Gerhard Schröder szkodzi Unii Europejskiej
Pragnie pozostać w pamięci jako reformator. Obywatele nazywają go jednak kanclerzem długów. Wiadomość o gwarancjach kredytowych rządu Gerharda Schrödera dla Gazpromu na miliard euro skonfundowała nawet jego najgorętszych obrońców. Jako kanclerz lewicy miał być obrońcą sprawiedliwości społecznej. Okazało się, iż w rzeczywistości bronił własnych interesów. Przez siedem lat narobił więcej szkód w kraju i na arenie międzynarodowej niż inni przywódcy przez całe życie.
Trzecia droga do piekła
Kiedy w 1998 r. obejmował fotel kanclerza, miał za sobą zrujnowanie gospodarki Dolnej Saksonii, w której rządził przez osiem lat. Wszyscy o tym wiedzieli. Wiedzieli też, że największym marzeniem Schrödera było wejście do towarzystwa. Imponowali mu ludzie latający prywatnymi odrzutowcami, ubierający się w markowe garnitury. Przyjaźnił się z szefem Volkswagena Ferdinandem Piechem i latał z nim jego samolotem na prestiżowe bale debiutantek w Wiedniu.
Nie można było odnaleźć charyzmy w tym zakompleksionym mężczyźnie, pragnącym za wszelką cenę zapomnieć o swoim pochodzeniu i biedzie, w jakiej się wychowywał. O tym, że matka była sprzątaczką i że studia prawnicze odbywał na kursach zaocznych. Dlaczego więc zyskał poparcie w wyborach do Bundestagu w 1998 r., wygrywając z wielkim bez wątpienia kanclerzem, jakim był Helmut Kohl? Na piedestał wyniosły go media powtarzające hasło "Kohl muss weg" - "Kohl musi odejść". To hasło spodobało się wyborcom, a Kohl, co często się zdarza wielkim przywódcom, nie wychował sobie następcy.
Schröder obiecywał wyborcom niemiecką wersję Blairowskiej "trzeciej drogi". Niby bardziej liberalnej gospodarczo, ale z zachowaniem przywilejów państwa opiekuńczego. Blairowi "trzecia droga" się udała, tymczasem Agenda 2010 Schrödera zamiast się przyczynić do spadku bezrobocia, doprowadziła do największego spadku zatrudnienia od czasów wojny. Ekonomicznym guru kanclerza został Peter Hartz, jeden z menedżerów Volkswagena. Tylko dlatego, że wprowadził nowy system zmianowy w koncernie, powierzono mu całą gospodarkę. Fiasko reform Hartza i coraz ostrzejsza krytyka ze strony mediów zmusiły Schrödera do poddania się w parlamencie głosowaniu nad wotum zaufania dla swojego gabinetu. Zgodnie z chytrym planem, przegrał. Był przekonany, że zwycięży w przedterminowych wyborach. Kiedy przegrał z Angelą Merkel, nie chciał ustąpić ze stanowiska. Obwołał się zwycięzcą.
Nikt jednak nie spodziewał się, że Schröder spełni marzenie o bogactwie kosztem utraty godności, nieprzyzwoicie i na granicy prawa. A przecież można się było spodziewać, że zafascynowany luksusem kanclerz snuje plany na wypadek odejścia z polityki. Na początku drugiej kadencji zaadoptował dziecko z Petersburga na znak szczerej przyjaźni z Władimirem Putinem i w dowód miłości do Rosji. Ten wątek był interpretowany wyłącznie jako wyraz niezrozumiałej ślepej miłości Niemców do Rosjan, jako syndrom Bismarcka, na co zwracał uwagę dziennik "Die Welt".
Sprytny amator
Polityka zagraniczna Schrödera, w której był sprytnym amatorem, opierała się na sympatiach i animozjach, na fałszywej ambicji, a z biegiem lat na pysze i teutońskiej zawziętości. Był arogancki zarówno okazując przyjaźń, jak i niechęć. Jego "nie" dla interwencji USA i sojuszników w Iraku przerodziło się w kampanię nienawiści do administracji waszyngtońskiej. Co prawda dzięki tej kampanii Schröder wygrał w 2002 r. wybory do Bundestagu, ale z bliskiego sojusznika w NATO, przemienił Niemcy we wroga USA.
