Rozmowa z Kazimierzem Marcinkiewiczem, premierem rządu RP
"Wprost": Czy Andrzej Lepper przedstawił już panu rachunek za poparcie rządu?
Kazimierz Marcinkiewicz: Nie zaciągałem u niego żadnego kredytu. Jedyny rachunek, jaki zamierzam płacić, to ten, który za cztery lata wystawią mi wyborcy.
- Leszek Miller, który się z Lepperem też układał, zapewnia, że prędzej czy później od Samoobrony pan taki rachunek dostanie.
- Możliwe, że Leszek Miller ma takie doświadczenie. Ja go na razie nie mam i za nim nie tęsknię.
- Mamy uwierzyć, że Samoobrona będzie bezinteresownie popierać rząd w każdym głosowaniu?
- Zbieranie głosów to urok rządu mniejszościowego. Ale żadnego handlu stanowiskami nie przewiduję. Proszę mi pokazać jeden przykład nominacji rządowej, która świadczyłaby o jakichś tajnych paktach z kimkolwiek.
- Na razie znamy tylko ministrów i część wiceministrów. Da pan słowo, że nie będzie wicewojewodów z Samoobrony?
- Nie wyobrażam sobie takiej sytuacji. Po pierwsze, wojewoda to przedstawiciel rządu w terenie, więc z definicji nie może być związany z opozycją. Po drugie, zapewniam, że na te stanowiska powołamy najwyższej klasy profesjonalistów, a nie partyjnych funkcjonariuszy.
- Sugeruje pan, że w partiach nie ma profesjonalistów?
- Oczywiście, że są.
- U Leppera też?
- Być może, tak. Nie znam dobrze tej partii, ale widzę, że Samoobrona bardzo się zmienia. Jest zupełnie inna niż kilka lat temu. Zdobywa wielu młodych ludzi, lepiej wykształconych, kompetentnych. Dziwię się, że dziennikarze tego nie widzą i oceniają tę partię ciągle przez pryzmat jej działań sprzed dziesięciu lat.
- Czy pana pochwały pod adresem Samoobrony nie świadczą o tym, że pożegnał się pan z nadzieją na koalicję z PO?
- Gdy Jarosław Kaczyński zaproponował mi objęcie fotela premiera, byłem przekonany, że pokieruję rządem PiS i PO. Nie wyobrażałem sobie, że w głosowaniu poprze mnie Andrzej Lepper i Roman Giertych, a przeciw będzie Donald Tusk i Jan Rokita. Niestety, liderzy PO nie chcieli tej koalicji. Odrzucając moje kolejne propozycje, de facto podjęli decyzję o powstaniu rządu mniejszościowego. Kierowanie takim gabinetem nie było moim marzeniem, ale w pewnym momencie stwierdziłem, że trudno. Polacy oczekiwali na rząd, który będzie zmieniał Polskę i taki rząd będą mieli. Być może z powodu braku koalicji zmiany będą wolniejsze, ale najważniejsze, że będą.
- Czyli zamyka pan drzwi platformie?
- W tej chwili moim priorytetem nie jest już tworzenie koalicji, lecz skuteczne i mądre rządzenie krajem. Nie wykluczam, że jeśli będziemy prowadzić dobrą politykę, platforma złoży nam propozycję współpracy. Jednak w tej chwili ruch nie należy już do mnie.
- I nie jest prawdą, że Jarosław Kaczyński, który chce budować wielką centroprawicę, nigdy nie chciał tej koalicji?
- Nie chcę toczyć jałowej dyskusji, która partia jest bardziej winna, że do tej koalicji nie doszło. Mam wrażenie, że w ostatnich tygodniach zarówno PO, jak i PiS urządzały Polakom coś w rodzaju teatru, w którym starały się zrzucić odpowiedzialność na partnera. To nie ma sensu.
- A pomysł budowania wielkiej partii ludowo-narodowej ma sens?
- Polsce jest potrzebna duża formacja centroprawicowa, która cieszyłaby się poparciem większości Polaków i mogła rządzić dłużej niż jedną kadencję. To nie jest science fiction. Kilka lat temu taka sztuka udała się na Węgrzech Viktorowi Orbanowi.
- Ale przecież pan nie zostanie polskim Orbanem.
- Nie muszę, bo ktoś taki już w Polsce jest. Nazywa się Jarosław Kaczyński. Wierzę, iż doprowadzi do tego, że PiS będzie jeszcze w Polsce partią większościową.
- Tak pan mówi o Jarosławie Kaczyńskim, jakby to on był naprawdę premierem.
- Zapewniam, że nie jestem przez nikogo kierowany z tylnego siedzenia.
- Jakoś niełatwo w to uwierzyć.
