"Prawa człowieka? Człowiek nie ma żadnych praw, kiedy nie ma pieniędzy" - powtarzał Stefan Kisielewski
Mariusz Urbanek
Autor m.in. książek "Zły Tyrmand" i "Kisiel"
Kisiel przez całe życie mówił Polakom rzeczy, których oni nie chcieli słuchać. Ludziom władzy udowadniał, że socjalizm to specyficzny ustrój, który sprowadza się do mozolnego pokonywania trudności. Polskie społeczeństwo informował, że nie jest ani tak wspaniałe, ani tak mądre, jak mu się wydaje. Pierwsi odbierali mu za to prawo do publikowania w państwowych środkach masowego przekazu, drudzy obrażali się, ale potem znów sięgali po jego teksty. 27 września mija piętnaście lat od śmierci Stefana Kisielewskiego.
Narzędzie do obalania komunizmu
Stefan Kisielewski nie wstąpił do "Solidarności". Trudno nie zachłysnąć się entuzjazmem, gdy zachłystuje się dziesięć milionów ludzi. Kisielowi się udało. "Od "Solidarności? zalatuje marksizmem, bo jej członkowie są wychowani na takim myśleniu" - mówił.
Inni publicyści dęli w trąby na cześć zbiorowej mądrości klasy robotniczej, a Stefan Kisielewski przekonywał, że robotnicy wcale nie są najważniejszą klasą w społeczeństwie. Są doskonałym narzędziem do obalania komunistów, ale nie ma co liczyć, że zgodzą się na reformy socjalistycznej gospodarki.
W 1981 r. na zamówienie niemieckiego tygodnika "Der Spiegel" Kisielewski napisał artykuł o ówczesnej sytuacji w Polsce, w którym zawarł prawdy dla nas niewygodne. "Jak się wydaje, dyplomacja zachodnia traci ostatnio swą ulubiona zabawkę" - ironizował. Miłą i bezproblemową Polskę, co prawda komunistyczną i sprzymierzoną ze Związkiem Radzieckim, lecz jak najbardziej liberalną i humanistyczną. Z przywódcą posługującym się płynną francuszczyzną, który w zamian za wielomiliardowe kredyty troszczy się o losy dialogu Wschód - Zachód. Nie wiadomo wprawdzie, gdzie się te pieniądze podziewają, ale skoro socjalizm to taki kosztowny interes, to Zachód gotów jest go finansować.
Kto jednak pomoże Polsce w reformach gospodarczych i towarzyszących im nieuchronnie zmianach politycznych? - pytał Kisiel. Czy Rosja zrozumie, że bankructwo Polski nie leży w jej interesie? I co z tego pojmie Zachód? W istocie były to pytania o to, czy Związek Radziecki zdecyduje się na interwencję wojskową w Polsca. I czy zalękniony Zachód, zirytowany "niestosowną" polską zachłannością na wolność nie poświęci nas w zamian za święty spokój. "Tak czy owak, znowu jałtańsko-polski wyrzut sumienia pojawił się
i przeciwstawił krótkiej pamięci zachodnich polityków" - podsumowywał.
22 lipca 1981 r. Kisiel wyjechał z odczytami do Paryża, później do Australii. Wrócił 22 lipca 1982 r. Przez rok dzielący peerelowskie święta Polska przeszła drogę od euforii do rozpaczy.
Dogadać się z Rosją
W Paryżu Stefan Kisielewski napisał artykuł "Bić się czy rozmawiać", opatrzony mottem z Sienkiewicza: "Biada narodom, które bardziej kochają wolność niż ojczyznę". Dowodził w nim, że znów pojawił się odwieczny powstańczy problem - nasi poszli w bój bez broni, zapominając o sile wschodniego hegemona. A Zachód nie zamierza się nawet ruszyć, ograniczając się do propagandowych okrzyków świętego oburzenia. Co robić? "Czy możliwa jest próba politycznego dogadania się z Rosją na innej bazie niż marksizm-leninizm? - pisał. - Czy można otrzymać koncesję na zmiany ustrojowe, choćby zachowując firmową pokrywkę "socjalizmu??".