Drugim szaleństwem politycznym Schrödera było manifestowanie przyjaźni z prezydentem Francji Chirakiem. Panowie porozumiewali się bez słów, spotykali nieustannie oficjalnie i prywatnie. Zrodziła się idée fixe: utworzenie trójki Chirac - Schröder - Putin, która miałaby decydować o losach świata, w tym Unii Europejskiej. Liderzy z Berlina i Paryża odwiedzali Moskwę oraz Krym, jakby nie istniała Bruksela, Komisja i Parlament Europejski. Schröder i Putin knuli przeciwko USA i załatwiali polskie sprawy bez naszej wiedzy. W stosunkach polsko-niemieckich zapanował chłód.
Nie ulega wątpliwości, że Schröder w dużym stopniu wpłynął na powstanie w UE podziału na starą i nową Europę. Przecenił przy tym rolę tandemu niemiecko-francuskiego, bo był politykiem krótkowzrocznym i zapewne wierzącym w Grossdeutschland. Podobnie jak zostawił SPD rozbitą i pozbawioną ideologicznej treści, tak odebrał, choć wbrew swojej woli, Republice Federalnej główną rolę w unii. A tandem niemiecko-francuski rozpadł się, bo był oparty na hasłach, a nie na rzeczywistej wspólnocie interesów.
Podpisanie umowy niemiecko-rosyjskiej o budowie gazociągu na dnie Bałtyku bez porozumienia z partnerami w unii czy choćby z sąsiadami Rosji: z Polską i krajami bałtyckimi, było szczytem arogancji i narodowego egoizmu. A także prywaty, bo chyba nikt nie wątpi, że "Gerdi" dostał od Putina obietnicę objęcia funkcji szefa rady nadzorczej spółki jeszcze za czasów kanclerstwa. I to znacznie wcześniej, niż doszło do jej powstania. Deklaracje Schrödera o nieskazitelnej demokracji rosyjskiej nie były bezinteresowne, choć nie wątpię, że słabość do cara Rosji była i pozostaje szczera. Te malachity, złocenia i dywany na Kremlu mogą prostego człowieka przyprawić o zawrót głowy. A co dopiero majątki rosyjskich oligarchów.
Kto mnie chce?
"Genosse der Bosse" - towarzysz bossów, tak nazwał Schrödera dziennik "Die Welt". W tygodniku "Der Spiegel" były kanclerz od długów znalazł się w gronie osób, które nie zaliczyłyby egzaminu z obywatelstwa niemieckiego, jaki muszą zdawać Turcy. I zdziwienie, że najął się na doradcę banku Rothschilda. Czy nie powinien przedstawić świadectwa pracy? W konserwatywnym tygodniku "Focus" zamieszczono rysunek satyryczny, na którym Schröder jako handlarz obnośny poleca małych Schröderków i pyta: "Czy ktoś mnie jeszcze nie ma? Czy ktoś mnie chce?".
Nie da się ukryć, że były kanclerz - i chyba już były socjaldemokrata - potrafi zadbać o swoje interesy. Za posadę w Gazpromie, jak podaje niemiecka prasa, dostanie 250 tys. euro rocznie, jako doradca szwajcarskiego wydawnictwa Ringier zarobi co najmniej 100 tys. euro rocznie, od banku Rothschilda dostanie 50 tys. euro rocznie. Za wydanie politycznej biografii Schrödera słono zapłaci wydawnictwo Hoffmann und Campe. Książka ukaże się jesienią i, jak mówią wtajemniczeni, były kanclerz dostanie za nią sześciocyfrową kwotę. Poza tym Schröder najął się do Harry Walker Agency w Nowym Jorku, która załatwi mu wykłady tu i ówdzie. Za występ dostanie 70 tys. euro.