- W pierwszych tygodniach mojej pracy przekonałem się, że nie będę miał z tym problemów. Ja naprawdę samodzielnie kieruję pracami Rady Ministrów i ostatecznie podejmuje wszystkie decyzje. Nie będę natomiast sztucznie prężył muskułów i udawał, że Jarosław Kaczyński nie ma nic do powiedzenia. Jest rzeczą oczywistą, że wszystkie działania strategiczne będę z nim uzgadniał. To on jest głównym autorem wizji państwa, jaką chce realizować PiS. I jeśli będę od tej wizji odbiegał, będzie miał prawo przywołać mnie do porządku. Jarosław Kaczyński nie jest natomiast politykiem, który będzie się handryczył o jakąś nominację dla wiceministra czy wojewody. Jako premier podejmuję dziesiątki decyzji dziennie i on w nie nie wnika.
- Tak czy inaczej, kanclerzem chyba pan nie będzie?
- W polskiej konstytucji nie ma kanclerza, tylko premier, czyli prime minister. A to oznacza "pierwszy minister".
- Niektórzy żartują, że przywróci pan gorącą linię telefoniczną między gabinetem premiera a szefem partii, którą w 1989 r. zlikwidował Tadeusz Mazowiecki.
- Żadnej gorącej linii nie planujemy, choć nie ukrywam, że z Jarosławem Kaczyńskim rozmawiam codziennie i nie zamierzam tego zmieniać.
- Jak premier dużego państwa może w expose sprawy gospodarcze wymienić na czwartym miejscu?
- Wszystkie pięć priorytetów, które wymieniłem, ma równe znaczenie. W programie rządu, który ogłoszę w najbliższych dniach, kolejność jest już odwrotna: zaczynamy od ekonomii, a kończymy na resorcie sprawiedliwości. To naprawdę nie ma znaczenia.
- Z programem rządu coś się nie zgadza, bo najpierw pan ogłaszał, że rząd będzie realizował program wypracowany podczas negocjacji z PO, a teraz mówi pan, że to będzie program PiS.
- To prawda, że te dwie deklaracje są sprzeczne, ale zmieniła się sytuacja. Platforma nie tylko zagłosowała przeciw rządowi, ale zlekceważyła moje kolejne propozycje współpracy. Nie mogę być ćmą, która na oślep leci w ogień tylko po to, żeby się w nim spalić. Dlatego pod wpływem decyzji PO zmodyfikowałem priorytety gospodarcze rządu.
- Jak?
- Rezygnujemy z niektórych planów podatkowych. Nie będziemy na przykład zmieniać dotychczasowych czterech stawek podatku VAT. Będziemy też ostrożniejsi w prywatyzacji. Chcemy zostawić około stu firm w rękach państwa.
- Chce pan, żeby państwo było aktywne na rynku? Przecież to polityczny kapitalizm.
- W tej chwili w Polsce nie ma kapitału, który można by wykorzystać do prywatyzacji części firm. Jednak za dziesięć lat ten kapitał będzie. Czy naprawdę nie możemy poczekać z częścią prywatyzacji? Przecież we Francji czy Niemczech państwo kontroluje wiele firm i nikt nie mówi, że tam nie ma prawdziwego kapitalizmu!
- Czyli będą nowe afery w stylu Orlenu czy PZU?
- A skąd. To kwestia wprowadzenia normalnych zasad zarządzania, opartych na zdrowym nadzorze korporacyjnym. Jeszcze w tym roku mój rząd pozytywnie zaskoczy opinię publiczną decyzjami w tej dziedzinie.
- Nie zakręci się panu w głowie od tego, że został pan jedną z najważniejszych osób w państwie?
- Niby dlaczego? Od dawna jestem pracoholikiem, więc pod względem ilości obowiązków dużo się nie zmieniło. Mam jednak poczucie, że w jakiś nieprawdopodobny sposób wzrosła moja odpowiedzialność. To zmienia spojrzenie na wszystko. Nagle jestem odpowiedzialny nie tylko za swoją rodzinę czy - w wymiarze politycznym - za partię, tylko... muszę to powiedzieć... za Polskę!
- Rodzina to akceptuje?
- Dla niej to prawdziwe trzęsienie ziemi. Zawsze dużo przebywałem poza domem, ale teraz to prawdziwa katastrofa! Mój dziesięcioletni syn powiedział mi ostatnio, że za mną tęskni. Zwyczajnie nam siebie brakuje.
- Może więc żona powinna się przenieść z Gorzowa do Warszawy?
- Zastanawiamy się nad tym, ale Marysia ma problem. Jest nauczycielką w najmłodszych klasach podstawówki. Dzieci ją bardzo kochają, zresztą z wzajemnością. I co, ma teraz te dzieciaki zostawić, bo jej mąż został premierem? To byłoby nieuczciwie!