Jerzy Giedroyc odmówił opublikowania artykułu w "Kulturze". Wiosną 1982 r. propozycja rozmów z Rosjanami, którzy stali za rządem Jaruzelskiego, brzmiała jak nawoływanie do kolaboracji. Tekst ukazał się w połowie 1983 r., gdy zniesiono stan wojenny i uwolniono Lecha Wałęsę. Propozycja Kisielewskiego została potraktowana jak prowokacja enfant terrible polskiej publicystyki.
Dwa lata później Kisiel ogłosił "Wstęp do programu opozycji", w którym już bez powstańczego sztafażu powtórzył swe tezy. Sytuacja geopolityczna w Europie nie zmieni się długo, Polska pozostanie w zasięgu wpływów Rosji, a Zachód nie kiwnie palcem, by to zmienić. "Osobiście uważam twierdzenie, że na Rosjanach trzeba wymusić reformy, za mniej utopijne, niż że mamy pobić Związek Sowiecki gołą ręką i sami" - pisał.
Polityka szoku
Od połowy lat 80. Stefan Kisielewski powtarzał za Stanisławem Stommą, że Polskę czeka ciernista droga powrotu do kapitalizmu. Nie ma innej, jeśli gospodarka ma stanąć na nogi. Jak jednak zbudować kapitalizm bez kapitału? "Okrągły stół", polityczne porozumienie władzy i opozycji, nie zachwycił Kisiela. "Zbiór pobożnych życzeń bez pokrycia, a nie konkretny projekt zmiany ustroju własnościowego" - pisał w "Tygodniku Powszechnym". Uważał, że w Polsce doszło do dziwacznego sojuszu dwóch najbardziej zachowawczych sił - starej nomenklatury i klasy robotniczej. Przekonywał, że kraj uratowałoby pół roku bałaganu, że wszystko należałoby puścić na żywioł, a kto da sobie radę - ten przetrwa. A i tak nowa suwerenność będzie najwyżej finlandzka - twierdził.
I dodawał: "Ja w każdym razie niczego więcej sobie nie wyobrażam".
Kiedy premierem został Tadeusz Mazowiecki, Kisiel ogłosił, że jedynym sposobem na gospodarkę jest wprowadzenie "antysocjalistycznej dyktatury" i polityki szoku, a rewolucji nie robi się metodami demokratycznymi. Trzeba ograniczyć rolę parlamentu, sformułować brutalny program prywatyzacji i pozamykać deficytowe przedsiębiorstwa. "Ze społeczeństwa najemników zrobić społeczeństwo producentów można tylko odgórnie" - mówił. "Prawa człowieka? Człowiek nie ma żadnych praw, kiedy nie ma pieniędzy" - powtarzał Kisielewski.
Logiczny twór Jałty
W opublikowanym na początku 1990 r. w "Tygodniku Powszechnym" dramatycznym artykule "Komu potrzebna jest Polska?" Kisiel dawał odpowiedź: "Potrzebna jest mnie - to wiem na pewno". Chciał Polski bez komunizmu, ale w obecnych granicach i układach. "Niepotrzebna mi nawet (choć ją kochałem) Polska 20-lecia, suwerenna do absurdu. Mimo że była to Polska z naszymi ulubionymi historycznymi miastami - Wilnem i Lwowem".
To była prowokacja. W czasie gdy nie odstawiono jeszcze kielichów wzniesionych na pohybel upadającemu porządkowi jałtańskiemu, Kisiel deklarował miłość do Polski wymyślonej przez Stalina. "Stalin był wielkim mordercą narodów, ale Polskę po II wojnie stworzył geopolitycznie logiczną" - pisał. Tak miało odwagę mówić niewielu, nawet jeśli tak myśleli. Zbyt łatwo szermowano oskarżeniami o zsowietyzowanie.
Kisielewski nawoływał, żeby o ten "twór Jałty" dbać, bo kraj położony między Niemcami, najpotężniejszym obok USA i Japonii mocarstwem ekonomicznym świata, a Rosją, największym kolonialnym imperium, upadającym, ale ciągle zdolnym do militarnych szaleństw, nigdy nie będzie bezpieczny. Nie wierzył w przetrwanie zjednoczonej, demokratycznej i humanistycznej Europy w okresie wzmagających się nacjonalizmów, separatyzmów narodowych i krwawych konfliktów.
