Świat nie zna patriotów większych niż Polacy, a jednocześnie trudno o naród nastawiony bardziej antypaństwowo
Dla Polaka państwo jest wartością najwyższą. Ściślej biorąc, nie tyle państwo, bo Polak tego pojęcia zdaje się nie rozumieć, ile ojczyzna. "Ojczyznę wolną racz nam wrócić Panie..."- tak Polak śpiewał przez wieki: przez 123 lata po upadku I Rzeczypospolitej, w latach wojny, po upadku II Rzeczypospolitej i przez 45 lat PRL. Lecz ilekroć Pan, niewątpliwie używając do tego celu cudów, zwracał Polakowi jego ojczyznę, tylekroć już po kilku latach, gdy obeschły łzy niepodległego wzruszenia, odzyskane państwo stawało się dla Polaków wspólnym kłopotem.
Tak działo się na początku lat 20. ubiegłego wieku, gdy młode państwo polskie potrafiło się obronić przed bolszewicką nawałą, a nie potrafiło się ustrzec przed wewnętrzną polityczną anarchią. Tak działo się w dobie PRL, gdy "to nie zbroja okazała się dla wielu zbyt ciężka, a tylko serca zbyt lekkie" (a może ręce zbyt lepkie...), tak wreszcie dzieje się dzisiaj, gdy coraz więcej Polaków wyraźnie odwraca się od własnego państwa, a każdy, kto jeszcze potrafi udźwignąć w rękach swój los, albo już wyjechał, albo intensywnie uczy się języków, by wyjechać. Wyjeżdżają lekarze, pielęgniarki, hydraulicy, informatycy, wyjeżdżają młodzi, wykształceni, najzdolniejsi i najbardziej rzutcy. Wszyscy z przekonaniem, że tu się nie da żyć. Co to więc za państwo, z którego ludzie uciekają? To tylko mniej więcej państwo. I już na pierwszy rzut oka widać, że gdzieś w tej historii tkwi błąd. Być może pierworodny błąd każdej polskiej niepodległości.
Sedes z tronu
Dla Polaka pojęcie państwa jest pojęciem ideologicznym. To albo owa cudem odzyskana ojczyzna, albo system instytucji porządkujących, z których składa się aparat przymusu. Tym samym stosunek Polaka do własnego państwa jest wiecznie schizofreniczny. Z jednej strony, świat nie zna patriotów większych niż Polacy, z drugiej - trudno o naród nastawiony bardziej antypaństwowo. Polak z jakichś historycznych powodów nie umie myśleć o swoim państwie w kategoriach czysto utylitarnych. Jak choćby Anglik, który także kocha ojczyznę, lecz państwo traktuje jak zwyczajny dom, w którym się mieszka. Bywa, że jest to dom przestronny, bywa, że przestrzeń tę trzeba ograniczyć. Bywa, że państwa w państwie jest więcej, a bywa, że mniej. Dla wielu narodów jest to oczywiste i zrozumiałe. W latach wojny Anglicy, przyzwyczajeni do minimum państwa na co dzień, bez słowa sprzeciwu pogodzili się z dyktaturą wojennego gabinetu Churchilla, by następnie odrzucić tego Churchilla jak zużyty mundur, gdy wojna dobiegała końca.
Dla Polaka każda próba reform natychmiast brzydko pachnie zamachem na państwo. Wystarczy przypomnieć niechlubną historię I Rzeczypospolitej, która upadła, bo Polacy nie umieli się porozumieć w podstawowej kwestii: ile ma być państwa w państwie. Rzeczpospolita była państwem słabym, przez jej ziemie przewalały się obce wojska, grabiąc, gwałcąc i niszcząc. Nie miał ich kto powstrzymać, bo pospolite ruszenie przerywało sobie wojnę, gdy zbliżał się na przykład czas żniw, które dla każdego gospodarza były ważniejsze niż państwo. Sejmy obradowały miesiącami, by kończyć się niczym, skoro w imię złotej wolności i demokracji każdy szlachcic swoim sprzeciwem mógł powstrzymać jakikolwiek plan naprawy Rzeczypospolitej. Nie opłacani funkcjonariusze owego państwa, nie mogąc czerpać z pustej kasy państwowej, bez wahania i żenady przyjmowali wynagrodzenie od obcych - od carycy, cesarzowej czy od króla pruskiego. Polska stała nierządem i gdy wreszcie rozległo się wołanie o więcej państwa - o stałą armię, prawa człowieka, skarb narodowy - skuteczniejszy był głos targowicy, zwolenników słabego państwa i obrońców rzekomej złotej wolności. Maleńkie, ledwie dwumilionowe Prusy ze swoim sprawnym państwem okazały się potęgą wobec pięciokrotnie większej, za to zupełnie niewydolnej Polski. Caryca Katarzyna II kazała tron królów polskich przerobić sobie na krzesło sedesowe. I tyle z Polski zostało.
