), który po "okrągłym stole" postawił okazałą willę z honorariów za pomniki papieża.
Wóda w natarciu
Polski film ostrzega zwłaszcza młodych: nie bierzcie spraw w swoje ręce, bo to pewna katastrofa. Zdarzyło się, że dwaj wasi rówieśnicy chcieli otworzyć montownię skuterów ("Dług" - 1999). No i trafili na tak wrednego pożyczkodawcę, że musieli go zabić. I zamiast we własnej hurtowni wylądowali w kiciu. Ale przynajmniej przeżyli. Bo inny młody dorobkiewicz ("Nie ma zmiłuj" - 2000) tak się przejął obowiązkami domokrążcy z branży winnej, że z przemęczenia spowodował kraksę i zginął. Przed nowobogactwem ostrzegał też sam Andrzej Wajda. Jak się niewinna panienka ("Panna Nikt" - 1996) przeflancuje z biednej, ale poczciwej rodziny w środowisko nowobogackie, to już musi ją przeżreć moralna zgnilizna.
Piewcy naszego nieudacznictwa rysują też mapę "czarnych punktów" polskiego kapitalizmu. Pierwszy punkt - prowincjonalne miasteczko. Z ekranu przez ostatnich 15 lat 50 razy popłynął komunikat: jeżeli miałeś pecha urodzić się w miasteczku, lepiej od razu się powieś. Bo nie wytrzymasz w mieścinie ("Balanga" - 1993), gdzie skromnego nauczyciela katuje na śmierć cała miejscowa sztafeta: pijaczki, taksówkarze, nawet przechodzące małżeństwo, które w drodze wyrzeczeń nabyło gustowną umywalkę. A już nie daj Boże, byś w miasteczku odstawał od normy. Jak się w okolicy osiedlą narkomani ("Pora na czarownice" - 1993), to zaraz zbiera się pikieta lokalnych szturmowców napędzanych wódą. Zdrowa polska wóda wypiera chorą imperialistyczną amfę. Podobnie z Cyganami. Niech się tylko pokażą w miasteczku ("Diabły, diabły" - 1991), a zaraz miejscowy aktyw parafialny usunie ich ze zdrowego łona. Mało tego: nawet swojaka z krwi i kości, który po wędrownej trupie przygarnął wielbłąda ("Duże zwierzę" - 2000), szurnie się na margines.
Kolejny "czarny punkt" to Sejm przy Wiejskiej. Zostać posłem, nie zostawszy uprzednio świnią? Niemożliwe - przekonywały ze dwa tuziny fabułek. Feliks Falk był o tym święcie przekonany już 1991 r., kręcąc "Koniec gry". Brakowało mu jeszcze argumentów, więc trochę kombinował. Kandydatka Partii Postępu, owszem, kradnie perfumy w markecie, ale sumiennie leczy się z kleptomanii u psychoanalityka. Już, już wyszłaby z tego, ale podpatrzył ją sklepowy informatyk. Kradzież zataił, bo się w kandydatce zakochał i w amerykańskiej produkcji żyliby długo i szczęśliwie. Ale nie u nas. U nas z posłanki wychodzi bydlę i dopiero wtedy jest gotowa do prac sejmowych. A bywa, że takie bydlę do ławy senatorskiej dorasta całymi latami. Jak senator z "Gier ulicznych" (1996), który do polityki wszedł, wystawiając SB Staszka Pyjasa.
Niestety, wolny rynek wdarł się i do rozmaitych świątyń sztuki - kolejny "czarny punkt" na mapie. Na szczęście został w porę zdemaskowany. Operacja filmowa nosiła kryptonim "Motyl na kapuście". Kapusta to miliony, które wstają na pierwsza zmianę, a motyle to artyści, którzy w imieniu tych milionów mają przeżywać historie efektowne i bolesne. Dlatego taka Ewa z "Historii niemoralnej" (1990), nagrodzona na zagranicznym festiwalu filmowym, od razu wdaje się w pyskówkę z krajowym reżyserem, że za mało płaci. I już biegnie skomplikować sobie życiorys, upijając się z panem Markiem. Co jak po sznurku prowadzi ją do próby samobójczej. Zdolna baletnica Jolka ("Seszele", 1990) ma wszelkie zadatki na diwę, ale niepotrzebnie. Bo zamiast ćwiczyć "pas", baletnica sprzedaje ciało przygodnym panom. A potem pije, by złagodzić niesmak.
