Rozmowa z Kazimierzem Marcinkiewiczem, premierem rządu RP

Kazimierz Marcinkiewicz: Nie zaciągałem u niego żadnego kredytu. Jedyny rachunek, jaki zamierzam płacić, to ten, który za cztery lata wystawią mi wyborcy.
- Leszek Miller, który się z Lepperem też układał, zapewnia, że prędzej czy później od Samoobrony pan taki rachunek dostanie.
- Możliwe, że Leszek Miller ma takie doświadczenie. Ja go na razie nie mam i za nim nie tęsknię.
- Mamy uwierzyć, że Samoobrona będzie bezinteresownie popierać rząd w każdym głosowaniu?
- Zbieranie głosów to urok rządu mniejszościowego. Ale żadnego handlu stanowiskami nie przewiduję. Proszę mi pokazać jeden przykład nominacji rządowej, która świadczyłaby o jakichś tajnych paktach z kimkolwiek.
- Na razie znamy tylko ministrów i część wiceministrów. Da pan słowo, że nie będzie wicewojewodów z Samoobrony?
- Nie wyobrażam sobie takiej sytuacji. Po pierwsze, wojewoda to przedstawiciel rządu w terenie, więc z definicji nie może być związany z opozycją. Po drugie, zapewniam, że na te stanowiska powołamy najwyższej klasy profesjonalistów, a nie partyjnych funkcjonariuszy.
- Sugeruje pan, że w partiach nie ma profesjonalistów?
- Oczywiście, że są.
- U Leppera też?

- Czy pana pochwały pod adresem Samoobrony nie świadczą o tym, że pożegnał się pan z nadzieją na koalicję z PO?
- Gdy Jarosław Kaczyński zaproponował mi objęcie fotela premiera, byłem przekonany, że pokieruję rządem PiS i PO. Nie wyobrażałem sobie, że w głosowaniu poprze mnie Andrzej Lepper i Roman Giertych, a przeciw będzie Donald Tusk i Jan Rokita. Niestety, liderzy PO nie chcieli tej koalicji. Odrzucając moje kolejne propozycje, de facto podjęli decyzję o powstaniu rządu mniejszościowego. Kierowanie takim gabinetem nie było moim marzeniem, ale w pewnym momencie stwierdziłem, że trudno. Polacy oczekiwali na rząd, który będzie zmieniał Polskę i taki rząd będą mieli. Być może z powodu braku koalicji zmiany będą wolniejsze, ale najważniejsze, że będą.
- Czyli zamyka pan drzwi platformie?
- W tej chwili moim priorytetem nie jest już tworzenie koalicji, lecz skuteczne i mądre rządzenie krajem. Nie wykluczam, że jeśli będziemy prowadzić dobrą politykę, platforma złoży nam propozycję współpracy. Jednak w tej chwili ruch nie należy już do mnie.
- I nie jest prawdą, że Jarosław Kaczyński, który chce budować wielką centroprawicę, nigdy nie chciał tej koalicji?
- Nie chcę toczyć jałowej dyskusji, która partia jest bardziej winna, że do tej koalicji nie doszło. Mam wrażenie, że w ostatnich tygodniach zarówno PO, jak i PiS urządzały Polakom coś w rodzaju teatru, w którym starały się zrzucić odpowiedzialność na partnera. To nie ma sensu.
- A pomysł budowania wielkiej partii ludowo-narodowej ma sens?
- Polsce jest potrzebna duża formacja centroprawicowa, która cieszyłaby się poparciem większości Polaków i mogła rządzić dłużej niż jedną kadencję. To nie jest science fiction. Kilka lat temu taka sztuka udała się na Węgrzech Viktorowi Orbanowi.
- Ale przecież pan nie zostanie polskim Orbanem.
- Nie muszę, bo ktoś taki już w Polsce jest. Nazywa się Jarosław Kaczyński. Wierzę, iż doprowadzi do tego, że PiS będzie jeszcze w Polsce partią większościową.
- Tak pan mówi o Jarosławie Kaczyńskim, jakby to on był naprawdę premierem.
- Zapewniam, że nie jestem przez nikogo kierowany z tylnego siedzenia.
- Jakoś niełatwo w to uwierzyć.