Zamach dla ratowania państwa
W II Rzeczypospolitej od początku państwa było wyraźnie za mało. Dramatycznie słaba była władza wykonawcza, a niewydolność władzy ustawodawczej prowadziła do sejmokracji, czyli do państwowego nierządu i korupcji. By wzmocnić i uzdrowić państwo, marszałek Piłsudski zdecydował się na zamach stanu, który przeszedł do historii jako zamach majowy. Nie jest jednak tajemnicą, że w 1926 r. do podobnego zamachu przygotowywała się i endecja, i generał Sikorski, a nawet partie chłopskie z Wincentym Witosem. Wszyscy widzieli potrzebę ratowania ojczyzny, wszyscy drogą ograniczenia wolności i wzmocnienia państwa, lecz gdy tylko Piłsudski się na to zdecydował, wszyscy opowiedzieli się przeciwko niemu i przeciwko drodze zamachu. Gdyby Polacy rozumieli, czym jest państwo, gdyby cokolwiek choćby rozumieli z własnej historii, 12 maja - dzień najwyższej odwagi, rozsądku politycznego i odpowiedzialności za własne państwo - ustanowiliby najważniejszym świętem państwowym. Po 12 maja 1926 r. w Polsce państwa pojawiło się więcej. I choć można się było śmiać ze sławojek, które kazał budować premier Sławoj-Składkowski, choć można było wykpiwać lotne kontrole wojewodów w starostwach i gminach, po których opieszali urzędnicy tracili ciepłe posadki, to jednocześnie trudno zaprzeczyć, że nowe państwo zmieniało się w oczach. Ograniczenie wolności wyraźnie sprzyjało zarówno życiu gospodarczemu, jak i dziełu reformy Polski oraz stworzeniu nowego obywatela. W efekcie powstało państwo silniejsze, choć nadal słabe ekonomicznie i nadal zacofane cywilizacyjnie. I nie mogło być inaczej, skoro za naszymi granicami powstawały totalitarne potęgi, nie ukrywające wrogich zamiarów wobec Polski. Jak wiadomo, także ta Rzeczpospolita upadła, lecz - w odróżnieniu od pierwszej - już nie z własnej winy i nie z własnej głupoty.
Adaptacja PRL
PRL była karykaturą państwa, z całym aparatem przymusu, z całą policyjną, militarną i propagandową potęgą wciskającą się w życie każdego obywatela. Polacy nauczyli się z tym żyć i nauczyli się z tego śmiać. Niestety, równocześnie oduczyli się myślenia o własnym państwie, o przestrzeni jego wolności, o instytucjonalnych gwarancjach jego sprawności i bezpieczeństwa. Co ważniejsze - zupełnie zatracili odruchy obywatelskie i propaństwowe, które kiedyś zdołała zaszczepić w nich Polska Piłsudskiego. Gdy więc dobry Bóg w 1989 r. po raz kolejny sprawił nam cud wolności, jednocześnie otrzymaliśmy w spadku po PRL ową karykaturę państwa - z karykaturą armii, władzy sądowniczej, stosunków własnościowych, instytucji wykonawczych i kontrolnych. I być może nic by się nie stało, gdyby nie to, że zamiast zabrać się do tworzenia państwa, myśmy w istocie zaadaptowali to stare. Ze starą kadrą, starą administracją, starą ideologią, szumnie nazywając mniej lub bardziej udolny remont transformacją. Kiedyś pewnie historia osądzi, czy na pewno nieuchronną ceną owej transformacji musiało się okazać 3 mln bezrobotnych Polaków, zahamowanie budowy mieszkań i dróg oraz pauperyzacja zwyczajnych ludzi, których dzisiaj 300 tys. rocznie opuszcza Polskę w przekonaniu, że tu już nic ich nie czeka. I kiedyś pewnie historia oceni, czy tego państwa mieliśmy w dobie dzisiejszej transformacji za mało czy zbyt wiele.