Żyć nie umierać. I właściwie można zapytać, po co Schröderowi ten Gazprom? Przecież, jak wynika z powyższego wyliczenia, to, co dostanie z Moskwy, to drobne w porównaniu z apanażami, które uzyska z innych źródeł. Schröder bez wątpienia pragnie majątku, ale nie jest jedynym politykiem lewicy, który zrywa z klasą polityczną dla mamony. Świat zachodni roi się od takich self--made, pożal się Boże, mężów stanu, wybijających się na plecach wyborców z nędzy do bogactwa. Minęły czasy szlachetnych liderów pędzących na politycznej emeryturze skromne życie jak Helmut Kohl, Richard von Weizsäcker czy Ronald Reagan. "Der Spiegel" opisał zabiegi Schrödera wokół stworzenia nowego wizerunku, bo oprócz pieniędzy pragnie on wejść do areopagu największych kanclerzy czasów powojennych, znaleźć się w jednym szeregu z Konradem Adenauerem, Willym Brandtem i Helmutem Kohlem.
Stosunkom niemiecko-polskim Schröder przyniósł więcej szkody niż pożytku. Gromił nas za udział w interwencji w Iraku, a wtórowali mu polscy lewicowi publicyści. Antyszambrowali w Urzędzie Kanclerskim, zajmując się krytyką polskiej polityki w niemieckich gazetach. Równocześnie występowali w charakterze ekspertów w polskich mediach. Oni zawsze bronili Schrödera i nie widzieli nic złego w tym, że wsparł odwetowe roszczenia Związku Wypędzonych, występując na zjeździe ziomkostw w 2000 r. u boku Eriki Steinbach. To za kanclerstwa Schrödera nasiliły się tendencje do rewizji wydarzeń II wojny światowej i jej skutków. Erice Steinbach wtórowali dziennikarze, o dziwo, głównie lewicowi.
Dziś lewica współrządząca z prawicą nabrała wody w usta. Trudno bronić byłego towarzysza, a atakować się nie godzi. Opozycja domaga się powołania komisji śledczej w celu zbadania śmierdzącej sprawy gwarancji finansowych dla Gazpromu. Ale Zieloni boją się tej komisji, bo ich polityk Joschka Fischer pełnił funkcję wicekanclerza i szefa MSZ. Schröder twierdzi, że o gwarancjach nic nie wiedział. I zagroził sądem wszystkim, którzy będą rozpowszechniać fałszywe informacje. Schröder lubi się sądzić. Pozwał przewodniczącego liberalnej FDP Guido Westerwellego za stwierdzenie, że załatwił sobie posadę u Putina jeszcze w trakcie pełnienia funkcji kanclerza. I wygrał w obu instancjach. Wygrał też sprawę o fałszywe posądzenie, że farbuje włosy. Świadkiem był fryzjer. Możliwe, że teraz też.
Zmarnowane lata
Dla Europy niemiecko-rosyjski alians gazowy stanowi kolosalne niebezpieczeństwo, bo gaz i ropa to narzędzia wpływów politycznych Kremla. A UE nie potrafi się zjednoczyć i stworzyć paktu energetycznego w celu poszukiwania nowych źródeł surowców.
Dla Polski siedem lat kanclerstwa Schrödera to lata zmarnowane. Ocieplenie na linii Warszawa - Berlin nie nastąpi zbyt szybko. Nie tylko dlatego, że kanclerz Merkel unika komentarzy na temat poczynań swego poprzednika i uznała, iż rura pod Bałtykiem nie przynosi nam szkody. Także dlatego, że w wielu dziedzinach kontynuuje politykę Schrödera, zwłaszcza w tych, które są korzystne dla egoistycznie pojmowanych narodowych interesów Niemiec. Zresztą niemieckich elit to nie gorszy, a już na pewno nie w takim stopniu, w jakim polskie są zgorszone dążeniem naszego rządu do realizacji naszych interesów.
