Polsce grozi węgierski scenariusz, bo nasze finanse są prawie tak chore jak węgierskie
Stypendysta Fulbrighta, pracownik Banku Światowego, współzałożyciel Niezależnego Ośrodka Badań Ekonomicznych w Łodzi. W latach 1995-1997 był analitykiem zespołu Banku Światowego zajmującego się transformacją gospodarczą Węgier.
Zagadka: co łączy monumentalny plac Wolności w Budapeszcie z Argentyną? Jeszcze tydzień temu właściwa odpowiedź brzmiałaby: podobieństwo do wielkich budowli Buenos Aires, dzięki czemu tu właśnie kręcono zdjęcia do filmowej "Evity" z Madonną w roli żony argentyńskiego dyktatora Juana Peróna. Dzisiaj lepsza odpowiedź jest nieco inna: i tu, i tam rozwścieczeni ludzie wyszli na ulice, aby domagać się głów polityków, którzy przez lata kłamali na temat sytuacji gospodarczej kraju. Budapeszteński plac Wolności nie przypomina w sensie architektonicznym ani warszawskiego placu Piłsudskiego, ani praskiego Václavskiego námestí, ani bratysławskiego Hodzovo námestie. Ale wszystkie one prędzej czy później mogą się do siebie upodobnić. Bo i Polacy, i Czesi, i Słowacy przespali w dużej mierze okazję radykalnej przebudowy swoich gospodarek i trwałego uzdrowienia finansów publicznych. Pytanie, czy i oni wyjdą kiedyś na ulice, może mieć niestety odpowiedź twierdzącą.
Taśmy prawdy
Co się właściwie stało na Węgrzech? Do mediów przeciekło nagranie przemówienia premiera Ferenca Gyurcsánya wygłoszone na zamkniętym zebraniu partii socjalistycznej. W sumie nic nadzwyczajnego: premier powiedział to, o czym wszyscy uważni obserwatorzy sytuacji gospodarczej Węgier wiedzą od miesięcy, a nawet lat. Że budżet jest na skraju załamania, wydatki wymknęły się spod kontroli, deficyt i dług w nieopanowany sposób rosną, a krajowi grozi finansowa zapaść. I że politycy - w tym również socjaliści Gyurcsánya, którzy w kwietniu tego roku wygrali wybory parlamentarne - na okrągło kłamali, udając, że panują nad sytuacją i podejmują działania naprawcze.
Ciekawe, co właściwie aż tak wzburzyło Węgrów. Czy przyznanie się do kłamstw? Szczerze mówiąc, powinni raczej wyrazić uznanie dla swojego premiera za prawdomówność, bo jego główny rywal, były prawicowy premier Viktor Orbán, nigdy się na podobną uczciwość nie zdobył, a w zakresie destrukcji finansów państwa ma zasługi jeszcze większe niż Gyurcsány. A może ogłoszone właśnie przez rząd plany wycofania się
z przedwyborczych obietnic i wprowadzenia radykalnego programu naprawczego grożącego obniżeniem ich poziomu życia? To oczywiście może zdenerwować, ale bez przesady - każdy, kto ma choć trochę oleju w głowie, musiał wiedzieć, że obietnice są kłamliwe
i niemożliwe do realizacji, a kraj musi zacząć oszczędzać. Nie trzeba chyba doktoratu
z ekonomii, aby rozumieć, że jeśli gwałtownie rośnie deficyt i dług państwowy, opowiadanie o radykalnym wzroście wydatków i obniżce podatków jest bzdurą.Węgrów wzburzyło po prostu to, że nadszedł moment prawdy, gdy nie da się już więcej słuchać słodkich słów populistycznych polityków i udawać, że się im wierzy. Niemiłe przebudzenie, które prędzej czy później musiało nastąpić. A wściek-łość wyładowali na brzęczącym budziku, w którego rolę wcielił się obdarzony zbyt długim językiem premier Gyurcsány.