Przebudować Sejm
Nie ulega wątpliwości, że po raz kolejny w naszej trudnej historii popełniliśmy błąd. Być może ten sam, który zdarzył się nam w 1918 r. Błąd złej ordynacji wyborczej, a tym samym błąd złej reprezentacji politycznej narodu. Błąd niewłaściwych ludzi o wątpliwych kompetencjach i nie mniej wątpliwych zaletach umysłów i charakterów, w których niesprawne i nie zawsze czyste ręce składamy nasze nadzieje i polskie losy. Błąd konstrukcji władzy, w której Sejm jest w istocie najwyższą izbą pamięci narodowej, skupiając jakieś kanapowe partie, nie mające żadnego rzeczywistego zaplecza społecznego. Jakieś partie chłopskie, postendeckie czy anarchistyczne. Trudno się potem dziwić, że w takim Sejmie najmniej myśli się i mówi o państwie. Trudno się też dziwić, że przy takim Sejmie polska aktywność obywatelska z każdym rokiem pozostawia coraz więcej do życzenia.
Być może prawdziwa linia podziałów politycznych od dawna już nie przebiega w Polsce między lewicą i prawicą, lecz między tymi, którzy chcą więcej państwa, a tymi, którzy chcą go mniej. I być może sala sejmowa nie powinna przypominać areny teatralnej lub cyrkowej, a winna zostać przebudowana tak jak w Wielkiej Brytanii, by posłowie, patrząc sobie w oczy, mówili, czego chcą dla swego państwa i dlaczego.
Odbudować duszę narodu
W historii Polski kilka razy zdarzyło się, że zdołaliśmy uniknąć katastrofy. Ci, którym to zawdzięczamy, budowali państwo nie dla władzy i nie dla własnej pychy. Żądali więcej lub mniej państwa dla dobra tego państwa i dobra swego narodu. Żądali, przewidując bieg historii i nieuchronność przyszłych zdarzeń. Dzisiaj - jak się zdaje - projekcja wyobraźni polityków sprowadza się jedynie do tego, kto kogo załatwi. I nikt już nie wie po co...
Być może ów pierworodny, odwieczny błąd polskiej niepodległości sprowadza się do tego, co najprościej zapisał niegdyś Roman Dmowski: "To, co przez tyle pokoleń zabagniało, nie da się oczyścić przez fakt odbudowania państwa. Trzeba odbudować duszę narodu".
Ilustracja: D. Krupa; Fot: Z. Furman
Tak działo się na początku lat 20. ubiegłego wieku, gdy młode państwo polskie potrafiło się obronić przed bolszewicką nawałą, a nie potrafiło się ustrzec przed wewnętrzną polityczną anarchią. Tak działo się w dobie PRL, gdy "to nie zbroja okazała się dla wielu zbyt ciężka, a tylko serca zbyt lekkie" (a może ręce zbyt lepkie...), tak wreszcie dzieje się dzisiaj, gdy coraz więcej Polaków wyraźnie odwraca się od własnego państwa, a każdy, kto jeszcze potrafi udźwignąć w rękach swój los, albo już wyjechał, albo intensywnie uczy się języków, by wyjechać. Wyjeżdżają lekarze, pielęgniarki, hydraulicy, informatycy, wyjeżdżają młodzi, wykształceni, najzdolniejsi i najbardziej rzutcy. Wszyscy z przekonaniem, że tu się nie da żyć. Co to więc za państwo, z którego ludzie uciekają? To tylko mniej więcej państwo. I już na pierwszy rzut oka widać, że gdzieś w tej historii tkwi błąd. Być może pierworodny błąd każdej polskiej niepodległości.

