Co państwo wolą: zamach terrorystyczny w centrum stolicy czy weekendowe zamieszki na przedmieściach? - ironizuje brytyjski historyk Niall Ferguson
Szykowano się do stawienia czoła pandemii ptasiej grypy, a trzeba walczyć ze zgoła inną chorobą. Po tysiącach samochodów spalonych w ciągu kilkunastu dni w Paryżu i kilkuset innych francuskich miastach w płomieniach stają auta w Berlinie i Kolonii, w Brukseli i Gandawie. Policja w Niemczech i Belgii pospieszyła z zapewnieniami, że podpalenia w ich krajach nie miały związku z wydarzeniami we Francji. Na wszelki wypadek merowie kilku dzielnic Brukseli postanowili rozważyć "środki w celu uniknięcia ewentualnej zarazy". Ta zaraza to nie tylko podpalanie samochodów, lecz intifada w samym sercu Europy.
Pokój po islamsku
Europa nerwowo obserwowała wydarzenia nad Sekwaną, wszak Francja - jak twierdził komentator popularnego hiszpańskiego radia Cadena Ser - jest "barometrem tego, co dzieje się później w krajach sąsiednich". We Włoszech Romano Prodi, przywódca opozycji i były szef Komisji Europejskiej, ostrzegł, że wybuch fali przemocy na przedmieściach włoskich miast jest tylko kwestią czasu. Nawet w odległej Szwecji politycy i kryminolodzy dostrzegli co najmniej sto "niebezpiecznych regionów", zwłaszcza w dużych miastach, z wysokim bezrobociem i marginalizacją środowisk imigrantów. Francuskie wydarzenia pilnie obserwuje 100 tys. muzułmanów mieszkających w szwedzkim Malmoe (400 tys. w całym kraju). Wydarzenia we Francji - choć głośno się o tym nie mówi - spędzają dzisiaj sen z powiek rządom państw, w których wyznawców islamu jest kilkanaście razy więcej niż w Szwecji.
Tylko we Francji mieszka 6-7 mln muzułmanów, w Niemczech - ponad 4 mln, 1,5 mln w Wielkiej Brytanii, 1 mln w Holandii, ponad 7 mln w innych krajach Europy. Premier Francji Dominique de Villepin nie wyklucza obecności w ostatnich rozruchach radykalistów islamskich. Unia Organizacji Islamskich we Francji odcięła się co prawda od zamieszek, zakazując wiernym udziału we "wszelkich akcjach ślepo uderzających we własność prywatną i publiczną bądź mogących wyrządzać szkodę innym", ale to tylko gest. Premier starającej się o wejście do Unii Europejskiej Turcji, Recep Tayyip Erdogan, wezwał muzułmańską diasporę turecką w Europie do "pokojowego współżycia" ze społecznościami tamtejszych krajów. Nie należy "islamizować problemu francuskich peryferii" - ostrzega mieszkający w Genewie muzułmański intelektualista Tariq Ramadan, proponując w zamian walkę z powstałym we Francji "zinstytucjonalizowanym rasizmem", który spowodował, że w tym kraju są "obywatele drugiej kategorii".
Nikt jednak nie zaprzecza, że właśnie peryferie zachodnioeuropejskich miast, z dużymi skupiskami sfrustrowanej młodzieży z Afryki Północnej i innych obszarów muzułmańskich, stanowią najbardziej podatny grunt dla wszelkiego rodzaju przestępczości i dla islamskich ekstremistów, którzy rekrutują tam narybek do terrorystycznych akcji. Taki był przecież rodowód zamachowców, którzy 7 lipca tego roku podłożyli bomby w londyńskim metrze, zabijając 56 osób. "Co państwo wolą: zamach terrorystyczny w centrum stolicy czy też weekendowe zamieszki na przedmieściach? Po lipcowych doświadczeniach większość londyńczyków byłaby zapewne skłonna wybrać to drugie" - ironizuje brytyjski historyk Niall Ferguson. Tyle że sprawców zamachów z 7 lipca można było policzyć na palcach jednej ręki, podczas gdy młodych ludzi podpalających samochody na ulicach francuskich miast były setki. W gruncie rzeczy - twierdzi Ferguson - Francja i Wielka Brytania stoją przed tym samym problemem.
Etniczna pandemia
Francja, a z nią Europa, pozostają w schizofrenicznej rozterce. Biciu się w piersi z powodu polityki, która wytworzyła poczucie odrzucenia u tysięcy dzieci imigrantów z państw Maghrebu, towarzyszą wątpliwości, czy podpalacze z przedmieść wyrażali tylko spontaniczny bunt społeczny. Z różnych wypowiedzi jego uczestników wynika, że była to często dzika zabawa i rywalizacja, kto podpali więcej aut. Wynika też, że "odrzuceni" być może w ogóle nie chcą się integrować z "normalną" większością. W takiej scenerii nietrudno o skojarzenia z wizją pożaru Troi, czyli Europy, którą Oriana Fallaci w książce "Siła rozumu" nazywa Eurarabią - z powodu uległości wobec "islamskiego nazizmu". Może rację ma bułgarski socjolog Jurij Asłanow, który twierdzi, że światu, w którym przybywa imigrantów odrzucających ogólnie przyjęte normy, grozi "etniczna pandemia". W wypadku żyjących w gettach bułgarskich Cyganów na szczęście jest ona wolna od religijnego radykalizmu. Ani jedno, ani drugie nie napawa optymizmem.