Déjà vu
Kto przygląda się dziś zrewoltowanym Węgrom, nie może się oprzeć wrażeniu, że doświadcza déj`a vu: wszystko to już kiedyś widziałem! Kiedy? Około dziesięciu lat wcześniej. Węgry zaczęły okres transformacji gospodarczej lat 90. z wielkimi kłopotami i wielkimi nadziejami. Nadzieją tą były tysiące zachodnich inwestorów, którzy już po jednej wizycie w czystym, zadbanym, wesołym Budapeszcie stwierdzali, że wolą zlokalizować nową fabrykę właśnie tutaj, a nie w smętnym kraju nad Wisłą lub w siermiężnej (wówczas) Czechosłowacji.
I wszystko pewnie ułożyłoby się w sposób korzystny dla Węgrów, gdyby nie napad pewnej dziwnej, ale bardzo groźnej choroby: gospodarczego populizmu. Rządzący krajem pierwszy pokomunistyczny rząd Józsefa Antalla uznał, że oszczędność w zakresie wydatków publicznych jest jakąś niezrozumiałą bzdurą, a odmawianie ludziom większych państwowych świadczeń - zdradą narodowych interesów. Jeśli komuniści Kádará potrafili zafundować Węgrom dobrobyt "gulaszowego socjalizmu", czy nowa, demokratyczna władza nie powinna go przyćmić? Rósł deficyt budżetowy, rósł dług publiczny, a politycy bez mrugnięcia okiem kłamali, że cały ten problem w jakiś cudowny sposób sam się rozwiąże. Kłamali wszyscy - i rządząca prawica, i rosnący w oczach w siłę postkomuniści pod wodzą Gyuli Horna, którzy dzięki owym kłamstwom wygrali wybory w 1994 r. A ludzie chętnie im wierzyli, bo słyszeli właśnie to, co chcieli usłyszeć.
Ale na początku 1995 r. krajowi zaczął zagrażać kompletny krach finansowy. Rząd nie miał wyjścia - pewnego pięknego dnia premier Horn jak gdyby nigdy nic powiedział: zaczynamy zaciskać pasa. Słodki sen się skończył. Charyzmatyczny minister finansów Lajos Bokros ruszył do boju: wśród lamentów i płaczu podwyższał podatki, ograniczał realną wartość świadczeń społecznych, próbował wprowadzać dodatkowe opłaty i zmniejszać zbyt kosztowne przywileje.
Lajos Bokros jest moim przyjacielem. Gdy walczył o uzdrowienie węgierskiej gospodarki, spędzałem wiele miesięcy w misji Banku Światowego w Budapeszcie, starając się mu pomóc. Mimo oporu wydawało się, że wysiłek nie idzie na marne. Deficyt budżetowy, który w 1994 r. przekraczał 8 proc. PKB, zaczął się wreszcie obniżać, spadł do 3 proc. w 1996 r. Gospodarka ruszyła z miejsca, inwestorzy przestali uciekać z kraju, forint okrzepł. A Bokros? Zrobił swoje, więc po roku premier Horn pozbył się go z rządu, aby nie zanudzał stałymi pretensjami o to, że reforma węgierskich finansów została zastopowana w połowie drogi.
Równia pochyła
Populistyczna choroba szybko powróciła. Kiedy w 1998 r. wybory wygrała prawicowa partia Fidesz pod wodzą młodego Viktora Orbána, z miejsca zaczęło się rozdawnictwo publicznych pieniędzy. Gwałtownie wzrosły pensje urzędników państwowych, wydatki na świadczenia społeczne, służbę zdrowia i policję. Politycy znowu pławili się w kłamstwach jak pączki w maśle, obiecując społeczeństwu, że dzięki publicznym wydatkom szybko wybudują na Węgrzech państwo dobrobytu. Populizm osiągnął jednak apogeum dopiero w czasie wyborów w 2002 r.: rządzący Fidesz i walczący z nim socjaliści licytowali się, kto zaoferuje społeczeństwu większy wzrost wydatków. W populistycznej rywalizacji wygrali socjaliści. Trzeba przyznać, że słowa dotrzymali, zwiększając deficyt budżetowy do 8,4 proc. PKB.
Gdy minęło wyborcze szaleństwo, wzrost wydatków na jakiś czas udało się nieco poskromić. Deficyt znów wynosił tylko liche 6 proc. PKB, a dług publiczny stopniowo zwiększył się z 50 proc. do prawie 60 proc. PKB. Ale choroba tylko się przyczaiła, by powrócić ze zdwojoną siłą. Już cztery lata temu spotkany w Warszawie Bokros mówił mi, że Węgry zmierzają do katastrofy. W wyborach w 2006 r. politycy przeszli jednak samych siebie - jak słusznie zauważył premier Gyurcsány - "kłamiąc rankiem, wieczorem i w nocy". Kłamali socjaliści, kłamała prawica. I choć większości tych kłamliwych obietnic i tak żadną miarą nie dałoby się spełnić, nawet ich niewielka część okazała się zbyt ciężka dla uginającego się pod brzemieniem populizmu węgierskiego budżetu. Deficyt wyrwał się spod kontroli i przy spowalniającej swój wzrost gospodarce może w tym roku sięgnąć 10 proc. PKB. Katastrofa znów zajrzała Węgrom w oczy.
Mechanizm katastrofy
Dlaczego właściwie miałoby dojść do jakiejś katastrofy? Populistyczni politycy na całym świecie deklarują, że swoich obietnic mogą dotrzymać - wystarczy tylko pożyczyć kapitał od inwestorów albo skłonić do otwarcia skarbca bank centralny. No właśnie, to jest dokładnie przepis na katastrofę. Jeśli węgierski deficyt budżetowy sięga gigantycznego poziomu 10 proc. PKB, to w kraju nie ma dosyć kapitału, aby go sfinansować. Im intensywniej rząd stara się ściągnąć z rynku pieniądze, tym bardziej rosną stopy procentowe. To zaś powoduje dalszy wzrost wydatków rządu, związany z obsługą długu publicznego, a jednocześnie zniechęca firmy do inwestowania i spowalnia wzrost PKB. Zaklęte kółko się zamyka: wielki deficyt powoduje, że sytuacja finansów państwa coraz bardziej się pogarsza.
Można oczywiście sięgnąć po kapitał zagraniczny, którego z pewnością nie zabraknie. Ale im więcej pieniędzy pożycza się za granicą, tym bardziej wzmacnia się kurs walutowy, spada eksport i wzrasta import. W rezultacie wielkiemu deficytowi budżetowemu zaczyna towarzyszyć ogromny deficyt handlowy, grożący załamaniem się waluty. To także ślepa uliczka.
Populistom pozostaje więc z czasem tylko jedno wyjście. Nie ma dość pieniędzy? To czemu ich nie wydrukować? Ale jeśli uda się do tego zmusić bank centralny, rezultat może być tylko jeden - wybuch wielkiej inflacji, załamanie zaufania do pieniądza, spadek realnych dochodów, recesja i ruina gospodarcza.Węgry nie mają więc wyjścia. Jeśli nie chcą, aby ich gospodarka utonęła, muszą zacząć oszczędzać. I to tak ostro, jak tylko się da.
Gadanina ultraliberałów
Choroba populizmu jest groźna wszędzie - i nad Dunajem, i nad Wisłą, a Węgry nie są jedynym krajem regionu, któremu grozi staczanie się po równi pochyłej. Fala populizmu popłynęła właśnie szeroko przez całą postkomunistyczną Europę. W Polsce w koalicji rządowej znalazły się partie, które jawnie deklarują, że jakakolwiek ostrożność w zakresie wzrostu wydatków publicznych i deficytu to "gadanina ultraliberałów". Na Słowacji rządy objęła populistyczna koalicja deklarująca chęć odwrócenia przemian, dzięki którym w ciągu minionych kilku lat udało się uporządkować i postawić na nogi słowacką gospodarkę. W Czechach doszło do idealnego pata wyborczego, w wyniku czego polityka łatwo może się stoczyć w stronę populizmu. Tylko kraje bałtyckie i mała Słowenia bronią się przed zarazą, choć nie wiadomo, czy i one kiedyś nie złapią groźnego wirusa.
Dystans, który dzieli inne kraje Europy Środkowej od węgierskiej katastrofy, nie jest jednakowy. W gruncie rzeczy do zapaści dochodzi wówczas, gdy koszty obsługi długu publicznego zaczynają stanowić nieznośny ciężar dla budżetu, a jednocześnie inwestorzy zaczynają się domagać wyższych odsetek. Na Węgrzech koszty obsługi długu wynoszą 4,5 proc. PKB, czyli dziesiątą część wydatków publicznych. W Polsce jest to około 2,5 proc. PKB, w Czechach i na Słowacji
- 1,5 proc., a w krajach bałtyckich ledwie ułamek procentu. Wydaje się więc, że dystans dzielący plac Piłsudskiego od budapeszteńskiego placu Wolności jest jeszcze bezpieczny. Ale pamiętajmy, że nasz dług publiczny w ostatnich latach systematycznie i szybko wzrastał - z 37 proc. PKB w 2001 r. do 45 proc. obecnie - i mimo dobrej koniunktury wzrasta nadal. A niska inflacja i mocna waluta, które gwarantują niski poziom stóp procentowych, są atakowane przez większość polityków, których przed atakami na politykę banku centralnego nie powstrzymuje nawet instynkt samozachowawczy. Nie chcę krakać, ale jeszcze dwa, trzy lata wysokich deficytów plus koniunkturalne spowolnienie wzrostu PKB, a problemy z obsługą długu publicznego mamy jak w banku.
Węgierski wirus
Czy węgierska choroba może się pojawić i u nas? Niestety, tak - i to z kilku powodów. Po pierwsze, polskie finanse publiczne są prawie tak samo chore, jak finanse publiczne Węgier. Nie udało się ich zreformować ani w okresie szybkiego wzrostu gospodarczego w drugiej połowie lat 90., ani w okresie recesji po roku 2000. Dzisiaj deficyt nie wygląda wprawdzie groźnie, ale niech no przyjdzie jakiekolwiek spowolnienie rozwoju, a zobaczymy na nowo "dziurę Bauca", tyle że jeszcze większą niż poprzednio.
Po drugie, nie wydaje się, żeby fakt ten docierał do polskich polityków. Populizm przyciąga wyborców, a jeśli populistyczną licytację zacznie Samoobrona i LPR, pokusie może ulec także PiS. A jak PiS, to czemu nie inni? Czy PO ma znowu przegrać wybory tylko dlatego, że ze ściany spadnie kolejny pluszowy miś? Populistyczna gra wciąga, zwłaszcza gdy towarzyszy jej przekonanie, że jest to tylko socjotechniczny chwyt, niezbędny, by nie dopuścić do władzy tych "gorszych".
Po trzecie, wśród polskich polityków panuje niemal kompletne niezrozumienie powagi sytuacji. Wszystkim wydaje się, że problemy polskich finansów publicznych same się rozwiążą dzięki wzrostowi gospodarczemu. Bzdura! Węgry znalazły się właśnie na skraju katastrofy po dekadzie szybkiego wzrostu PKB, który rzekomo miał "rozwiązać wszystkie problemy". Problemu chorych finansów publicznych nie rozwiąże ani wzrost gospodarczy, ani nawet uczynne krasnoludki. Rozwiązać mogą je tylko głębokie, niepopularne reformy. Dziś nie jest jeszcze w Polsce za późno, aby je przeprowadzić. Ale jeśli to nie nastąpi, i my prędzej czy później doczekamy się swojego Gyurcsánya i swoich zamieszek na placu Piłsudskiego.
Zagadka: co łączy monumentalny plac Wolności w Budapeszcie z Argentyną? Jeszcze tydzień temu właściwa odpowiedź brzmiałaby: podobieństwo do wielkich budowli Buenos Aires, dzięki czemu tu właśnie kręcono zdjęcia do filmowej "Evity" z Madonną w roli żony argentyńskiego dyktatora Juana Peróna. Dzisiaj lepsza odpowiedź jest nieco inna: i tu, i tam rozwścieczeni ludzie wyszli na ulice, aby domagać się głów polityków, którzy przez lata kłamali na temat sytuacji gospodarczej kraju. Budapeszteński plac Wolności nie przypomina w sensie architektonicznym ani warszawskiego placu Piłsudskiego, ani praskiego Václavskiego námestí, ani bratysławskiego Hodzovo námestie. Ale wszystkie one prędzej czy później mogą się do siebie upodobnić. Bo i Polacy, i Czesi, i Słowacy przespali w dużej mierze okazję radykalnej przebudowy swoich gospodarek i trwałego uzdrowienia finansów publicznych. Pytanie, czy i oni wyjdą kiedyś na ulice, może mieć niestety odpowiedź twierdzącą.
Taśmy prawdy
Co się właściwie stało na Węgrzech? Do mediów przeciekło nagranie przemówienia premiera Ferenca Gyurcsánya wygłoszone na zamkniętym zebraniu partii socjalistycznej. W sumie nic nadzwyczajnego: premier powiedział to, o czym wszyscy uważni obserwatorzy sytuacji gospodarczej Węgier wiedzą od miesięcy, a nawet lat. Że budżet jest na skraju załamania, wydatki wymknęły się spod kontroli, deficyt i dług w nieopanowany sposób rosną, a krajowi grozi finansowa zapaść. I że politycy - w tym również socjaliści Gyurcsánya, którzy w kwietniu tego roku wygrali wybory parlamentarne - na okrągło kłamali, udając, że panują nad sytuacją i podejmują działania naprawcze.
Ciekawe, co właściwie aż tak wzburzyło Węgrów. Czy przyznanie się do kłamstw? Szczerze mówiąc, powinni raczej wyrazić uznanie dla swojego premiera za prawdomówność, bo jego główny rywal, były prawicowy premier Viktor Orbán, nigdy się na podobną uczciwość nie zdobył, a w zakresie destrukcji finansów państwa ma zasługi jeszcze większe niż Gyurcsány. A może ogłoszone właśnie przez rząd plany wycofania się
z przedwyborczych obietnic i wprowadzenia radykalnego programu naprawczego grożącego obniżeniem ich poziomu życia? To oczywiście może zdenerwować, ale bez przesady - każdy, kto ma choć trochę oleju w głowie, musiał wiedzieć, że obietnice są kłamliwe
i niemożliwe do realizacji, a kraj musi zacząć oszczędzać. Nie trzeba chyba doktoratu
z ekonomii, aby rozumieć, że jeśli gwałtownie rośnie deficyt i dług państwowy, opowiadanie o radykalnym wzroście wydatków i obniżce podatków jest bzdurą.Węgrów wzburzyło po prostu to, że nadszedł moment prawdy, gdy nie da się już więcej słuchać słodkich słów populistycznych polityków i udawać, że się im wierzy. Niemiłe przebudzenie, które prędzej czy później musiało nastąpić. A wściek-łość wyładowali na brzęczącym budziku, w którego rolę wcielił się obdarzony zbyt długim językiem premier Gyurcsány.
Déjà vu
Kto przygląda się dziś zrewoltowanym Węgrom, nie może się oprzeć wrażeniu, że doświadcza déj`a vu: wszystko to już kiedyś widziałem! Kiedy? Około dziesięciu lat wcześniej. Węgry zaczęły okres transformacji gospodarczej lat 90. z wielkimi kłopotami i wielkimi nadziejami. Nadzieją tą były tysiące zachodnich inwestorów, którzy już po jednej wizycie w czystym, zadbanym, wesołym Budapeszcie stwierdzali, że wolą zlokalizować nową fabrykę właśnie tutaj, a nie w smętnym kraju nad Wisłą lub w siermiężnej (wówczas) Czechosłowacji.
I wszystko pewnie ułożyłoby się w sposób korzystny dla Węgrów, gdyby nie napad pewnej dziwnej, ale bardzo groźnej choroby: gospodarczego populizmu. Rządzący krajem pierwszy pokomunistyczny rząd Józsefa Antalla uznał, że oszczędność w zakresie wydatków publicznych jest jakąś niezrozumiałą bzdurą, a odmawianie ludziom większych państwowych świadczeń - zdradą narodowych interesów. Jeśli komuniści Kádará potrafili zafundować Węgrom dobrobyt "gulaszowego socjalizmu", czy nowa, demokratyczna władza nie powinna go przyćmić? Rósł deficyt budżetowy, rósł dług publiczny, a politycy bez mrugnięcia okiem kłamali, że cały ten problem w jakiś cudowny sposób sam się rozwiąże. Kłamali wszyscy - i rządząca prawica, i rosnący w oczach w siłę postkomuniści pod wodzą Gyuli Horna, którzy dzięki owym kłamstwom wygrali wybory w 1994 r. A ludzie chętnie im wierzyli, bo słyszeli właśnie to, co chcieli usłyszeć.
Ale na początku 1995 r. krajowi zaczął zagrażać kompletny krach finansowy. Rząd nie miał wyjścia - pewnego pięknego dnia premier Horn jak gdyby nigdy nic powiedział: zaczynamy zaciskać pasa. Słodki sen się skończył. Charyzmatyczny minister finansów Lajos Bokros ruszył do boju: wśród lamentów i płaczu podwyższał podatki, ograniczał realną wartość świadczeń społecznych, próbował wprowadzać dodatkowe opłaty i zmniejszać zbyt kosztowne przywileje.
Lajos Bokros jest moim przyjacielem. Gdy walczył o uzdrowienie węgierskiej gospodarki, spędzałem wiele miesięcy w misji Banku Światowego w Budapeszcie, starając się mu pomóc. Mimo oporu wydawało się, że wysiłek nie idzie na marne. Deficyt budżetowy, który w 1994 r. przekraczał 8 proc. PKB, zaczął się wreszcie obniżać, spadł do 3 proc. w 1996 r. Gospodarka ruszyła z miejsca, inwestorzy przestali uciekać z kraju, forint okrzepł. A Bokros? Zrobił swoje, więc po roku premier Horn pozbył się go z rządu, aby nie zanudzał stałymi pretensjami o to, że reforma węgierskich finansów została zastopowana w połowie drogi.
Równia pochyła
Populistyczna choroba szybko powróciła. Kiedy w 1998 r. wybory wygrała prawicowa partia Fidesz pod wodzą młodego Viktora Orbána, z miejsca zaczęło się rozdawnictwo publicznych pieniędzy. Gwałtownie wzrosły pensje urzędników państwowych, wydatki na świadczenia społeczne, służbę zdrowia i policję. Politycy znowu pławili się w kłamstwach jak pączki w maśle, obiecując społeczeństwu, że dzięki publicznym wydatkom szybko wybudują na Węgrzech państwo dobrobytu. Populizm osiągnął jednak apogeum dopiero w czasie wyborów w 2002 r.: rządzący Fidesz i walczący z nim socjaliści licytowali się, kto zaoferuje społeczeństwu większy wzrost wydatków. W populistycznej rywalizacji wygrali socjaliści. Trzeba przyznać, że słowa dotrzymali, zwiększając deficyt budżetowy do 8,4 proc. PKB.
