Zajścia we Francji mogą zmusić unię do otwarcia się na wschód Europy, głównie na Ukrainę
Kiedy nie wiesz, co opłaca się powiedzieć, nie mów nic - tę maksymę Unia Europejska zastosowała w wypadku zamieszek we Francji. Oficjalnie UE nie ustosunkowała się do wydarzeń, uznając je za wewnętrzną sprawę Francji. Politycy jedynie w kuluarach zastanawiali się nad długofalowymi skutkami rebelii dla Francji i reszty Europy. Bruksela, mimo kilkunastu spalonych samochodów, zachowała stoicki spokój.
Choć Bruksela jest oddalona od Paryża zaledwie o dwie godziny jazdy pociągiem, w ostatnich dniach ten dystans wydawał się o wiele większy. Rebelia we Francji i incydenty w Brukseli nie wpłynęły na program pracy unijnych instytucji. Nawet podczas poniedziałkowego spotkania ministrów spraw zagranicznych wypadki we Francji nie doczekały się komentarza. Szef brytyjskiej dyplomacji Jack Straw nie chciał się wypowiadać na ten temat, podobnie jak odpowiedzialny za europejską politykę zagraniczną Javier Solana. Nie zwołano specjalnej debaty, choć kwestie związane z łamaniem praw człowieka (a rewoltę nad Sekwaną można do nich zakwalifikować) są z reguły rozpatrywane w trybie pilnym. Milczenie Brukseli może dziwić. W paradoksalny sposób podkreśla jednak wagę problemu, który dotyczy większości krajów starej unii. W kilku z nich imigranci, głównie arabskiego i tureckiego pochodzenia, stanowią dziś 10 proc. ludności i ich populacja ciągle rośnie.
Belgia dla Belgów
"Europa dla Europejczyków" - z takim hasłem w 1985 r. wystartował w wyborach w Belgii prawicowy Le Vlaams Blok. Postulaty walki z kłopotliwymi imigrantami i nawoływanie do poprawy bezpieczeństwa okazały się na tyle skuteczne, że partia weszła do parlamentu. Po 20 latach we flamandzkiej części Belgii na stronnictwo Franka Vanheckego głosowało już 20 proc. wyborców. Program partii opiera się na hasłach zaostrzania polityki imigracyjnej. Le Vlaams Blok żongluje przy tym policyjnymi danymi, z których wynika, że sprawcami aż 70 proc. przestępstw pospolitych są imigranci, głównie spoza Europy.
- Mieszkam w dzielnicy mieszanej, najwięcej jest tu "kolorowych" i Polaków. Niby nic się nie zmieniło, ale oni wiedzą o tym, co się dzieje we Francji, i my też o tym wiemy, więc obserwujemy się z rosnącą nieufnością - mówi polski urzędnik mieszkający w Brukseli. To w jego dzielnicy, Saint Gilles, spłonęło w ubiegłym tygodniu kilka samochodów. Policja uspokaja, że to tylko chuligańskie wybryki, których nie można łączyć z Paryżem, ale w pobliżu największego brukselskiego meczetu, położonego niedaleko od instytucji UE, pojawiły się nowe policyjne patrole.
Belgijska dziennikarka Barbara Debousschere uważa, że rebelia w Brukseli jest mało prawdopodobna. - Paryż to wysepki zamożnych dzielnic otoczone morzem biednych przedmieść. Od lat te dzielnice rządziły się własnymi prawami, a akty wandalizmu były na porządku dziennym. W Brukseli nie ma takich gett, obok siebie stoją bloki czynszowe i bogate kamienice. Ich mieszkańcy spotykają się w sklepach czy przy stacjach metra - uspokaja Debousschere.
Szansa dla Ukrainy
Jakie będą skutki zajść we Francji dla Europy? Poza spadkiem kursu euro na nowo zacznie się debata o zaostrzeniu polityki imigracyjnej. Już po zamachach w Londynie unijni politycy zaczęli się zastanawiać nad sposobami kontrolowania imigranckich społeczności. Teraz trzeba się liczyć z wnioskami o zaostrzenie polityki wizowej. Ale politycy mają jednocześnie świadomość, że aby przetrwać, gospodarka UE potrzebuje napływu siły roboczej. - Ta sytuacja może się przyczynić do większego otwarcia unii na wschód, głównie na Ukrainę i kraje bałkańskie - uważa eurodeputowany Bogusław Sonik. Dotychczas, zwłaszcza we Francji, faworyzowano przybyszów z krajów Maghrebu kosztem imigrantów z naszej części Europy. Każdy, kto mówił o trudnościach asymilacji imigrantów arabskiego pochodzenia, był uważany za rasistę. Nadszedł czas na przewartościowanie politycznej poprawności. Unia ma szansę zrozumieć, że łatwiej niż Arabowie zasymilują się Ukraińcy czy Mołdawianie.