Kazimierz Marcinkiewicz: Nie zaciągałem u niego żadnego kredytu. Jedyny rachunek, jaki zamierzam płacić, to ten, który za cztery lata wystawią mi wyborcy.
- Leszek Miller, który się z Lepperem też układał, zapewnia, że prędzej czy później od Samoobrony pan taki rachunek dostanie.
- Możliwe, że Leszek Miller ma takie doświadczenie. Ja go na razie nie mam i za nim nie tęsknię.
- Mamy uwierzyć, że Samoobrona będzie bezinteresownie popierać rząd w każdym głosowaniu?
- Zbieranie głosów to urok rządu mniejszościowego. Ale żadnego handlu stanowiskami nie przewiduję. Proszę mi pokazać jeden przykład nominacji rządowej, która świadczyłaby o jakichś tajnych paktach z kimkolwiek.
- Na razie znamy tylko ministrów i część wiceministrów. Da pan słowo, że nie będzie wicewojewodów z Samoobrony?
- Nie wyobrażam sobie takiej sytuacji. Po pierwsze, wojewoda to przedstawiciel rządu w terenie, więc z definicji nie może być związany z opozycją. Po drugie, zapewniam, że na te stanowiska powołamy najwyższej klasy profesjonalistów, a nie partyjnych funkcjonariuszy.
- Sugeruje pan, że w partiach nie ma profesjonalistów?
- Oczywiście, że są.
- U Leppera też?
- Być może, tak. Nie znam dobrze tej partii, ale widzę, że Samoobrona bardzo się zmienia. Jest zupełnie inna niż kilka lat temu. Zdobywa wielu młodych ludzi, lepiej wykształconych, kompetentnych. Dziwię się, że dziennikarze tego nie widzą i oceniają tę partię ciągle przez pryzmat jej działań sprzed dziesięciu lat.
- Czy pana pochwały pod adresem Samoobrony nie świadczą o tym, że pożegnał się pan z nadzieją na koalicję z PO?
- Gdy Jarosław Kaczyński zaproponował mi objęcie fotela premiera, byłem przekonany, że pokieruję rządem PiS i PO. Nie wyobrażałem sobie, że w głosowaniu poprze mnie Andrzej Lepper i Roman Giertych, a przeciw będzie Donald Tusk i Jan Rokita. Niestety, liderzy PO nie chcieli tej koalicji. Odrzucając moje kolejne propozycje, de facto podjęli decyzję o powstaniu rządu mniejszościowego. Kierowanie takim gabinetem nie było moim marzeniem, ale w pewnym momencie stwierdziłem, że trudno. Polacy oczekiwali na rząd, który będzie zmieniał Polskę i taki rząd będą mieli. Być może z powodu braku koalicji zmiany będą wolniejsze, ale najważniejsze, że będą.
- Czyli zamyka pan drzwi platformie?
- W tej chwili moim priorytetem nie jest już tworzenie koalicji, lecz skuteczne i mądre rządzenie krajem. Nie wykluczam, że jeśli będziemy prowadzić dobrą politykę, platforma złoży nam propozycję współpracy. Jednak w tej chwili ruch nie należy już do mnie.
- I nie jest prawdą, że Jarosław Kaczyński, który chce budować wielką centroprawicę, nigdy nie chciał tej koalicji?
- Nie chcę toczyć jałowej dyskusji, która partia jest bardziej winna, że do tej koalicji nie doszło. Mam wrażenie, że w ostatnich tygodniach zarówno PO, jak i PiS urządzały Polakom coś w rodzaju teatru, w którym starały się zrzucić odpowiedzialność na partnera. To nie ma sensu.
- A pomysł budowania wielkiej partii ludowo-narodowej ma sens?
- Polsce jest potrzebna duża formacja centroprawicowa, która cieszyłaby się poparciem większości Polaków i mogła rządzić dłużej niż jedną kadencję. To nie jest science fiction. Kilka lat temu taka sztuka udała się na Węgrzech Viktorowi Orbanowi.
- Ale przecież pan nie zostanie polskim Orbanem.
- Nie muszę, bo ktoś taki już w Polsce jest. Nazywa się Jarosław Kaczyński. Wierzę, iż doprowadzi do tego, że PiS będzie jeszcze w Polsce partią większościową.
- Tak pan mówi o Jarosławie Kaczyńskim, jakby to on był naprawdę premierem.
- Zapewniam, że nie jestem przez nikogo kierowany z tylnego siedzenia.
- Jakoś niełatwo w to uwierzyć.
