Hollywood przestaje uważać terrorystów samobójców za tchórzliwych idiotów
Życie powiela scenariusze Hollywood. To, co przez dekady było kreowaną przez fabrykę snów ekranową fantazją, najdosadniej stało się rzeczywistością 11 września 2001 r. Wśród niezliczonych zapisów pierwszych reakcji Amerykanów na pokazywane w telewizji obrazy wbijania się samolotów w wieże WTC, niczym leitmotiv powraca porównanie rejestrowanych na żywo tragicznych wydarzeń z sekwencjami katastroficznych filmów. Wychowani na hollywoodzkich produkcjach i doświadczeniach z obu światowych wojen, które rozgrywały się daleko od ich domów, Amerykanie do tej chwili byli przekonani, że coś podobnego mogłoby się zrodzić tylko w wyobraźni scenarzysty filmowego.
Przebudzenie Hollywood
W spokrewnionym z kinem katastroficznym nurcie, przynajmniej od lat 70., gdy zapanowała "moda" na porywanie samolotów, sprawcy porwań zawsze byli portretowani jako tchórzliwi psychopaci o niskim ilorazie inteligencji. Gdy waliły się budynki i w gruzy obracały miasta, z odrażającymi bandziorami rozprawiał się jakiś przedsiębiorczy dzielny człowiek, który górował nad nimi sprytem i moralnością. Mógł to być nawet sam prezydent USA, któremu w filmie "Air Force One" twarzy użyczył Harrison Ford. W absurdalnej "Krytycznej decyzji" z 1996 r., jakby proroczo przepowiadającej czas porywaczy samobójców (celem terrorystów miał się stać Kapitol w Waszyngtonie), pomoc zagrożonym pasażerom przychodzi z zewnątrz. Supertajny prototyp ni to myśliwca, ni to transportera oddziałów specjalnych podpina się pod porwany samolot, a reszty już dokonuje dowodzone przez niezniszczalnego Kurta Russella komando.
Obie kultywowane przez Hollywood formuły gatunkowe utrwaliły w świadomości Amerykanów dwa niebezpieczne stereotypy. Zniszczeń na ojczystej ziemi (o ile nie jest to dopust boży w rodzaju Katriny), i tylko na niby, mogą dokonywać wyłącznie spece od efektów specjalnych. Zaś wtedy, gdy dramat rozgrywa się w powietrzu, zawsze w ostatniej chwili - tak jak w klasycznych westernach Johna Forda - na odsiecz przybędzie jakaś kawaleria. 11 września oba te stereotypy runęły. Złośliwi twierdzili, że to właśnie te stereotypy - bardziej niż lekko traktowane procedury bezpieczeństwa na lotniskach - ułatwiły zadanie Muhammadowi Atcie i jego towarzyszom. Tragedię zaś przypieczętowały - objawione bezlitośnie m.in. w serialu National Geographic "Za kulisami 11 września" - chaos, bezradność i brak koordynacji między służbami odpowiedzialnymi za kontrolę lotów cywilnych i za bezpieczeństwo przestrzeni powietrznej USA. W Hollywood zapanowało po 11 września słuszne i patriotyczne milczenie. Ten zamknięty świat, od trzech dekad bardziej celebrujący sam siebie i swoje gatunkowe recepturki niż troszczący się o kontakt z rzeczywistością, potrzebował długiej chwili, by przetrawić fakt, że ogromne zmiany, jakie dokonały się w świadomości Amerykanów po 2001 r. pociągnęły za sobą radykalne przemiany w popkulturze. Kulisy i okoliczności terrorystycznego ataku na WTC i Pentagon wcześniej nie raz bywały tematem powieści, telewizyjnych programów, seriali, sztuk teatralnych, produkcji dokumentalnych i niezależnych filmów. Wyłomem w praktyce wielkich studiów mogą być firmowane przez Warner Bros. dwa tytuły: średniobudżetowy, kosztujący 50 mln dolarów film fabularny "Syriana" i wysoko już oceniony dokument "Paradise Now" ("Teraz raj"), pracującego od lat w Holandii Palestyńczyka Hany`ego Abu-Assada, autora głośnego dramatu "Wesele Rany".
Samobójca zabójca
Gdyby sprowadzić dzisiejszy ponowojorski lęk świata przed terroryzmem do jakiegoś bezwzględnego, wspólnego mianownika, będzie to strach nie przed jakimś państwem, dyktatorem czy konkretną organizacją (jak IRA czy ETA), lecz lęk przed zamachowcem samobójcą. Lęk ten potęguje coraz bardziej trafiająca do świadomości ludzi prawda, że ktoś, kto decyduje się poświęcić własne życie, by odebrać życie wrogom, na pewno nie jest tchórzem. Dowiódł tego 11 września, gdy obok oczywistego, motywowanego fanatyzmem religijnym i nienawiścią do Zachodu Attą, drugą kluczową postacią ataku na USA był Libańczyk Zaid Jarrah - świeżo i szczęśliwie ożeniony z piękną kobietą playboy i amator jak najbardziej sprzecznych z naukami Koranu doczesnych uciech. Kim byli Atta i Jarrah, z jak różnych środowisk i jak różnymi drogami dochodzili do swych finalnych wyborów, ciekawie opowiada aktorska rekonstrukcja "The Hamburg Cell" ("Hamburska komórka") Antonii Bird (tej od kontrowersyjnego "Księdza").
Jednym z pierwszych znaczących filmów, który porwał się na próbę wyjaśnienia zjawiska zamachowców samobójców, był "Human Weapon", osiadłego w Nowym Jorku Izraelczyka Ilana Ziva. Punktem wyjścia dla Ziva byli japońscy kamikadze - postrach Amerykanów w ostatniej fazie wojny na Pacyfiku. Tu jednak zostali ukazani nie jako odmóżdżeni, zaczadzeni imperialną propagandą fanatycy, lecz ludzie, którzy święcie i na trzeźwo wierzyli, iż bronią religii, tradycji i honoru swej ojczyzny. Skok w czasie do wojny iracko-irańskiej, która pochłonęła miliony obywateli obu krajów, przybliża nas do ideologicznej genezy współczesnego terroru samobójców. Wtedy to bowiem ajatollah Chomeini usankcjonował samobójstwo (tradycyjnie zakazane przez islam) jako czyn heroiczny. Za jego wezwaniem tysiące irańskich chłopców swymi ciałami oczyszczały pola minowe.
Wojna iracko-irańska dobiegła końca, lecz tak naprawdę mało kto na Zachodzie przejął się milionowymi stratami ludzkimi. Tak jak potem nikt w różnych białych, szarych czy różowych domach nie przejmował się tym, co dzieje się w Afganistanie, Pakistanie, