Na 5 listopada zapowiedziano w Budapeszcie nowe demonstracje
To nie była łatwa decyzja. W oczach prof. Evy Vasadi nie widać satysfakcji. Przez siedem lat była sędzią trybunału konstytucyjnego, wcześniej w antykomunistycznej opozycji. Pięćdziesiąt lat temu jako studentka II roku prawa stała pod pomnikiem Bema, gdy zaczynało się węgierskie powstanie. - I dlatego nie mogłam tego zrobić - opowiada "Wprost". Pani profesor, uhonorowana najwyższym państwowym odznaczeniem, Krzyżem z Gwiazdą Republiki Węgierskiej, podczas ceremonii nie podała ręki premierowi Ferencowi Gyurcsányowi. - Gdybym tak nie postąpiła, całe moje życie byłoby nieważne. Wiem, że to demokratycznie wybrany szef rządu, ale nie mogę zaakceptować jego metod działania - tłumaczy. Jej wybór poparli znajomi i rodzina. Premiera nie toleruje coraz większa część węgierskiej inteligencji, a wcale niemała część społeczeństwa żąda jego odejścia. Okrzyk "Gyurcsány, takarodj" (Gyurcsány, spieprzaj) był najczęstszym hasłem, które słyszałem podczas obchodów 50. rocznicy rewolucji 1956 r. w Budapeszcie.
"Spieprzyliśmy wszystko"
"Kłamaliśmy rano i wieczorem. Przez ostatnie półtora roku nie zrobiliśmy jednej rzeczy, z której moglibyśmy być dumni. Spieprzyliśmy wszystko w tym, k..., kraju" - te słowa przeszły już do historii Węgier. Trafią też pewnie do podręczników politologii. Tak premier Gyurcsány przemawiał do swoich kolegów, deputowanych z Partii Socjalistycznej. Nagranie zostało wyemitowane przez publiczne radio. - Choć u polityka taka szczerość to rzadkość, nasz premier nie został doceniony" - z ironią mówi "Wprost" dziennikarz Péter Józsa. Reakcja wielu mieszkańców Budapesztu na informację, że byli cały czas okłamywani przez władze, była jednoznaczna. Ludzie wyszli na ulicę. Wybuchły zamieszki, demonstranci zajęli państwową telewizję. Na ulicach Budapesztu przewracano samochody, wybijano witryny w sklepach. Victor Orbán, przywódca największej opozycyjnej partii, konserwatywnego Fideszu, zażądał dymisji rządu.
Rządzący socjaliści próbowali przedstawić zachowanie premiera jak dowód jego bezkompromisowości i odwagi. - Nie ma powodów, aby Gyurcsány miał odejść - przekonywał "Wprost" socjalistyczny deputowany Gábor Hárs. Pojawiły się spekulacje, że szef rządu chciał wywołać szok, aby przekonać społeczeństwo i partyjnych kolegów do przeprowadzenia radykalnych reform ekonomicznych.
- Odpowiedzią władz na reakcje Węgrów były represje i oszczerstwa - uważa Péter Józsa. Po zamieszkach aresztowano ponad sto osób. Zdaniem państwowych mediów, zorganizowali je faszyści i chuligani. Wielu demonstrantów rzeczywiście niosło flagi w czerwono-białe pasy - symbol królestwa Węgier i faszystowskiego rządu Węgier z czasów II wojny światowej. - Nie ma nic złego w wykorzystywaniu takiej flagi. Nie każdy, kto ją nosi, jest faszystą - twierdzi Józsa. Władzom udało się jednak przekonać dużą część mieszkańców prowincji. Im dalej od Budapesztu, tym bardziej krytyczna była ocena demonstrujących. I chociaż na pewno w wydarzeniach brali udział stadionowi chuligani, do więzień trafiło wiele przypadkowych osób. Budapeszteński adwokat, który nie chciał ujawnić nazwiska, opowiadał "Wprost" historie dwóch studentów, którzy dotychczas przebywają w areszcie. Prokuratura oskarżyła ich o atak na funkcjonariuszy państwowych przy użyciu ostrych narzędzi, chociaż jedyne dowody, jakie ma, to zeznania samych policjantów. Studentom grozi do pięciu lat więzienia. Zdaniem świadków obrony, oskarżeni brali udział w demonstracji, ale nikogo nie atakowali.