Triumf cwanych
W czerwcu 1990 r. we "Wprost" co tydzień zaczęły się ukazywać rozmowy z Kisielem. Mówił, że nasz kraj staje się coraz bardziej chorym człowiekiem Europy, a do łóżka chorego nikogo specjalnie nie ciągnie. Apelował, by nie domagać się natychmiastowego wyjścia armii sowieckiej z Polski, skoro nie żądają tego nawet Niemcy. Nie z jakiejś szczególnej miłości do Rosji, ale dlatego że to jedyny rynek, na którym można sprzedawać liche polskie towary. "Nasza polityka zagraniczna musi być zmodyfikowaną polityką komunistów" - powtarzał, choć już samo powołanie się na komunistów wykluczało możliwość przekonania kogokolwiek.
Pośród "herezji", jakie Kisiel wygłaszał, była i ta, by nie spieszyć się ze spłacaniem długów po PRL. W końcu nikt nie zmuszał Zachodu do pożyczania komunistom pieniędzy. Uważał, że zachodnich polityków należy traktować tak, jak oni traktowali Polskę, bo gdy w grę wchodzą pieniądze, nie ma mowy o sentymentach. A triumfują zawsze lepsi i bardziej cwani. "Prawie pół wieku żyliśmy w komunistycznym bezprawiu i nikt nic nie mówił, a teraz wszyscy chcemy być tacy prawi. Do diabła!" - irytował się.
Nie posłuchano go. Jak zwykle.
Autor m.in. książek "Zły Tyrmand" i "Kisiel"
Kisiel przez całe życie mówił Polakom rzeczy, których oni nie chcieli słuchać. Ludziom władzy udowadniał, że socjalizm to specyficzny ustrój, który sprowadza się do mozolnego pokonywania trudności. Polskie społeczeństwo informował, że nie jest ani tak wspaniałe, ani tak mądre, jak mu się wydaje. Pierwsi odbierali mu za to prawo do publikowania w państwowych środkach masowego przekazu, drudzy obrażali się, ale potem znów sięgali po jego teksty. 27 września mija piętnaście lat od śmierci Stefana Kisielewskiego.
Narzędzie do obalania komunizmu
Stefan Kisielewski nie wstąpił do "Solidarności". Trudno nie zachłysnąć się entuzjazmem, gdy zachłystuje się dziesięć milionów ludzi. Kisielowi się udało. "Od "Solidarności? zalatuje marksizmem, bo jej członkowie są wychowani na takim myśleniu" - mówił.
Inni publicyści dęli w trąby na cześć zbiorowej mądrości klasy robotniczej, a Stefan Kisielewski przekonywał, że robotnicy wcale nie są najważniejszą klasą w społeczeństwie. Są doskonałym narzędziem do obalania komunistów, ale nie ma co liczyć, że zgodzą się na reformy socjalistycznej gospodarki.
W 1981 r. na zamówienie niemieckiego tygodnika "Der Spiegel" Kisielewski napisał artykuł o ówczesnej sytuacji w Polsce, w którym zawarł prawdy dla nas niewygodne. "Jak się wydaje, dyplomacja zachodnia traci ostatnio swą ulubiona zabawkę" - ironizował. Miłą i bezproblemową Polskę, co prawda komunistyczną i sprzymierzoną ze Związkiem Radzieckim, lecz jak najbardziej liberalną i humanistyczną. Z przywódcą posługującym się płynną francuszczyzną, który w zamian za wielomiliardowe kredyty troszczy się o losy dialogu Wschód - Zachód. Nie wiadomo wprawdzie, gdzie się te pieniądze podziewają, ale skoro socjalizm to taki kosztowny interes, to Zachód gotów jest go finansować.
Kto jednak pomoże Polsce w reformach gospodarczych i towarzyszących im nieuchronnie zmianach politycznych? - pytał Kisiel. Czy Rosja zrozumie, że bankructwo Polski nie leży w jej interesie? I co z tego pojmie Zachód? W istocie były to pytania o to, czy Związek Radziecki zdecyduje się na interwencję wojskową w Polsca. I czy zalękniony Zachód, zirytowany "niestosowną" polską zachłannością na wolność nie poświęci nas w zamian za święty spokój. "Tak czy owak, znowu jałtańsko-polski wyrzut sumienia pojawił się
i przeciwstawił krótkiej pamięci zachodnich polityków" - podsumowywał.