Choć Bruksela jest oddalona od Paryża zaledwie o dwie godziny jazdy pociągiem, w ostatnich dniach ten dystans wydawał się o wiele większy. Rebelia we Francji i incydenty w Brukseli nie wpłynęły na program pracy unijnych instytucji. Nawet podczas poniedziałkowego spotkania ministrów spraw zagranicznych wypadki we Francji nie doczekały się komentarza. Szef brytyjskiej dyplomacji Jack Straw nie chciał się wypowiadać na ten temat, podobnie jak odpowiedzialny za europejską politykę zagraniczną Javier Solana. Nie zwołano specjalnej debaty, choć kwestie związane z łamaniem praw człowieka (a rewoltę nad Sekwaną można do nich zakwalifikować) są z reguły rozpatrywane w trybie pilnym. Milczenie Brukseli może dziwić. W paradoksalny sposób podkreśla jednak wagę problemu, który dotyczy większości krajów starej unii. W kilku z nich imigranci, głównie arabskiego i tureckiego pochodzenia, stanowią dziś 10 proc. ludności i ich populacja ciągle rośnie.
Belgia dla Belgów
"Europa dla Europejczyków" - z takim hasłem w 1985 r. wystartował w wyborach w Belgii prawicowy Le Vlaams Blok. Postulaty walki z kłopotliwymi imigrantami i nawoływanie do poprawy bezpieczeństwa okazały się na tyle skuteczne, że partia weszła do parlamentu. Po 20 latach we flamandzkiej części Belgii na stronnictwo Franka Vanheckego głosowało już 20 proc. wyborców. Program partii opiera się na hasłach zaostrzania polityki imigracyjnej. Le Vlaams Blok żongluje przy tym policyjnymi danymi, z których wynika, że sprawcami aż 70 proc. przestępstw pospolitych są imigranci, głównie spoza Europy.
- Mieszkam w dzielnicy mieszanej, najwięcej jest tu "kolorowych" i Polaków. Niby nic się nie zmieniło, ale oni wiedzą o tym, co się dzieje we Francji, i my też o tym wiemy, więc obserwujemy się z rosnącą nieufnością - mówi polski urzędnik mieszkający w Brukseli. To w jego dzielnicy, Saint Gilles, spłonęło w ubiegłym tygodniu kilka samochodów. Policja uspokaja, że to tylko chuligańskie wybryki, których nie można łączyć z Paryżem, ale w pobliżu największego brukselskiego meczetu, położonego niedaleko od instytucji UE, pojawiły się nowe policyjne patrole.
Belgijska dziennikarka Barbara Debousschere uważa, że rebelia w Brukseli jest mało prawdopodobna. - Paryż to wysepki zamożnych dzielnic otoczone morzem biednych przedmieść. Od lat te dzielnice rządziły się własnymi prawami, a akty wandalizmu były na porządku dziennym. W Brukseli nie ma takich gett, obok siebie stoją bloki czynszowe i bogate kamienice. Ich mieszkańcy spotykają się w sklepach czy przy stacjach metra - uspokaja Debousschere.
Szansa dla Ukrainy
Jakie będą skutki zajść we Francji dla Europy? Poza spadkiem kursu euro na nowo zacznie się debata o zaostrzeniu polityki imigracyjnej. Już po zamachach w Londynie unijni politycy zaczęli się zastanawiać nad sposobami kontrolowania imigranckich społeczności. Teraz trzeba się liczyć z wnioskami o zaostrzenie polityki wizowej. Ale politycy mają jednocześnie świadomość, że aby przetrwać, gospodarka UE potrzebuje napływu siły roboczej. - Ta sytuacja może się przyczynić do większego otwarcia unii na wschód, głównie na Ukrainę i kraje bałkańskie - uważa eurodeputowany Bogusław Sonik. Dotychczas, zwłaszcza we Francji, faworyzowano przybyszów z krajów Maghrebu kosztem imigrantów z naszej części Europy. Każdy, kto mówił o trudnościach asymilacji imigrantów arabskiego pochodzenia, był uważany za rasistę. Nadszedł czas na przewartościowanie politycznej poprawności. Unia ma szansę zrozumieć, że łatwiej niż Arabowie zasymilują się Ukraińcy czy Mołdawianie.
Więcej możesz przeczytać w 46/2005 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.