Pokój po islamsku
Europa nerwowo obserwowała wydarzenia nad Sekwaną, wszak Francja - jak twierdził komentator popularnego hiszpańskiego radia Cadena Ser - jest "barometrem tego, co dzieje się później w krajach sąsiednich". We Włoszech Romano Prodi, przywódca opozycji i były szef Komisji Europejskiej, ostrzegł, że wybuch fali przemocy na przedmieściach włoskich miast jest tylko kwestią czasu. Nawet w odległej Szwecji politycy i kryminolodzy dostrzegli co najmniej sto "niebezpiecznych regionów", zwłaszcza w dużych miastach, z wysokim bezrobociem i marginalizacją środowisk imigrantów. Francuskie wydarzenia pilnie obserwuje 100 tys. muzułmanów mieszkających w szwedzkim Malmoe (400 tys. w całym kraju). Wydarzenia we Francji - choć głośno się o tym nie mówi - spędzają dzisiaj sen z powiek rządom państw, w których wyznawców islamu jest kilkanaście razy więcej niż w Szwecji.
Tylko we Francji mieszka 6-7 mln muzułmanów, w Niemczech - ponad 4 mln, 1,5 mln w Wielkiej Brytanii, 1 mln w Holandii, ponad 7 mln w innych krajach Europy. Premier Francji Dominique de Villepin nie wyklucza obecności w ostatnich rozruchach radykalistów islamskich. Unia Organizacji Islamskich we Francji odcięła się co prawda od zamieszek, zakazując wiernym udziału we "wszelkich akcjach ślepo uderzających we własność prywatną i publiczną bądź mogących wyrządzać szkodę innym", ale to tylko gest. Premier starającej się o wejście do Unii Europejskiej Turcji, Recep Tayyip Erdogan, wezwał muzułmańską diasporę turecką w Europie do "pokojowego współżycia" ze społecznościami tamtejszych krajów. Nie należy "islamizować problemu francuskich peryferii" - ostrzega mieszkający w Genewie muzułmański intelektualista Tariq Ramadan, proponując w zamian walkę z powstałym we Francji "zinstytucjonalizowanym rasizmem", który spowodował, że w tym kraju są "obywatele drugiej kategorii".
Nikt jednak nie zaprzecza, że właśnie peryferie zachodnioeuropejskich miast, z dużymi skupiskami sfrustrowanej młodzieży z Afryki Północnej i innych obszarów muzułmańskich, stanowią najbardziej podatny grunt dla wszelkiego rodzaju przestępczości i dla islamskich ekstremistów, którzy rekrutują tam narybek do terrorystycznych akcji. Taki był przecież rodowód zamachowców, którzy 7 lipca tego roku podłożyli bomby w londyńskim metrze, zabijając 56 osób. "Co państwo wolą: zamach terrorystyczny w centrum stolicy czy też weekendowe zamieszki na przedmieściach? Po lipcowych doświadczeniach większość londyńczyków byłaby zapewne skłonna wybrać to drugie" - ironizuje brytyjski historyk Niall Ferguson. Tyle że sprawców zamachów z 7 lipca można było policzyć na palcach jednej ręki, podczas gdy młodych ludzi podpalających samochody na ulicach francuskich miast były setki. W gruncie rzeczy - twierdzi Ferguson - Francja i Wielka Brytania stoją przed tym samym problemem.
Etniczna pandemia
Francja, a z nią Europa, pozostają w schizofrenicznej rozterce. Biciu się w piersi z powodu polityki, która wytworzyła poczucie odrzucenia u tysięcy dzieci imigrantów z państw Maghrebu, towarzyszą wątpliwości, czy podpalacze z przedmieść wyrażali tylko spontaniczny bunt społeczny. Z różnych wypowiedzi jego uczestników wynika, że była to często dzika zabawa i rywalizacja, kto podpali więcej aut. Wynika też, że "odrzuceni" być może w ogóle nie chcą się integrować z "normalną" większością. W takiej scenerii nietrudno o skojarzenia z wizją pożaru Troi, czyli Europy, którą Oriana Fallaci w książce "Siła rozumu" nazywa Eurarabią - z powodu uległości wobec "islamskiego nazizmu". Może rację ma bułgarski socjolog Jurij Asłanow, który twierdzi, że światu, w którym przybywa imigrantów odrzucających ogólnie przyjęte normy, grozi "etniczna pandemia". W wypadku żyjących w gettach bułgarskich Cyganów na szczęście jest ona wolna od religijnego radykalizmu. Ani jedno, ani drugie nie napawa optymizmem.
Więcej możesz przeczytać w 46/2005 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.