Jeśli nawet pech zaprowadzi Widackiego za kratki, to i tam będzie sygnował listy przeciw psuciu demokracji
Białostocka prokuratura postawiła znanemu i uznanemu mecenasowi, prof. Janowi Widackiemu (którego nazwisko w jego rodzimym Krakowie czyta się modnie z angielska), zarzut nakłaniania świadka do fałszywych zeznań. Zarzut to nie wyrok. Mecenas Widacki ma jednak pecha. Bez przerwy pakuje się w podejrzane okoliczności i wpada w kłopoty. Przed orlenowską komisją śledczą reprezentował Jana Kulczyka. To wówczas wypłynęła sprawa podejrzanej fundacji Bezpieczna Służba, założonej przy MSW w czasie, gdy był wiceministrem. Fundacja miała uzyskiwać środki m.in. z gier hazardowych, w tym z działania (nomen omen) "jednorękich bandytów". W fundacji działały żona i córka znanego gangstera Jeremiasza Barańskiego. Pech chciał, że Barański (Baranina) powiesił się, kiedy tylko znalazł się w austriackim więzieniu przed ekstradycją do Polski.
Jan Widacki twierdził, że ani o Bezpiecznej Służbie, ani o Baraninie nic nie słyszał. Pech chciał, że fundacja została zarejestrowana w podlegającym mu resorcie, a on sam uczestniczył w pisaniu jej statutu. A za Baraniną wystosowany został już wówczas list gończy. Widacki przyznał natomiast, że miał wtedy kontakty z niejakim Żaglem, podejrzanym biznesmenem, który wraz ze swoim wspólnikiem Kuną prowadził w Wiedniu przedsięwzięcia łączące komunistycznych agentów tajnych służb ze światem przestępczym. Kuna i Żagiel organizowali w Wiedniu spotkanie Kulczyka z Ałganowem, rezydentem wywiadu sowieckiego (i rosyjskiego) w Polsce.
Rok temu przed orlenowską komisją śledczą Widacki został także oskarżony przez Marka Dochnala o nakłanianie go do poświadczenia nieprawdy, czyli odciążenia Kulczyka w sprawie badanej przez komisję. Zaprzeczył temu adwokat Ryszard Kuciński, który miał być pośrednikiem w sprawie - o jego korzystnej dla Widackiego wersji sporo pisała prasa, ale zeznania Dochnala potwierdził drugi adwokat, Piotr Kruszyński, o czym prasa pisała (i pisze) znacznie mniej.
Widacki jest oburzony. - Nie znam tych ludzi, nigdy nie prowadziłem żadnej sprawy związanej z "Pruszkowem" - twierdzi. Pech chce, że dwa lata temu był obrońcą niejakiego Danielaka (Malizny), jednego z bossów "Pruszkowa". I o nakłanianie pruszkowskiego gangstera do odciążenia Malizny oskarżyła Widackiego białostocka prokuratura. A Baranina był przedstawicielem "Pruszkowa" w Wiedniu.
Pech Widackiego nie przeszkadza mu jednak pełnić funkcji moralno-intelektualnego autorytetu III RP, jakim został dzięki właściwemu towarzystwu (jest przyjacielem senatora i byłego ministra Kozłowskiego oraz redaktora Michnika), stanowisku w rządzie Mazowieckiego i właściwym poglądom. Tuż przed wyborami wespół z innymi autorytetami sygnował Widacki listy przeciwko radykalizacji prawicy i brutalizacji życia politycznego. Chętni dziennikarze zawsze mogą usłyszeć od niego, że lustracji przeprowadzić się nie da, a jeśli dałoby się, byłaby wyłącznie podłością. Na ten i inne tematy jego właściwe artykuły w stosownym czasie opublikują "Gazeta Wyborcza" i "Tygodnik Powszechny".
Widacki grzmiał przeciwko wprowadzaniu do systemu prawnego kategorii "zbrodni komunistycznej" i ironizował na łamach "Tygodnika Powszechnego", że potraktowanie jako zbrodni przestępstw, które w trakcie ich popełniania były uznawane za występek, to "coś jak trójkąt, który może być kołem". Autorytet nie wyszczególnił, że chodziło o takie występki, jak tortury prowadzące do śmierci ofiary czy doprowadzenie jej do samobójstwa. W "GW" Widacki dowodził, że minister Lech Kaczyński nie powinien być zwierzchnikiem wymiaru sprawiedliwości, kiedy rozpoczęto śledztwo dotyczące inwigilacji prawicy, gdyż w tej sprawie minister był stroną, czytaj: ofiarą.
Widackiego po raz pierwszy zobaczyłem w sali sądowej w 1992 r., kiedy świadczył o nieposzlakowanej reputacji innego profesora, Zdzisława Marka. Był to dyżurny ekspert SB zajmujący się dostarczaniem tej instytucji stosownych świadectw, m.in. na podstawie jego pracy zamordowanie Stanisława Pyjasa zostało w 1977 r. uznane za wypadek. Widacki twierdził, że dla jego środowiska Marek był wzorem.
Szczególną sympatię Widackiego do esbeków widać do dziś. Nie tylko broni ich w sądach, ale zawsze występuje w ich interesie. Być może sympatia pozostała mu z czasów PRL, kiedy wykładał im prawo. Być może nasiliła się, gdy Krzysztof Kozłowski, pierwszy niekomunistyczny szef MSW w rządzie Mazowieckiego, powołał Widackiego na swojego zastępcę. Tym samym pasował go na autorytet. I tak już zostało. Dziś "GW" artykuł o zarzutach przeciw profesorowi mecenasowi tytułuje "Zemsta na Widackim?"