Kat czy ofiara
Kulminacja sporu zbiegła się z obchodami 50. rocznicy powstania 1956 r. Uwaga świata znowu skupiła się na Budapeszcie. Władze zapewniały, że obchody będą przykładem jedności narodu. Przedstawiciele opozycji sugerowali, że może dojść do demonstracji, które zmiotą premiera ze sceny politycznej. - To pokojowa rewolucja. W końcu wygramy z czerwonym faszyzmem raz na zawsze - przekonywał mnie na placu Lajosa Kossutha 54-letni László, który tak jak kilkuset innych demonstrantów mieszkał w namiotowym miasteczku przed budynkiem parlamentu. Pewny, że musi dojść do pokojowej rewolucji, takiej jak w Gruzji czy na Ukrainie, był także pisarz Csaba Kiss. Ferenc Gyurcsány nie jest godny, by reprezentować Węgry - powiedział "Wprost". Głównym powodem braku akceptacji dla szefa rządu była jego wypowiedź, którą nawet zwolennicy socjalistów w prywatnych rozmowach określali jako szczyt politycznego cynizmu. Jednak dla wielu Węgrów Gyurcsány, ostatni przywódca komunistycznej młodzieżówki, nazywany "luksusowym socjalistą", to symbol komunistycznej nomenklatury, która znakomicie poradziła sobie w nowej rzeczywistości.
- Nie może być tak, że ten, kto jest raczej spadkobiercą komunistycznych katów 1956 r., teraz będzie czcił ofiary tych wydarzeń - uważa Kiss. Jego zdaniem, "ze wszystkich krajów Europy Środkowej i Wschodniej węgierscy komuniści urządzili się najlepiej". Na Węgrzech nie było cezury, która oddzieliłaby komunizm od demokracji. Doskonale to widać na przykładzie oceny powstania węgierskiego. - Nikt nie potępił zdrajców, którzy wezwali na pomoc sowieckie wojsko. Nic się nie mówi o terrorze, który panował w końcu lat 50., za czasów Jánosa Kádára - twierdzi Kiss. Jego zdaniem, przyczyną jest była komunistyczna nomenklatura, która kontroluje media, banki i ciąg-le ma ogromny wpływ na życie intelektualne w kraju.
Dowodem na to mają być nawet powiązania rodzinne premiera. Jego żona Klara Dobrev to wnuczka Antala Apró, ministra sprawiedliwości i sąsiada Kádára ze Wzgórza Róż, osiedla węgierskich komunistów. - Te powiązania nie przeszkadzają najwyraźniej wyborcom, skoro postkomunistyczna partia węgierskich socjalistów po raz drugi wygrała wybory - twierdzi Gábor Hárs. Rzeczywiście, w świadomości większości Węgrów rządy Kádára to nie okres terroru, ale "gulaszowego komunizmu", kiedy półki w sklepach były pełne. To okres stabilizacji, za którym wielu tęskni do dziś. Gdy część społeczeństwa domaga się ukarania winnych zastrzelenia przed 50 laty przez służbę bezpieczeństwa studentki medycyny Ilony Tóth, inni martwią się jedynie, że ceny gazu będą wyższe.
Nowy październik
Japońscy turyści na placu Deák długo nie wiedzieli, czy to, co widzą, to rekonstrukcja wydarzeń sprzed 50 lat. Do szybkiej ucieczki skłoniły ich dopiero policyjne strzały i zapach gazu łzawiącego. W 50. rocznicę rewolucji zgodnie z przewidywaniami Budapeszt stał się widownią ulicznych walk. Huk strzałów kauczukowych kul i krzyki bitych demonstrantów mieszały się z odgłosem sztucznych ogni, których pokaz dla zagranicznych gości urządziły władze. Mimo wcześniejszych porozumień między władzą a opozycją policja już w nocy "oczyściła" z demonstrantów plac Kossutha przed parlamentem. Oficjalnym powodem były względy bezpieczeństwa. Cały dzień w okolicach placu zbierali się przeciwnicy premiera. Policja, używając gazów łzawiących, armatek wodnych i kauczukowych kul, rozpędzała demonstrantów. Działała wyjątkowo agresywnie i brutalnie. Na placu Deák, gdzie doszło do najcięższych walk, atakowała już za okrzyki "AVH" (komunistyczna służba bezpieczeństwa) czy "Gyurcsány, spieprzaj".
