Miał być premier z Krakowa i prezydent z Gdańska, jest premier z Gorzowa, a reszta z Murmańska!
Wszystko schodzi na psy oprócz psów. Czasy są takie, że nawet koty zeszły na psy, a psy na budę. Dawniej mówiło się, że pieskie jest co najwyżej życie szarego człowieka. Dziś to oświecone elity biją się o pieskie tytuły. Po tym jak Jacek Kurski ogłosił się publicznie bulterierem Kaczyńskiego, śmiało można pokusić się o dalszy ranking w psim zaprzęgu.
Marcinkiewicz - owczarek rządowy
Wassermann - buldog specsłużbowy
Ziobro - pinczer prokuratury
Lepper - pies do awantury
Michnik - wilk Mazowieckiego
Urban - chart do wszystkiego
Niesiołowski - ogar platformy
Religa - pudel reformy
Pęczak - spaniel wyroków
Wachowski - rottweiler prochów
I tylko minister Dorn, niestety, to pies na kobiety (i to pies gończy, bo każdą kieckę dogoni). O ogólnym spsieniu świadczy to, że ostatnio tylko wzajemne mętne ujadanie na siebie ma w Polsce kolosalną przyszłość.
Miałem w dzieciństwie psa. Nazywał się Ambasador i był uroczym cocker spanielem przypominającym z profilu rozczochraną Danutę Hojarską, a od spodu Ludwika Waryńskiego po pijaku. Był to sympatyczny psiak z rodowodem i partyjną rekomendacją. Prawdę mówiąc, rodowód psa był lepszy niż mój. Jego przodkowie byli znanymi bolszewikami, zdobywcami licznych nagród na wystawach psów rasowych. Niestety, niczego ciekawego nie da się powiedzieć o moich rodzicach może oprócz tego, że w dzieciństwie zostali porwani przez kosmitów i do tej pory nie wrócili.
Z pieskiem tym wcale nie miałem pieskiego życia. Uwielbiałem grać z Ambasadorem w szachy na basenie, a na cmentarzu bawić się w chowanego. Chodziłem z nim na piwne balangi Młodzieży Wszechpolskiej, koncerty rockowe i do stukniętej wróżki. Przepadałem za tymi momentami, gdy wyprowadzał mnie na spacer i bawił się mną na trawniku niczym szmacianą lalką. Pamiętam, że zawsze gdy wracałem do domu z nadgryzioną, krwawiącą nerką, nie musiałem iść następnego dnia ani do szkoły, ani tym bardziej do szpitala, gdzie zwykle służyłem jako szmata do podłogi.
Niestety, pies prawdopodobnie szybko wyczuł, że ma nade mną i moimi bliskimi przewagę w biegu na sto metrów. To pozwoliło mu nadmiernie strzyc uszami i zadzierać nosa. Z wiekiem podobnie jak z deklem było u niego coraz gorzej. Na starość Ambasador stale okazywał wyższość całej mojej rodzinie, szczególnie podczas porannego przeglądu prasy, kiedy to leniwie przewracał łapą strony "Die Presse" czy "Spectatora". W trakcie popołudniowego picia kawy zbyt głośno szczekał na śmietankę, a gdy widział przedstawicieli rządu w telewizji, chował się pod fotel.
Długo tolerowałem różne jego dziwactwa (takie jak np. palenie dywanów zamiast papierosów czy strzepywanie popiołu do wanny zamiast do doniczki). Pozwalałem mu na wiele głupot łącznie z głosowaniem na Giertycha czy wydawaniem wszystkich pieniędzy na idiotyzmy w stylu zakupu akcji amerykańskich funduszy powierniczych. Ambasador mógł robić dosłownie wszystko, do czasu gdy pewnego feralnego dnia pogryzł dotkliwie moją siostrę, biorąc ją za stracha na wróble. Od tego momentu zrozumiałem, że nie możemy się ubierać w lumpeksach, a psu potrzebny jest psycholog.