I można mieć pewność, że jeśli nawet pech zaprowadzi Widackiego za kratki, to i stamtąd wraz z innymi autorytetami będzie sygnował listy przeciw psuciu demokracji i państwa prawa.
Fot: J. Marczewski
Jan Widacki twierdził, że ani o Bezpiecznej Służbie, ani o Baraninie nic nie słyszał. Pech chciał, że fundacja została zarejestrowana w podlegającym mu resorcie, a on sam uczestniczył w pisaniu jej statutu. A za Baraniną wystosowany został już wówczas list gończy. Widacki przyznał natomiast, że miał wtedy kontakty z niejakim Żaglem, podejrzanym biznesmenem, który wraz ze swoim wspólnikiem Kuną prowadził w Wiedniu przedsięwzięcia łączące komunistycznych agentów tajnych służb ze światem przestępczym. Kuna i Żagiel organizowali w Wiedniu spotkanie Kulczyka z Ałganowem, rezydentem wywiadu sowieckiego (i rosyjskiego) w Polsce.
Rok temu przed orlenowską komisją śledczą Widacki został także oskarżony przez Marka Dochnala o nakłanianie go do poświadczenia nieprawdy, czyli odciążenia Kulczyka w sprawie badanej przez komisję. Zaprzeczył temu adwokat Ryszard Kuciński, który miał być pośrednikiem w sprawie - o jego korzystnej dla Widackiego wersji sporo pisała prasa, ale zeznania Dochnala potwierdził drugi adwokat, Piotr Kruszyński, o czym prasa pisała (i pisze) znacznie mniej.
Widacki jest oburzony. - Nie znam tych ludzi, nigdy nie prowadziłem żadnej sprawy związanej z "Pruszkowem" - twierdzi. Pech chce, że dwa lata temu był obrońcą niejakiego Danielaka (Malizny), jednego z bossów "Pruszkowa". I o nakłanianie pruszkowskiego gangstera do odciążenia Malizny oskarżyła Widackiego białostocka prokuratura. A Baranina był przedstawicielem "Pruszkowa" w Wiedniu.
Pech Widackiego nie przeszkadza mu jednak pełnić funkcji moralno-intelektualnego autorytetu III RP, jakim został dzięki właściwemu towarzystwu (jest przyjacielem senatora i byłego ministra Kozłowskiego oraz redaktora Michnika), stanowisku w rządzie Mazowieckiego i właściwym poglądom. Tuż przed wyborami wespół z innymi autorytetami sygnował Widacki listy przeciwko radykalizacji prawicy i brutalizacji życia politycznego. Chętni dziennikarze zawsze mogą usłyszeć od niego, że lustracji przeprowadzić się nie da, a jeśli dałoby się, byłaby wyłącznie podłością. Na ten i inne tematy jego właściwe artykuły w stosownym czasie opublikują "Gazeta Wyborcza" i "Tygodnik Powszechny".
Widacki grzmiał przeciwko wprowadzaniu do systemu prawnego kategorii "zbrodni komunistycznej" i ironizował na łamach "Tygodnika Powszechnego", że potraktowanie jako zbrodni przestępstw, które w trakcie ich popełniania były uznawane za występek, to "coś jak trójkąt, który może być kołem". Autorytet nie wyszczególnił, że chodziło o takie występki, jak tortury prowadzące do śmierci ofiary czy doprowadzenie jej do samobójstwa. W "GW" Widacki dowodził, że minister Lech Kaczyński nie powinien być zwierzchnikiem wymiaru sprawiedliwości, kiedy rozpoczęto śledztwo dotyczące inwigilacji prawicy, gdyż w tej sprawie minister był stroną, czytaj: ofiarą.
Widackiego po raz pierwszy zobaczyłem w sali sądowej w 1992 r., kiedy świadczył o nieposzlakowanej reputacji innego profesora, Zdzisława Marka. Był to dyżurny ekspert SB zajmujący się dostarczaniem tej instytucji stosownych świadectw, m.in. na podstawie jego pracy zamordowanie Stanisława Pyjasa zostało w 1977 r. uznane za wypadek. Widacki twierdził, że dla jego środowiska Marek był wzorem.
Szczególną sympatię Widackiego do esbeków widać do dziś. Nie tylko broni ich w sądach, ale zawsze występuje w ich interesie. Być może sympatia pozostała mu z czasów PRL, kiedy wykładał im prawo. Być może nasiliła się, gdy Krzysztof Kozłowski, pierwszy niekomunistyczny szef MSW w rządzie Mazowieckiego, powołał Widackiego na swojego zastępcę. Tym samym pasował go na autorytet. I tak już zostało. Dziś "GW" artykuł o zarzutach przeciw profesorowi mecenasowi tytułuje "Zemsta na Widackim?"
I można mieć pewność, że jeśli nawet pech zaprowadzi Widackiego za kratki, to i stamtąd wraz z innymi autorytetami będzie sygnował listy przeciw psuciu demokracji i państwa prawa.
Fot: J. Marczewski
Więcej możesz przeczytać w 15/2006 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.