- Władze urządziły demonstrację siły - mówi "Wprost" prof. Miklós Kengyel, rektor Uniwersytetu Gyuli Andrássyego, który sam był na placu w czasie zamieszek. W liście otwartym do ministra sprawiedliwości poprosił o zbadanie zachowania policji. - Sam widziałem, jak policjanci wyciągają z tłumu chłopaka, którego następnie skopali - mówi. Bilans starć to 100 osób rannych, w tym kilka ciężko. W sumie razem z wiecem Fideszu w manifestacjach na ulicach węgierskiej stolicy wzięło udział kilkaset tysięcy osób. Rządząca koalicja socjalistów i liberałów przyjęła jednak taktykę marginalizowania protestów. Premier w oficjalnym wystąpieniu wyraził ubolewanie, że demonstranci nie pozwolili godnie świętować rocznicy powstania. O prowokację oskarżył też opozycję. Przywódca liberalnej Partii Wolnych Demokratów Kuncze Gábor powiedział, że premier nadal ma pełne poparcie jego ugrupowania dla prowadzonych reform. Jak się okazało, przynajmniej na razie taka taktyka przyniosła rezultaty. Ostatnie sondaże pokazują, że ponad połowa Węgrów uznała, iż policja zachowywała się właściwie.
Cisza przed burzą
- Podział w naszym społeczeństwie jest coraz głębszy - przyznaje Kiss. Spór koncentruje się wokół osoby premiera. Dla jednych jest on cynicznym oszustem, który musi odejść z polityki. Inni widzą w nim gwaranta stabilizacji. Wszyscy są zgodni, że konflikt wybuchnie z nową siłą. Na 5 listopada zapowiedziano nowe demonstracje. Tym razem rolnicy mają zablokować drogi dojazdowe do Budapesztu. Większość analityków zgadza się z premierem w jednym: kraj żyje ponad stan, konieczne są oszczędności. W ramach reform, które mają ograniczyć wydatki socjalne, rząd planuje wprowadzenie odpłatnych studiów i służby zdrowia. Chce też zlikwidować dopłaty do ceny gazu tak, aby ograniczyć gigantyczną dziurę budżetową. Przed takim wyzwaniem będzie stał każdy węgierski rząd, bez względu na to, czy będzie go tworzyła dotychczasowa koalicja, czy opozycyjny Fidesz. Tylko trzeba mieć ogromne poparcie społeczne.
"Spieprzyliśmy wszystko"
"Kłamaliśmy rano i wieczorem. Przez ostatnie półtora roku nie zrobiliśmy jednej rzeczy, z której moglibyśmy być dumni. Spieprzyliśmy wszystko w tym, k..., kraju" - te słowa przeszły już do historii Węgier. Trafią też pewnie do podręczników politologii. Tak premier Gyurcsány przemawiał do swoich kolegów, deputowanych z Partii Socjalistycznej. Nagranie zostało wyemitowane przez publiczne radio. - Choć u polityka taka szczerość to rzadkość, nasz premier nie został doceniony" - z ironią mówi "Wprost" dziennikarz Péter Józsa. Reakcja wielu mieszkańców Budapesztu na informację, że byli cały czas okłamywani przez władze, była jednoznaczna. Ludzie wyszli na ulicę. Wybuchły zamieszki, demonstranci zajęli państwową telewizję. Na ulicach Budapesztu przewracano samochody, wybijano witryny w sklepach. Victor Orbán, przywódca największej opozycyjnej partii, konserwatywnego Fideszu, zażądał dymisji rządu.
Rządzący socjaliści próbowali przedstawić zachowanie premiera jak dowód jego bezkompromisowości i odwagi. - Nie ma powodów, aby Gyurcsány miał odejść - przekonywał "Wprost" socjalistyczny deputowany Gábor Hárs. Pojawiły się spekulacje, że szef rządu chciał wywołać szok, aby przekonać społeczeństwo i partyjnych kolegów do przeprowadzenia radykalnych reform ekonomicznych.