- W pierwszych tygodniach mojej pracy przekonałem się, że nie będę miał z tym problemów. Ja naprawdę samodzielnie kieruję pracami Rady Ministrów i ostatecznie podejmuje wszystkie decyzje. Nie będę natomiast sztucznie prężył muskułów i udawał, że Jarosław Kaczyński nie ma nic do powiedzenia. Jest rzeczą oczywistą, że wszystkie działania strategiczne będę z nim uzgadniał. To on jest głównym autorem wizji państwa, jaką chce realizować PiS. I jeśli będę od tej wizji odbiegał, będzie miał prawo przywołać mnie do porządku. Jarosław Kaczyński nie jest natomiast politykiem, który będzie się handryczył o jakąś nominację dla wiceministra czy wojewody. Jako premier podejmuję dziesiątki decyzji dziennie i on w nie nie wnika.
- Tak czy inaczej, kanclerzem chyba pan nie będzie?
- W polskiej konstytucji nie ma kanclerza, tylko premier, czyli prime minister. A to oznacza "pierwszy minister".
- Niektórzy żartują, że przywróci pan gorącą linię telefoniczną między gabinetem premiera a szefem partii, którą w 1989 r. zlikwidował Tadeusz Mazowiecki.
- Żadnej gorącej linii nie planujemy, choć nie ukrywam, że z Jarosławem Kaczyńskim rozmawiam codziennie i nie zamierzam tego zmieniać.
- Jak premier dużego państwa może w expose sprawy gospodarcze wymienić na czwartym miejscu?
- Wszystkie pięć priorytetów, które wymieniłem, ma równe znaczenie. W programie rządu, który ogłoszę w najbliższych dniach, kolejność jest już odwrotna: zaczynamy od ekonomii, a kończymy na resorcie sprawiedliwości. To naprawdę nie ma znaczenia.
- Z programem rządu coś się nie zgadza, bo najpierw pan ogłaszał, że rząd będzie realizował program wypracowany podczas negocjacji z PO, a teraz mówi pan, że to będzie program PiS.
- To prawda, że te dwie deklaracje są sprzeczne, ale zmieniła się sytuacja. Platforma nie tylko zagłosowała przeciw rządowi, ale zlekceważyła moje kolejne propozycje współpracy. Nie mogę być ćmą, która na oślep leci w ogień tylko po to, żeby się w nim spalić. Dlatego pod wpływem decyzji PO zmodyfikowałem priorytety gospodarcze rządu.
- Jak?
- Rezygnujemy z niektórych planów podatkowych. Nie będziemy na przykład zmieniać dotychczasowych czterech stawek podatku VAT. Będziemy też ostrożniejsi w prywatyzacji. Chcemy zostawić około stu firm w rękach państwa.
- Chce pan, żeby państwo było aktywne na rynku? Przecież to polityczny kapitalizm.
- W tej chwili w Polsce nie ma kapitału, który można by wykorzystać do prywatyzacji części firm. Jednak za dziesięć lat ten kapitał będzie. Czy naprawdę nie możemy poczekać z częścią prywatyzacji? Przecież we Francji czy Niemczech państwo kontroluje wiele firm i nikt nie mówi, że tam nie ma prawdziwego kapitalizmu!
- Czyli będą nowe afery w stylu Orlenu czy PZU?
- A skąd. To kwestia wprowadzenia normalnych zasad zarządzania, opartych na zdrowym nadzorze korporacyjnym. Jeszcze w tym roku mój rząd pozytywnie zaskoczy opinię publiczną decyzjami w tej dziedzinie.
- Nie zakręci się panu w głowie od tego, że został pan jedną z najważniejszych osób w państwie?
- Niby dlaczego? Od dawna jestem pracoholikiem, więc pod względem ilości obowiązków dużo się nie zmieniło. Mam jednak poczucie, że w jakiś nieprawdopodobny sposób wzrosła moja odpowiedzialność. To zmienia spojrzenie na wszystko. Nagle jestem odpowiedzialny nie tylko za swoją rodzinę czy - w wymiarze politycznym - za partię, tylko... muszę to powiedzieć... za Polskę!
- Rodzina to akceptuje?
- Dla niej to prawdziwe trzęsienie ziemi. Zawsze dużo przebywałem poza domem, ale teraz to prawdziwa katastrofa! Mój dziesięcioletni syn powiedział mi ostatnio, że za mną tęskni. Zwyczajnie nam siebie brakuje.
- Może więc żona powinna się przenieść z Gorzowa do Warszawy?
- Zastanawiamy się nad tym, ale Marysia ma problem. Jest nauczycielką w najmłodszych klasach podstawówki. Dzieci ją bardzo kochają, zresztą z wzajemnością. I co, ma teraz te dzieciaki zostawić, bo jej mąż został premierem? To byłoby nieuczciwie!
Więcej możesz przeczytać w 46/2005 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.