22 lipca 1981 r. Kisiel wyjechał z odczytami do Paryża, później do Australii. Wrócił 22 lipca 1982 r. Przez rok dzielący peerelowskie święta Polska przeszła drogę od euforii do rozpaczy.
Dogadać się z Rosją
W Paryżu Stefan Kisielewski napisał artykuł "Bić się czy rozmawiać", opatrzony mottem z Sienkiewicza: "Biada narodom, które bardziej kochają wolność niż ojczyznę". Dowodził w nim, że znów pojawił się odwieczny powstańczy problem - nasi poszli w bój bez broni, zapominając o sile wschodniego hegemona. A Zachód nie zamierza się nawet ruszyć, ograniczając się do propagandowych okrzyków świętego oburzenia. Co robić? "Czy możliwa jest próba politycznego dogadania się z Rosją na innej bazie niż marksizm-leninizm? - pisał. - Czy można otrzymać koncesję na zmiany ustrojowe, choćby zachowując firmową pokrywkę "socjalizmu??".
Jerzy Giedroyc odmówił opublikowania artykułu w "Kulturze". Wiosną 1982 r. propozycja rozmów z Rosjanami, którzy stali za rządem Jaruzelskiego, brzmiała jak nawoływanie do kolaboracji. Tekst ukazał się w połowie 1983 r., gdy zniesiono stan wojenny i uwolniono Lecha Wałęsę. Propozycja Kisielewskiego została potraktowana jak prowokacja enfant terrible polskiej publicystyki.
Dwa lata później Kisiel ogłosił "Wstęp do programu opozycji", w którym już bez powstańczego sztafażu powtórzył swe tezy. Sytuacja geopolityczna w Europie nie zmieni się długo, Polska pozostanie w zasięgu wpływów Rosji, a Zachód nie kiwnie palcem, by to zmienić. "Osobiście uważam twierdzenie, że na Rosjanach trzeba wymusić reformy, za mniej utopijne, niż że mamy pobić Związek Sowiecki gołą ręką i sami" - pisał.
Polityka szoku
Od połowy lat 80. Stefan Kisielewski powtarzał za Stanisławem Stommą, że Polskę czeka ciernista droga powrotu do kapitalizmu. Nie ma innej, jeśli gospodarka ma stanąć na nogi. Jak jednak zbudować kapitalizm bez kapitału? "Okrągły stół", polityczne porozumienie władzy i opozycji, nie zachwycił Kisiela. "Zbiór pobożnych życzeń bez pokrycia, a nie konkretny projekt zmiany ustroju własnościowego" - pisał w "Tygodniku Powszechnym". Uważał, że w Polsce doszło do dziwacznego sojuszu dwóch najbardziej zachowawczych sił - starej nomenklatury i klasy robotniczej. Przekonywał, że kraj uratowałoby pół roku bałaganu, że wszystko należałoby puścić na żywioł, a kto da sobie radę - ten przetrwa. A i tak nowa suwerenność będzie najwyżej finlandzka - twierdził.
I dodawał: "Ja w każdym razie niczego więcej sobie nie wyobrażam".
Kiedy premierem został Tadeusz Mazowiecki, Kisiel ogłosił, że jedynym sposobem na gospodarkę jest wprowadzenie "antysocjalistycznej dyktatury" i polityki szoku, a rewolucji nie robi się metodami demokratycznymi. Trzeba ograniczyć rolę parlamentu, sformułować brutalny program prywatyzacji i pozamykać deficytowe przedsiębiorstwa. "Ze społeczeństwa najemników zrobić społeczeństwo producentów można tylko odgórnie" - mówił. "Prawa człowieka? Człowiek nie ma żadnych praw, kiedy nie ma pieniędzy" - powtarzał Kisielewski.