Gdy minęło wyborcze szaleństwo, wzrost wydatków na jakiś czas udało się nieco poskromić. Deficyt znów wynosił tylko liche 6 proc. PKB, a dług publiczny stopniowo zwiększył się z 50 proc. do prawie 60 proc. PKB. Ale choroba tylko się przyczaiła, by powrócić ze zdwojoną siłą. Już cztery lata temu spotkany w Warszawie Bokros mówił mi, że Węgry zmierzają do katastrofy. W wyborach w 2006 r. politycy przeszli jednak samych siebie - jak słusznie zauważył premier Gyurcsány - "kłamiąc rankiem, wieczorem i w nocy". Kłamali socjaliści, kłamała prawica. I choć większości tych kłamliwych obietnic i tak żadną miarą nie dałoby się spełnić, nawet ich niewielka część okazała się zbyt ciężka dla uginającego się pod brzemieniem populizmu węgierskiego budżetu. Deficyt wyrwał się spod kontroli i przy spowalniającej swój wzrost gospodarce może w tym roku sięgnąć 10 proc. PKB. Katastrofa znów zajrzała Węgrom w oczy.
Mechanizm katastrofy
Dlaczego właściwie miałoby dojść do jakiejś katastrofy? Populistyczni politycy na całym świecie deklarują, że swoich obietnic mogą dotrzymać - wystarczy tylko pożyczyć kapitał od inwestorów albo skłonić do otwarcia skarbca bank centralny. No właśnie, to jest dokładnie przepis na katastrofę. Jeśli węgierski deficyt budżetowy sięga gigantycznego poziomu 10 proc. PKB, to w kraju nie ma dosyć kapitału, aby go sfinansować. Im intensywniej rząd stara się ściągnąć z rynku pieniądze, tym bardziej rosną stopy procentowe. To zaś powoduje dalszy wzrost wydatków rządu, związany z obsługą długu publicznego, a jednocześnie zniechęca firmy do inwestowania i spowalnia wzrost PKB. Zaklęte kółko się zamyka: wielki deficyt powoduje, że sytuacja finansów państwa coraz bardziej się pogarsza.
Można oczywiście sięgnąć po kapitał zagraniczny, którego z pewnością nie zabraknie. Ale im więcej pieniędzy pożycza się za granicą, tym bardziej wzmacnia się kurs walutowy, spada eksport i wzrasta import. W rezultacie wielkiemu deficytowi budżetowemu zaczyna towarzyszyć ogromny deficyt handlowy, grożący załamaniem się waluty. To także ślepa uliczka.
Populistom pozostaje więc z czasem tylko jedno wyjście. Nie ma dość pieniędzy? To czemu ich nie wydrukować? Ale jeśli uda się do tego zmusić bank centralny, rezultat może być tylko jeden - wybuch wielkiej inflacji, załamanie zaufania do pieniądza, spadek realnych dochodów, recesja i ruina gospodarcza.Węgry nie mają więc wyjścia. Jeśli nie chcą, aby ich gospodarka utonęła, muszą zacząć oszczędzać. I to tak ostro, jak tylko się da.
Gadanina ultraliberałów
Choroba populizmu jest groźna wszędzie - i nad Dunajem, i nad Wisłą, a Węgry nie są jedynym krajem regionu, któremu grozi staczanie się po równi pochyłej. Fala populizmu popłynęła właśnie szeroko przez całą postkomunistyczną Europę. W Polsce w koalicji rządowej znalazły się partie, które jawnie deklarują, że jakakolwiek ostrożność w zakresie wzrostu wydatków publicznych i deficytu to "gadanina ultraliberałów". Na Słowacji rządy objęła populistyczna koalicja deklarująca chęć odwrócenia przemian, dzięki którym w ciągu minionych kilku lat udało się uporządkować i postawić na nogi słowacką gospodarkę. W Czechach doszło do idealnego pata wyborczego, w wyniku czego polityka łatwo może się stoczyć w stronę populizmu. Tylko kraje bałtyckie i mała Słowenia bronią się przed zarazą, choć nie wiadomo, czy i one kiedyś nie złapią groźnego wirusa.