- Odpowiedzią władz na reakcje Węgrów były represje i oszczerstwa - uważa Péter Józsa. Po zamieszkach aresztowano ponad sto osób. Zdaniem państwowych mediów, zorganizowali je faszyści i chuligani. Wielu demonstrantów rzeczywiście niosło flagi w czerwono-białe pasy - symbol królestwa Węgier i faszystowskiego rządu Węgier z czasów II wojny światowej. - Nie ma nic złego w wykorzystywaniu takiej flagi. Nie każdy, kto ją nosi, jest faszystą - twierdzi Józsa. Władzom udało się jednak przekonać dużą część mieszkańców prowincji. Im dalej od Budapesztu, tym bardziej krytyczna była ocena demonstrujących. I chociaż na pewno w wydarzeniach brali udział stadionowi chuligani, do więzień trafiło wiele przypadkowych osób. Budapeszteński adwokat, który nie chciał ujawnić nazwiska, opowiadał "Wprost" historie dwóch studentów, którzy dotychczas przebywają w areszcie. Prokuratura oskarżyła ich o atak na funkcjonariuszy państwowych przy użyciu ostrych narzędzi, chociaż jedyne dowody, jakie ma, to zeznania samych policjantów. Studentom grozi do pięciu lat więzienia. Zdaniem świadków obrony, oskarżeni brali udział w demonstracji, ale nikogo nie atakowali.
Kat czy ofiara
Kulminacja sporu zbiegła się z obchodami 50. rocznicy powstania 1956 r. Uwaga świata znowu skupiła się na Budapeszcie. Władze zapewniały, że obchody będą przykładem jedności narodu. Przedstawiciele opozycji sugerowali, że może dojść do demonstracji, które zmiotą premiera ze sceny politycznej. - To pokojowa rewolucja. W końcu wygramy z czerwonym faszyzmem raz na zawsze - przekonywał mnie na placu Lajosa Kossutha 54-letni László, który tak jak kilkuset innych demonstrantów mieszkał w namiotowym miasteczku przed budynkiem parlamentu. Pewny, że musi dojść do pokojowej rewolucji, takiej jak w Gruzji czy na Ukrainie, był także pisarz Csaba Kiss. Ferenc Gyurcsány nie jest godny, by reprezentować Węgry - powiedział "Wprost". Głównym powodem braku akceptacji dla szefa rządu była jego wypowiedź, którą nawet zwolennicy socjalistów w prywatnych rozmowach określali jako szczyt politycznego cynizmu. Jednak dla wielu Węgrów Gyurcsány, ostatni przywódca komunistycznej młodzieżówki, nazywany "luksusowym socjalistą", to symbol komunistycznej nomenklatury, która znakomicie poradziła sobie w nowej rzeczywistości.
- Nie może być tak, że ten, kto jest raczej spadkobiercą komunistycznych katów 1956 r., teraz będzie czcił ofiary tych wydarzeń - uważa Kiss. Jego zdaniem, "ze wszystkich krajów Europy Środkowej i Wschodniej węgierscy komuniści urządzili się najlepiej". Na Węgrzech nie było cezury, która oddzieliłaby komunizm od demokracji. Doskonale to widać na przykładzie oceny powstania węgierskiego. - Nikt nie potępił zdrajców, którzy wezwali na pomoc sowieckie wojsko. Nic się nie mówi o terrorze, który panował w końcu lat 50., za czasów Jánosa Kádára - twierdzi Kiss. Jego zdaniem, przyczyną jest była komunistyczna nomenklatura, która kontroluje media, banki i ciąg-le ma ogromny wpływ na życie intelektualne w kraju.