Logiczny twór Jałty
W opublikowanym na początku 1990 r. w "Tygodniku Powszechnym" dramatycznym artykule "Komu potrzebna jest Polska?" Kisiel dawał odpowiedź: "Potrzebna jest mnie - to wiem na pewno". Chciał Polski bez komunizmu, ale w obecnych granicach i układach. "Niepotrzebna mi nawet (choć ją kochałem) Polska 20-lecia, suwerenna do absurdu. Mimo że była to Polska z naszymi ulubionymi historycznymi miastami - Wilnem i Lwowem".
To była prowokacja. W czasie gdy nie odstawiono jeszcze kielichów wzniesionych na pohybel upadającemu porządkowi jałtańskiemu, Kisiel deklarował miłość do Polski wymyślonej przez Stalina. "Stalin był wielkim mordercą narodów, ale Polskę po II wojnie stworzył geopolitycznie logiczną" - pisał. Tak miało odwagę mówić niewielu, nawet jeśli tak myśleli. Zbyt łatwo szermowano oskarżeniami o zsowietyzowanie.
Kisielewski nawoływał, żeby o ten "twór Jałty" dbać, bo kraj położony między Niemcami, najpotężniejszym obok USA i Japonii mocarstwem ekonomicznym świata, a Rosją, największym kolonialnym imperium, upadającym, ale ciągle zdolnym do militarnych szaleństw, nigdy nie będzie bezpieczny. Nie wierzył w przetrwanie zjednoczonej, demokratycznej i humanistycznej Europy w okresie wzmagających się nacjonalizmów, separatyzmów narodowych i krwawych konfliktów.
Triumf cwanych
W czerwcu 1990 r. we "Wprost" co tydzień zaczęły się ukazywać rozmowy z Kisielem. Mówił, że nasz kraj staje się coraz bardziej chorym człowiekiem Europy, a do łóżka chorego nikogo specjalnie nie ciągnie. Apelował, by nie domagać się natychmiastowego wyjścia armii sowieckiej z Polski, skoro nie żądają tego nawet Niemcy. Nie z jakiejś szczególnej miłości do Rosji, ale dlatego że to jedyny rynek, na którym można sprzedawać liche polskie towary. "Nasza polityka zagraniczna musi być zmodyfikowaną polityką komunistów" - powtarzał, choć już samo powołanie się na komunistów wykluczało możliwość przekonania kogokolwiek.
Pośród "herezji", jakie Kisiel wygłaszał, była i ta, by nie spieszyć się ze spłacaniem długów po PRL. W końcu nikt nie zmuszał Zachodu do pożyczania komunistom pieniędzy. Uważał, że zachodnich polityków należy traktować tak, jak oni traktowali Polskę, bo gdy w grę wchodzą pieniądze, nie ma mowy o sentymentach. A triumfują zawsze lepsi i bardziej cwani. "Prawie pół wieku żyliśmy w komunistycznym bezprawiu i nikt nic nie mówił, a teraz wszyscy chcemy być tacy prawi. Do diabła!" - irytował się.
Nie posłuchano go. Jak zwykle.
ARTYŚCI I POLITYCY |
---|
O stryju Stefana Kisielewskiego, Janie Auguście, pisano "najbłyskotliwszy meteor polskiego teatru". Był jednym z założycieli i pierwszym dyrektorem legendarnego kabaretu Zielony Balonik. Napisał dwa dramaty "W sieci" i "Karykatury", dzięki którym wszedł do historii literatury. Młodszy brat Jana Augusta, Zygmunt, ojciec Kisiela, konspirator w zaborze austriackim, legionista Piłsudskiego i działacz PPS, przez całe życie zmagał się z legendą brata. W II RP napisał kilkanaście powieści i kilka tomów opowiadań, był wiceprezesem Związku Literatów Polskich. Syn Stefana, Wacek, zginął tragicznie w 1986 r. Współtworzył słynny duet fortepianowy Marek i Wacek. Wraz z partnerem zrobił jedyną w okresie PRL prawdziwą karierę w show-biznesie na Zachodzie. Mimo to zawsze powtarzał, że wolałby być politykiem. Nakładem wydawnictwa Iskry ukazała się właśnie książka Mariusza Urbanka: "Kisielewscy: Jan August, Zygmunt, Stefan, Wacek" |
Więcej możesz przeczytać w 39/2006 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.