Gerhard Schröder był wielkim szkodnikiem na arenie międzynarodowej. Nadzieja, że konsekwencje jego działalności ustaną wraz z jego odejściem z polityki, są złudne. W wyniku jego poczynań i przyzwolenia tych, którzy go ślepo wspierali, w niemieckiej mentalności nastąpił przełom. Jeśli już nie ma historycznych win i historycznego wstydu, to Niemcom znów wszystko wolno.
Trzecia droga do piekła
Kiedy w 1998 r. obejmował fotel kanclerza, miał za sobą zrujnowanie gospodarki Dolnej Saksonii, w której rządził przez osiem lat. Wszyscy o tym wiedzieli. Wiedzieli też, że największym marzeniem Schrödera było wejście do towarzystwa. Imponowali mu ludzie latający prywatnymi odrzutowcami, ubierający się w markowe garnitury. Przyjaźnił się z szefem Volkswagena Ferdinandem Piechem i latał z nim jego samolotem na prestiżowe bale debiutantek w Wiedniu.
Nie można było odnaleźć charyzmy w tym zakompleksionym mężczyźnie, pragnącym za wszelką cenę zapomnieć o swoim pochodzeniu i biedzie, w jakiej się wychowywał. O tym, że matka była sprzątaczką i że studia prawnicze odbywał na kursach zaocznych. Dlaczego więc zyskał poparcie w wyborach do Bundestagu w 1998 r., wygrywając z wielkim bez wątpienia kanclerzem, jakim był Helmut Kohl? Na piedestał wyniosły go media powtarzające hasło "Kohl muss weg" - "Kohl musi odejść". To hasło spodobało się wyborcom, a Kohl, co często się zdarza wielkim przywódcom, nie wychował sobie następcy.
Schröder obiecywał wyborcom niemiecką wersję Blairowskiej "trzeciej drogi". Niby bardziej liberalnej gospodarczo, ale z zachowaniem przywilejów państwa opiekuńczego. Blairowi "trzecia droga" się udała, tymczasem Agenda 2010 Schrödera zamiast się przyczynić do spadku bezrobocia, doprowadziła do największego spadku zatrudnienia od czasów wojny. Ekonomicznym guru kanclerza został Peter Hartz, jeden z menedżerów Volkswagena. Tylko dlatego, że wprowadził nowy system zmianowy w koncernie, powierzono mu całą gospodarkę. Fiasko reform Hartza i coraz ostrzejsza krytyka ze strony mediów zmusiły Schrödera do poddania się w parlamencie głosowaniu nad wotum zaufania dla swojego gabinetu. Zgodnie z chytrym planem, przegrał. Był przekonany, że zwycięży w przedterminowych wyborach. Kiedy przegrał z Angelą Merkel, nie chciał ustąpić ze stanowiska. Obwołał się zwycięzcą.
Nikt jednak nie spodziewał się, że Schröder spełni marzenie o bogactwie kosztem utraty godności, nieprzyzwoicie i na granicy prawa. A przecież można się było spodziewać, że zafascynowany luksusem kanclerz snuje plany na wypadek odejścia z polityki. Na początku drugiej kadencji zaadoptował dziecko z Petersburga na znak szczerej przyjaźni z Władimirem Putinem i w dowód miłości do Rosji. Ten wątek był interpretowany wyłącznie jako wyraz niezrozumiałej ślepej miłości Niemców do Rosjan, jako syndrom Bismarcka, na co zwracał uwagę dziennik "Die Welt".
Sprytny amator
Polityka zagraniczna Schrödera, w której był sprytnym amatorem, opierała się na sympatiach i animozjach, na fałszywej ambicji, a z biegiem lat na pysze i teutońskiej zawziętości. Był arogancki zarówno okazując przyjaźń, jak i niechęć. Jego "nie" dla interwencji USA i sojuszników w Iraku przerodziło się w kampanię nienawiści do administracji waszyngtońskiej. Co prawda dzięki tej kampanii Schröder wygrał w 2002 r. wybory do Bundestagu, ale z bliskiego sojusznika w NATO, przemienił Niemcy we wroga USA.