Czarny, ale zawsze biznes
"Czarne punkty" należałoby też wyrysować na granicach Najjaśniejszej. Bo otaczają nas sami krwiopijcy albo idioci. Niemcy ("Obcy musi fruwać" - 1993) przyjmują od naiwnych polskich artystów podania o dotacje, ale zaraz cichcem wrzucają je do kosza. Że ci zza Odry kradną samochody, to można zrozumieć. Ale do czego im potrzebna sztuka? Z kolei Amerykanie to grubsze cwaniaki. Przygarnęli w "starym kraju" dwie złodziejki ("Pajęczarki" - 1993), które zgarnęły nieco kapitału i pozują na bizneswomen. Amerykanie wmawiają babom, że skoro zawojowały Warszawę, to teraz pora na Manhattan. A na Manhattanie robią tym naiwniaczkom koło pióra tak szybko, że nie zdążyły kichnąć. Po polskich ekranach kręci się jedna nacja, która nie ma naszych rodaków za idiotów - a wręcz odwrotnie. To Rosjanie. Bo dla nas Rosjanin to głupi kacap. Można mu wcisnąć tandetę, która nie schodzi nawet w Polsce, na co od razu wpada kobieta interesu z miasta Łodzi ("Lepiej być piękną i bogatą" - 1993). A jak Ruski zrobi swoje, to Ruski może odejść. Co zakomenderował swojej radzieckiej kochance polski oficer ("Historie miłosne" - 1997), któremu stało się nie po drodze z rosyjską metresą. Ostatecznie nie po to wstępowaliśmy do NATO, by się kochać z Rosjan(k)ami. U obcych możemy co nieco wytargować, ale w komedii. I to wtedy, gdy scenariusz pisze Ilona Łepkowska, podpora serialu "M jak miłość". To ona wymyśliła ("Komedia małżeńska" - 1993), że jak kura domowa wytapetuje się u kosmetyczki i wpadnie na chwilę do kasyna, to zaraz dostanie propozycję szefowania polskiej filii zagranicznego koncernu. Bo zagraniczni personalni taką mają tradycję, że na szefów robią nabór przy ruletce.
Wszystko to nie znaczy, że rodzimy film nie stwierdza naszych wolnorynkowych sukcesów. Nieliczne, ale się zdarzają. Najpierw: szybka ścieżka do fortuny. To sprowadzanie wyrwanych za Odrą samochodów ("Młode wilki" - 1995), dealerka narkotyków w kręgach gimnazjalno-akademickich ("Nocne graffiti" - 1996) i - tradycyjnie - haracze i okupy ("Miasto prywatne" - 1994). Ale zdarzają rozwiązanie niestandardowe. Udało się przeszmuglować do Berlina kilka diamentów w żołądku pewnego piwosza ("Złote runo" - 1996). Piwosz wprawdzie nie wytrzymał napięcia, diamenty z nerwów wydalił w pociągowej ubikacji, ale - biznes to biznes - połknął je z powrotem. I dzięki temu nudzi się na Lazurowym Wybrzeżu. Z kolei załoga byłego PGR, co to powtarza: "Na bezrobociu najtrudniejsze są pierwsze dwa lata. Potem można przywyknąć", nagle zarobiła na zbiorową wycieczkę do hiszpańskich kurortów. W filmie "Pieniądze to nie wszystko" (2001) Juliusza Machulskiego. Jak? Ano zainwestowała na pewniaka: rozprowadziła po Zachodniopomorskiem jabola z podwójnym nadzieniem spirytusowym. Okolica pijana jabolem, oni sukcesem.
No, a sól ziemi? Ci, co występują w pojedynkę przeciw wilczemu kapitalizmowi? Są. Ale skoro ich mało, muszą zwalczać system radykalnie. Na przykład siekierą. Jak ten rodak, który w filmie "Polska śmierć" (1994) uciszał na zawsze bliźnich, narzekających, że im na wolnym rynku ciężko. Albo kałasznikowem. Były ubek, później moralista, Franz Maurer ("Psy 2" - 1994), kiedy stanął oko w oko z rekinem międzynarodowego handlu bronią, zarepetował i opowiedział się śmiało: "Ja jestem nikim, wyrywam tylko chwasty". I nacisnął spust.
Więcej możesz przeczytać w 15/2006 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.