- W pierwszych tygodniach mojej pracy przekonałem się, że nie będę miał z tym problemów. Ja naprawdę samodzielnie kieruję pracami Rady Ministrów i ostatecznie podejmuje wszystkie decyzje. Nie będę natomiast sztucznie prężył muskułów i udawał, że Jarosław Kaczyński nie ma nic do powiedzenia. Jest rzeczą oczywistą, że wszystkie działania strategiczne będę z nim uzgadniał. To on jest głównym autorem wizji państwa, jaką chce realizować PiS. I jeśli będę od tej wizji odbiegał, będzie miał prawo przywołać mnie do porządku. Jarosław Kaczyński nie jest natomiast politykiem, który będzie się handryczył o jakąś nominację dla wiceministra czy wojewody. Jako premier podejmuję dziesiątki decyzji dziennie i on w nie nie wnika.
- Tak czy inaczej, kanclerzem chyba pan nie będzie?
- W polskiej konstytucji nie ma kanclerza, tylko premier, czyli prime minister. A to oznacza "pierwszy minister".
- Niektórzy żartują, że przywróci pan gorącą linię telefoniczną między gabinetem premiera a szefem partii, którą w 1989 r. zlikwidował Tadeusz Mazowiecki.
- Żadnej gorącej linii nie planujemy, choć nie ukrywam, że z Jarosławem Kaczyńskim rozmawiam codziennie i nie zamierzam tego zmieniać.
- Jak premier dużego państwa może w expose sprawy gospodarcze wymienić na czwartym miejscu?
- Wszystkie pięć priorytetów, które wymieniłem, ma równe znaczenie. W programie rządu, który ogłoszę w najbliższych dniach, kolejność jest już odwrotna: zaczynamy od ekonomii, a kończymy na resorcie sprawiedliwości. To naprawdę nie ma znaczenia.
- Z programem rządu coś się nie zgadza, bo najpierw pan ogłaszał, że rząd będzie realizował program wypracowany podczas negocjacji z PO, a teraz mówi pan, że to będzie program PiS.
- To prawda, że te dwie deklaracje są sprzeczne, ale zmieniła się sytuacja. Platforma nie tylko zagłosowała przeciw rządowi, ale zlekceważyła moje kolejne propozycje współpracy. Nie mogę być ćmą, która na oślep leci w ogień tylko po to, żeby się w nim spalić. Dlatego pod wpływem decyzji PO zmodyfikowałem priorytety gospodarcze rządu.
- Jak?
- Rezygnujemy z niektórych planów podatkowych. Nie będziemy na przykład zmieniać dotychczasowych czterech stawek podatku VAT. Będziemy też ostrożniejsi w prywatyzacji. Chcemy zostawić około stu firm w rękach państwa.
- Chce pan, żeby państwo było aktywne na rynku? Przecież to polityczny kapitalizm.
- W tej chwili w Polsce nie ma kapitału, który można by wykorzystać do prywatyzacji części firm. Jednak za dziesięć lat ten kapitał będzie. Czy naprawdę nie możemy poczekać z częścią prywatyzacji? Przecież we Francji czy Niemczech państwo kontroluje wiele firm i nikt nie mówi, że tam nie ma prawdziwego kapitalizmu!
- Czyli będą nowe afery w stylu Orlenu czy PZU?
- A skąd. To kwestia wprowadzenia normalnych zasad zarządzania, opartych na zdrowym nadzorze korporacyjnym. Jeszcze w tym roku mój rząd pozytywnie zaskoczy opinię publiczną decyzjami w tej dziedzinie.
- Nie zakręci się panu w głowie od tego, że został pan jedną z najważniejszych osób w państwie?
- Niby dlaczego? Od dawna jestem pracoholikiem, więc pod względem ilości obowiązków dużo się nie zmieniło. Mam jednak poczucie, że w jakiś nieprawdopodobny sposób wzrosła moja odpowiedzialność. To zmienia spojrzenie na wszystko. Nagle jestem odpowiedzialny nie tylko za swoją rodzinę czy - w wymiarze politycznym - za partię, tylko... muszę to powiedzieć... za Polskę!
- Rodzina to akceptuje?
- Dla niej to prawdziwe trzęsienie ziemi. Zawsze dużo przebywałem poza domem, ale teraz to prawdziwa katastrofa! Mój dziesięcioletni syn powiedział mi ostatnio, że za mną tęskni. Zwyczajnie nam siebie brakuje.
- Może więc żona powinna się przenieść z Gorzowa do Warszawy?
- Zastanawiamy się nad tym, ale Marysia ma problem. Jest nauczycielką w najmłodszych klasach podstawówki. Dzieci ją bardzo kochają, zresztą z wzajemnością. I co, ma teraz te dzieciaki zostawić, bo jej mąż został premierem? To byłoby nieuczciwie!
Więcej możesz przeczytać w 46/2005 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.