Dowodem na to mają być nawet powiązania rodzinne premiera. Jego żona Klara Dobrev to wnuczka Antala Apró, ministra sprawiedliwości i sąsiada Kádára ze Wzgórza Róż, osiedla węgierskich komunistów. - Te powiązania nie przeszkadzają najwyraźniej wyborcom, skoro postkomunistyczna partia węgierskich socjalistów po raz drugi wygrała wybory - twierdzi Gábor Hárs. Rzeczywiście, w świadomości większości Węgrów rządy Kádára to nie okres terroru, ale "gulaszowego komunizmu", kiedy półki w sklepach były pełne. To okres stabilizacji, za którym wielu tęskni do dziś. Gdy część społeczeństwa domaga się ukarania winnych zastrzelenia przed 50 laty przez służbę bezpieczeństwa studentki medycyny Ilony Tóth, inni martwią się jedynie, że ceny gazu będą wyższe.
Nowy październik
Japońscy turyści na placu Deák długo nie wiedzieli, czy to, co widzą, to rekonstrukcja wydarzeń sprzed 50 lat. Do szybkiej ucieczki skłoniły ich dopiero policyjne strzały i zapach gazu łzawiącego. W 50. rocznicę rewolucji zgodnie z przewidywaniami Budapeszt stał się widownią ulicznych walk. Huk strzałów kauczukowych kul i krzyki bitych demonstrantów mieszały się z odgłosem sztucznych ogni, których pokaz dla zagranicznych gości urządziły władze. Mimo wcześniejszych porozumień między władzą a opozycją policja już w nocy "oczyściła" z demonstrantów plac Kossutha przed parlamentem. Oficjalnym powodem były względy bezpieczeństwa. Cały dzień w okolicach placu zbierali się przeciwnicy premiera. Policja, używając gazów łzawiących, armatek wodnych i kauczukowych kul, rozpędzała demonstrantów. Działała wyjątkowo agresywnie i brutalnie. Na placu Deák, gdzie doszło do najcięższych walk, atakowała już za okrzyki "AVH" (komunistyczna służba bezpieczeństwa) czy "Gyurcsány, spieprzaj".
- Władze urządziły demonstrację siły - mówi "Wprost" prof. Miklós Kengyel, rektor Uniwersytetu Gyuli Andrássyego, który sam był na placu w czasie zamieszek. W liście otwartym do ministra sprawiedliwości poprosił o zbadanie zachowania policji. - Sam widziałem, jak policjanci wyciągają z tłumu chłopaka, którego następnie skopali - mówi. Bilans starć to 100 osób rannych, w tym kilka ciężko. W sumie razem z wiecem Fideszu w manifestacjach na ulicach węgierskiej stolicy wzięło udział kilkaset tysięcy osób. Rządząca koalicja socjalistów i liberałów przyjęła jednak taktykę marginalizowania protestów. Premier w oficjalnym wystąpieniu wyraził ubolewanie, że demonstranci nie pozwolili godnie świętować rocznicy powstania. O prowokację oskarżył też opozycję. Przywódca liberalnej Partii Wolnych Demokratów Kuncze Gábor powiedział, że premier nadal ma pełne poparcie jego ugrupowania dla prowadzonych reform. Jak się okazało, przynajmniej na razie taka taktyka przyniosła rezultaty. Ostatnie sondaże pokazują, że ponad połowa Węgrów uznała, iż policja zachowywała się właściwie.
Cisza przed burzą
- Podział w naszym społeczeństwie jest coraz głębszy - przyznaje Kiss. Spór koncentruje się wokół osoby premiera. Dla jednych jest on cynicznym oszustem, który musi odejść z polityki. Inni widzą w nim gwaranta stabilizacji. Wszyscy są zgodni, że konflikt wybuchnie z nową siłą. Na 5 listopada zapowiedziano nowe demonstracje. Tym razem rolnicy mają zablokować drogi dojazdowe do Budapesztu. Większość analityków zgadza się z premierem w jednym: kraj żyje ponad stan, konieczne są oszczędności. W ramach reform, które mają ograniczyć wydatki socjalne, rząd planuje wprowadzenie odpłatnych studiów i służby zdrowia. Chce też zlikwidować dopłaty do ceny gazu tak, aby ograniczyć gigantyczną dziurę budżetową. Przed takim wyzwaniem będzie stał każdy węgierski rząd, bez względu na to, czy będzie go tworzyła dotychczasowa koalicja, czy opozycyjny Fidesz. Tylko trzeba mieć ogromne poparcie społeczne.
Więcej możesz przeczytać w 44/2006 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.