Dystans, który dzieli inne kraje Europy Środkowej od węgierskiej katastrofy, nie jest jednakowy. W gruncie rzeczy do zapaści dochodzi wówczas, gdy koszty obsługi długu publicznego zaczynają stanowić nieznośny ciężar dla budżetu, a jednocześnie inwestorzy zaczynają się domagać wyższych odsetek. Na Węgrzech koszty obsługi długu wynoszą 4,5 proc. PKB, czyli dziesiątą część wydatków publicznych. W Polsce jest to około 2,5 proc. PKB, w Czechach i na Słowacji
- 1,5 proc., a w krajach bałtyckich ledwie ułamek procentu. Wydaje się więc, że dystans dzielący plac Piłsudskiego od budapeszteńskiego placu Wolności jest jeszcze bezpieczny. Ale pamiętajmy, że nasz dług publiczny w ostatnich latach systematycznie i szybko wzrastał - z 37 proc. PKB w 2001 r. do 45 proc. obecnie - i mimo dobrej koniunktury wzrasta nadal. A niska inflacja i mocna waluta, które gwarantują niski poziom stóp procentowych, są atakowane przez większość polityków, których przed atakami na politykę banku centralnego nie powstrzymuje nawet instynkt samozachowawczy. Nie chcę krakać, ale jeszcze dwa, trzy lata wysokich deficytów plus koniunkturalne spowolnienie wzrostu PKB, a problemy z obsługą długu publicznego mamy jak w banku.
Węgierski wirus
Czy węgierska choroba może się pojawić i u nas? Niestety, tak - i to z kilku powodów. Po pierwsze, polskie finanse publiczne są prawie tak samo chore, jak finanse publiczne Węgier. Nie udało się ich zreformować ani w okresie szybkiego wzrostu gospodarczego w drugiej połowie lat 90., ani w okresie recesji po roku 2000. Dzisiaj deficyt nie wygląda wprawdzie groźnie, ale niech no przyjdzie jakiekolwiek spowolnienie rozwoju, a zobaczymy na nowo "dziurę Bauca", tyle że jeszcze większą niż poprzednio.
Po drugie, nie wydaje się, żeby fakt ten docierał do polskich polityków. Populizm przyciąga wyborców, a jeśli populistyczną licytację zacznie Samoobrona i LPR, pokusie może ulec także PiS. A jak PiS, to czemu nie inni? Czy PO ma znowu przegrać wybory tylko dlatego, że ze ściany spadnie kolejny pluszowy miś? Populistyczna gra wciąga, zwłaszcza gdy towarzyszy jej przekonanie, że jest to tylko socjotechniczny chwyt, niezbędny, by nie dopuścić do władzy tych "gorszych".
Po trzecie, wśród polskich polityków panuje niemal kompletne niezrozumienie powagi sytuacji. Wszystkim wydaje się, że problemy polskich finansów publicznych same się rozwiążą dzięki wzrostowi gospodarczemu. Bzdura! Węgry znalazły się właśnie na skraju katastrofy po dekadzie szybkiego wzrostu PKB, który rzekomo miał "rozwiązać wszystkie problemy". Problemu chorych finansów publicznych nie rozwiąże ani wzrost gospodarczy, ani nawet uczynne krasnoludki. Rozwiązać mogą je tylko głębokie, niepopularne reformy. Dziś nie jest jeszcze w Polsce za późno, aby je przeprowadzić. Ale jeśli to nie nastąpi, i my prędzej czy później doczekamy się swojego Gyurcsánya i swoich zamieszek na placu Piłsudskiego.
Więcej możesz przeczytać w 39/2006 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.