Dla Polaka pojęcie państwa jest pojęciem ideologicznym. To albo owa cudem odzyskana ojczyzna, albo system instytucji porządkujących, z których składa się aparat przymusu. Tym samym stosunek Polaka do własnego państwa jest wiecznie schizofreniczny. Z jednej strony, świat nie zna patriotów większych niż Polacy, z drugiej - trudno o naród nastawiony bardziej antypaństwowo. Polak z jakichś historycznych powodów nie umie myśleć o swoim państwie w kategoriach czysto utylitarnych. Jak choćby Anglik, który także kocha ojczyznę, lecz państwo traktuje jak zwyczajny dom, w którym się mieszka. Bywa, że jest to dom przestronny, bywa, że przestrzeń tę trzeba ograniczyć. Bywa, że państwa w państwie jest więcej, a bywa, że mniej. Dla wielu narodów jest to oczywiste i zrozumiałe. W latach wojny Anglicy, przyzwyczajeni do minimum państwa na co dzień, bez słowa sprzeciwu pogodzili się z dyktaturą wojennego gabinetu Churchilla, by następnie odrzucić tego Churchilla jak zużyty mundur, gdy wojna dobiegała końca.
Dla Polaka każda próba reform natychmiast brzydko pachnie zamachem na państwo. Wystarczy przypomnieć niechlubną historię I Rzeczypospolitej, która upadła, bo Polacy nie umieli się porozumieć w podstawowej kwestii: ile ma być państwa w państwie. Rzeczpospolita była państwem słabym, przez jej ziemie przewalały się obce wojska, grabiąc, gwałcąc i niszcząc. Nie miał ich kto powstrzymać, bo pospolite ruszenie przerywało sobie wojnę, gdy zbliżał się na przykład czas żniw, które dla każdego gospodarza były ważniejsze niż państwo. Sejmy obradowały miesiącami, by kończyć się niczym, skoro w imię złotej wolności i demokracji każdy szlachcic swoim sprzeciwem mógł powstrzymać jakikolwiek plan naprawy Rzeczypospolitej. Nie opłacani funkcjonariusze owego państwa, nie mogąc czerpać z pustej kasy państwowej, bez wahania i żenady przyjmowali wynagrodzenie od obcych - od carycy, cesarzowej czy od króla pruskiego. Polska stała nierządem i gdy wreszcie rozległo się wołanie o więcej państwa - o stałą armię, prawa człowieka, skarb narodowy - skuteczniejszy był głos targowicy, zwolenników słabego państwa i obrońców rzekomej złotej wolności. Maleńkie, ledwie dwumilionowe Prusy ze swoim sprawnym państwem okazały się potęgą wobec pięciokrotnie większej, za to zupełnie niewydolnej Polski. Caryca Katarzyna II kazała tron królów polskich przerobić sobie na krzesło sedesowe. I tyle z Polski zostało.
Zamach dla ratowania państwa
W II Rzeczypospolitej od początku państwa było wyraźnie za mało. Dramatycznie słaba była władza wykonawcza, a niewydolność władzy ustawodawczej prowadziła do sejmokracji, czyli do państwowego nierządu i korupcji. By wzmocnić i uzdrowić państwo, marszałek Piłsudski zdecydował się na zamach stanu, który przeszedł do historii jako zamach majowy. Nie jest jednak tajemnicą, że w 1926 r. do podobnego zamachu przygotowywała się i endecja, i generał Sikorski, a nawet partie chłopskie z Wincentym Witosem. Wszyscy widzieli potrzebę ratowania ojczyzny, wszyscy drogą ograniczenia wolności i wzmocnienia państwa, lecz gdy tylko Piłsudski się na to zdecydował, wszyscy opowiedzieli się przeciwko niemu i przeciwko drodze zamachu. Gdyby Polacy rozumieli, czym jest państwo, gdyby cokolwiek choćby rozumieli z własnej historii, 12 maja - dzień najwyższej odwagi, rozsądku politycznego i odpowiedzialności za własne państwo - ustanowiliby najważniejszym świętem państwowym. Po 12 maja 1926 r. w Polsce państwa pojawiło się więcej. I choć można się było śmiać ze sławojek, które kazał budować premier Sławoj-Składkowski, choć można było wykpiwać lotne kontrole wojewodów w starostwach i gminach, po których opieszali urzędnicy tracili ciepłe posadki, to jednocześnie trudno zaprzeczyć, że nowe państwo zmieniało się w oczach. Ograniczenie wolności wyraźnie sprzyjało zarówno życiu gospodarczemu, jak i dziełu reformy Polski oraz stworzeniu nowego obywatela. W efekcie powstało państwo silniejsze, choć nadal słabe ekonomicznie i nadal zacofane cywilizacyjnie. I nie mogło być inaczej, skoro za naszymi granicami powstawały totalitarne potęgi, nie ukrywające wrogich zamiarów wobec Polski. Jak wiadomo, także ta Rzeczpospolita upadła, lecz - w odróżnieniu od pierwszej - już nie z własnej winy i nie z własnej głupoty.