Drugim szaleństwem politycznym Schrödera było manifestowanie przyjaźni z prezydentem Francji Chirakiem. Panowie porozumiewali się bez słów, spotykali nieustannie oficjalnie i prywatnie. Zrodziła się idée fixe: utworzenie trójki Chirac - Schröder - Putin, która miałaby decydować o losach świata, w tym Unii Europejskiej. Liderzy z Berlina i Paryża odwiedzali Moskwę oraz Krym, jakby nie istniała Bruksela, Komisja i Parlament Europejski. Schröder i Putin knuli przeciwko USA i załatwiali polskie sprawy bez naszej wiedzy. W stosunkach polsko-niemieckich zapanował chłód.
Nie ulega wątpliwości, że Schröder w dużym stopniu wpłynął na powstanie w UE podziału na starą i nową Europę. Przecenił przy tym rolę tandemu niemiecko-francuskiego, bo był politykiem krótkowzrocznym i zapewne wierzącym w Grossdeutschland. Podobnie jak zostawił SPD rozbitą i pozbawioną ideologicznej treści, tak odebrał, choć wbrew swojej woli, Republice Federalnej główną rolę w unii. A tandem niemiecko-francuski rozpadł się, bo był oparty na hasłach, a nie na rzeczywistej wspólnocie interesów.
Podpisanie umowy niemiecko-rosyjskiej o budowie gazociągu na dnie Bałtyku bez porozumienia z partnerami w unii czy choćby z sąsiadami Rosji: z Polską i krajami bałtyckimi, było szczytem arogancji i narodowego egoizmu. A także prywaty, bo chyba nikt nie wątpi, że "Gerdi" dostał od Putina obietnicę objęcia funkcji szefa rady nadzorczej spółki jeszcze za czasów kanclerstwa. I to znacznie wcześniej, niż doszło do jej powstania. Deklaracje Schrödera o nieskazitelnej demokracji rosyjskiej nie były bezinteresowne, choć nie wątpię, że słabość do cara Rosji była i pozostaje szczera. Te malachity, złocenia i dywany na Kremlu mogą prostego człowieka przyprawić o zawrót głowy. A co dopiero majątki rosyjskich oligarchów.
Kto mnie chce?
"Genosse der Bosse" - towarzysz bossów, tak nazwał Schrödera dziennik "Die Welt". W tygodniku "Der Spiegel" były kanclerz od długów znalazł się w gronie osób, które nie zaliczyłyby egzaminu z obywatelstwa niemieckiego, jaki muszą zdawać Turcy. I zdziwienie, że najął się na doradcę banku Rothschilda. Czy nie powinien przedstawić świadectwa pracy? W konserwatywnym tygodniku "Focus" zamieszczono rysunek satyryczny, na którym Schröder jako handlarz obnośny poleca małych Schröderków i pyta: "Czy ktoś mnie jeszcze nie ma? Czy ktoś mnie chce?".
Nie da się ukryć, że były kanclerz - i chyba już były socjaldemokrata - potrafi zadbać o swoje interesy. Za posadę w Gazpromie, jak podaje niemiecka prasa, dostanie 250 tys. euro rocznie, jako doradca szwajcarskiego wydawnictwa Ringier zarobi co najmniej 100 tys. euro rocznie, od banku Rothschilda dostanie 50 tys. euro rocznie. Za wydanie politycznej biografii Schrödera słono zapłaci wydawnictwo Hoffmann und Campe. Książka ukaże się jesienią i, jak mówią wtajemniczeni, były kanclerz dostanie za nią sześciocyfrową kwotę. Poza tym Schröder najął się do Harry Walker Agency w Nowym Jorku, która załatwi mu wykłady tu i ówdzie. Za występ dostanie 70 tys. euro.