Po kilku wizytach u specjalisty wszystko stało się jasne. Ambasador miał zaawansowaną schizofrenię paranoidalną połączoną z manią wielkości. Jedynym ratunkiem w takiej sytuacji stało się natychmiastowe powołanie go do rządu w randze ministra bez smyczy. Jak mówi stare przysłowie weterynarzy: miał być premier z Krakowa i prezydent z Gdańska, jest premier z Gorzowa, a reszta z Murmańska!
Marcinkiewicz - owczarek rządowy
Wassermann - buldog specsłużbowy
Ziobro - pinczer prokuratury
Lepper - pies do awantury
Michnik - wilk Mazowieckiego
Urban - chart do wszystkiego
Niesiołowski - ogar platformy
Religa - pudel reformy
Pęczak - spaniel wyroków
Wachowski - rottweiler prochów
I tylko minister Dorn, niestety, to pies na kobiety (i to pies gończy, bo każdą kieckę dogoni). O ogólnym spsieniu świadczy to, że ostatnio tylko wzajemne mętne ujadanie na siebie ma w Polsce kolosalną przyszłość.
Miałem w dzieciństwie psa. Nazywał się Ambasador i był uroczym cocker spanielem przypominającym z profilu rozczochraną Danutę Hojarską, a od spodu Ludwika Waryńskiego po pijaku. Był to sympatyczny psiak z rodowodem i partyjną rekomendacją. Prawdę mówiąc, rodowód psa był lepszy niż mój. Jego przodkowie byli znanymi bolszewikami, zdobywcami licznych nagród na wystawach psów rasowych. Niestety, niczego ciekawego nie da się powiedzieć o moich rodzicach może oprócz tego, że w dzieciństwie zostali porwani przez kosmitów i do tej pory nie wrócili.
Z pieskiem tym wcale nie miałem pieskiego życia. Uwielbiałem grać z Ambasadorem w szachy na basenie, a na cmentarzu bawić się w chowanego. Chodziłem z nim na piwne balangi Młodzieży Wszechpolskiej, koncerty rockowe i do stukniętej wróżki. Przepadałem za tymi momentami, gdy wyprowadzał mnie na spacer i bawił się mną na trawniku niczym szmacianą lalką. Pamiętam, że zawsze gdy wracałem do domu z nadgryzioną, krwawiącą nerką, nie musiałem iść następnego dnia ani do szkoły, ani tym bardziej do szpitala, gdzie zwykle służyłem jako szmata do podłogi.
Niestety, pies prawdopodobnie szybko wyczuł, że ma nade mną i moimi bliskimi przewagę w biegu na sto metrów. To pozwoliło mu nadmiernie strzyc uszami i zadzierać nosa. Z wiekiem podobnie jak z deklem było u niego coraz gorzej. Na starość Ambasador stale okazywał wyższość całej mojej rodzinie, szczególnie podczas porannego przeglądu prasy, kiedy to leniwie przewracał łapą strony "Die Presse" czy "Spectatora". W trakcie popołudniowego picia kawy zbyt głośno szczekał na śmietankę, a gdy widział przedstawicieli rządu w telewizji, chował się pod fotel.
Długo tolerowałem różne jego dziwactwa (takie jak np. palenie dywanów zamiast papierosów czy strzepywanie popiołu do wanny zamiast do doniczki). Pozwalałem mu na wiele głupot łącznie z głosowaniem na Giertycha czy wydawaniem wszystkich pieniędzy na idiotyzmy w stylu zakupu akcji amerykańskich funduszy powierniczych. Ambasador mógł robić dosłownie wszystko, do czasu gdy pewnego feralnego dnia pogryzł dotkliwie moją siostrę, biorąc ją za stracha na wróble. Od tego momentu zrozumiałem, że nie możemy się ubierać w lumpeksach, a psu potrzebny jest psycholog.
Po kilku wizytach u specjalisty wszystko stało się jasne. Ambasador miał zaawansowaną schizofrenię paranoidalną połączoną z manią wielkości. Jedynym ratunkiem w takiej sytuacji stało się natychmiastowe powołanie go do rządu w randze ministra bez smyczy. Jak mówi stare przysłowie weterynarzy: miał być premier z Krakowa i prezydent z Gdańska, jest premier z Gorzowa, a reszta z Murmańska!
Więcej możesz przeczytać w 46/2005 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.