Adaptacja PRL
PRL była karykaturą państwa, z całym aparatem przymusu, z całą policyjną, militarną i propagandową potęgą wciskającą się w życie każdego obywatela. Polacy nauczyli się z tym żyć i nauczyli się z tego śmiać. Niestety, równocześnie oduczyli się myślenia o własnym państwie, o przestrzeni jego wolności, o instytucjonalnych gwarancjach jego sprawności i bezpieczeństwa. Co ważniejsze - zupełnie zatracili odruchy obywatelskie i propaństwowe, które kiedyś zdołała zaszczepić w nich Polska Piłsudskiego. Gdy więc dobry Bóg w 1989 r. po raz kolejny sprawił nam cud wolności, jednocześnie otrzymaliśmy w spadku po PRL ową karykaturę państwa - z karykaturą armii, władzy sądowniczej, stosunków własnościowych, instytucji wykonawczych i kontrolnych. I być może nic by się nie stało, gdyby nie to, że zamiast zabrać się do tworzenia państwa, myśmy w istocie zaadaptowali to stare. Ze starą kadrą, starą administracją, starą ideologią, szumnie nazywając mniej lub bardziej udolny remont transformacją. Kiedyś pewnie historia osądzi, czy na pewno nieuchronną ceną owej transformacji musiało się okazać 3 mln bezrobotnych Polaków, zahamowanie budowy mieszkań i dróg oraz pauperyzacja zwyczajnych ludzi, których dzisiaj 300 tys. rocznie opuszcza Polskę w przekonaniu, że tu już nic ich nie czeka. I kiedyś pewnie historia oceni, czy tego państwa mieliśmy w dobie dzisiejszej transformacji za mało czy zbyt wiele.
Przebudować Sejm
Nie ulega wątpliwości, że po raz kolejny w naszej trudnej historii popełniliśmy błąd. Być może ten sam, który zdarzył się nam w 1918 r. Błąd złej ordynacji wyborczej, a tym samym błąd złej reprezentacji politycznej narodu. Błąd niewłaściwych ludzi o wątpliwych kompetencjach i nie mniej wątpliwych zaletach umysłów i charakterów, w których niesprawne i nie zawsze czyste ręce składamy nasze nadzieje i polskie losy. Błąd konstrukcji władzy, w której Sejm jest w istocie najwyższą izbą pamięci narodowej, skupiając jakieś kanapowe partie, nie mające żadnego rzeczywistego zaplecza społecznego. Jakieś partie chłopskie, postendeckie czy anarchistyczne. Trudno się potem dziwić, że w takim Sejmie najmniej myśli się i mówi o państwie. Trudno się też dziwić, że przy takim Sejmie polska aktywność obywatelska z każdym rokiem pozostawia coraz więcej do życzenia.
Być może prawdziwa linia podziałów politycznych od dawna już nie przebiega w Polsce między lewicą i prawicą, lecz między tymi, którzy chcą więcej państwa, a tymi, którzy chcą go mniej. I być może sala sejmowa nie powinna przypominać areny teatralnej lub cyrkowej, a winna zostać przebudowana tak jak w Wielkiej Brytanii, by posłowie, patrząc sobie w oczy, mówili, czego chcą dla swego państwa i dlaczego.
Odbudować duszę narodu
W historii Polski kilka razy zdarzyło się, że zdołaliśmy uniknąć katastrofy. Ci, którym to zawdzięczamy, budowali państwo nie dla władzy i nie dla własnej pychy. Żądali więcej lub mniej państwa dla dobra tego państwa i dobra swego narodu. Żądali, przewidując bieg historii i nieuchronność przyszłych zdarzeń. Dzisiaj - jak się zdaje - projekcja wyobraźni polityków sprowadza się jedynie do tego, kto kogo załatwi. I nikt już nie wie po co...
Być może ów pierworodny, odwieczny błąd polskiej niepodległości sprowadza się do tego, co najprościej zapisał niegdyś Roman Dmowski: "To, co przez tyle pokoleń zabagniało, nie da się oczyścić przez fakt odbudowania państwa. Trzeba odbudować duszę narodu".
Ilustracja: D. Krupa; Fot: Z. Furman
Więcej możesz przeczytać w 15/2006 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.