Żyć nie umierać. I właściwie można zapytać, po co Schröderowi ten Gazprom? Przecież, jak wynika z powyższego wyliczenia, to, co dostanie z Moskwy, to drobne w porównaniu z apanażami, które uzyska z innych źródeł. Schröder bez wątpienia pragnie majątku, ale nie jest jedynym politykiem lewicy, który zrywa z klasą polityczną dla mamony. Świat zachodni roi się od takich self--made, pożal się Boże, mężów stanu, wybijających się na plecach wyborców z nędzy do bogactwa. Minęły czasy szlachetnych liderów pędzących na politycznej emeryturze skromne życie jak Helmut Kohl, Richard von Weizsäcker czy Ronald Reagan. "Der Spiegel" opisał zabiegi Schrödera wokół stworzenia nowego wizerunku, bo oprócz pieniędzy pragnie on wejść do areopagu największych kanclerzy czasów powojennych, znaleźć się w jednym szeregu z Konradem Adenauerem, Willym Brandtem i Helmutem Kohlem.
Stosunkom niemiecko-polskim Schröder przyniósł więcej szkody niż pożytku. Gromił nas za udział w interwencji w Iraku, a wtórowali mu polscy lewicowi publicyści. Antyszambrowali w Urzędzie Kanclerskim, zajmując się krytyką polskiej polityki w niemieckich gazetach. Równocześnie występowali w charakterze ekspertów w polskich mediach. Oni zawsze bronili Schrödera i nie widzieli nic złego w tym, że wsparł odwetowe roszczenia Związku Wypędzonych, występując na zjeździe ziomkostw w 2000 r. u boku Eriki Steinbach. To za kanclerstwa Schrödera nasiliły się tendencje do rewizji wydarzeń II wojny światowej i jej skutków. Erice Steinbach wtórowali dziennikarze, o dziwo, głównie lewicowi.
Dziś lewica współrządząca z prawicą nabrała wody w usta. Trudno bronić byłego towarzysza, a atakować się nie godzi. Opozycja domaga się powołania komisji śledczej w celu zbadania śmierdzącej sprawy gwarancji finansowych dla Gazpromu. Ale Zieloni boją się tej komisji, bo ich polityk Joschka Fischer pełnił funkcję wicekanclerza i szefa MSZ. Schröder twierdzi, że o gwarancjach nic nie wiedział. I zagroził sądem wszystkim, którzy będą rozpowszechniać fałszywe informacje. Schröder lubi się sądzić. Pozwał przewodniczącego liberalnej FDP Guido Westerwellego za stwierdzenie, że załatwił sobie posadę u Putina jeszcze w trakcie pełnienia funkcji kanclerza. I wygrał w obu instancjach. Wygrał też sprawę o fałszywe posądzenie, że farbuje włosy. Świadkiem był fryzjer. Możliwe, że teraz też.
Zmarnowane lata
Dla Europy niemiecko-rosyjski alians gazowy stanowi kolosalne niebezpieczeństwo, bo gaz i ropa to narzędzia wpływów politycznych Kremla. A UE nie potrafi się zjednoczyć i stworzyć paktu energetycznego w celu poszukiwania nowych źródeł surowców.
Dla Polski siedem lat kanclerstwa Schrödera to lata zmarnowane. Ocieplenie na linii Warszawa - Berlin nie nastąpi zbyt szybko. Nie tylko dlatego, że kanclerz Merkel unika komentarzy na temat poczynań swego poprzednika i uznała, iż rura pod Bałtykiem nie przynosi nam szkody. Także dlatego, że w wielu dziedzinach kontynuuje politykę Schrödera, zwłaszcza w tych, które są korzystne dla egoistycznie pojmowanych narodowych interesów Niemiec. Zresztą niemieckich elit to nie gorszy, a już na pewno nie w takim stopniu, w jakim polskie są zgorszone dążeniem naszego rządu do realizacji naszych interesów.
Gerhard Schröder był wielkim szkodnikiem na arenie międzynarodowej. Nadzieja, że konsekwencje jego działalności ustaną wraz z jego odejściem z polityki, są złudne. W wyniku jego poczynań i przyzwolenia tych, którzy go ślepo wspierali, w niemieckiej mentalności nastąpił przełom. Jeśli już nie ma historycznych win i historycznego wstydu, to Niemcom znów wszystko wolno.
Więcej możesz przeczytać w 15/2006 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.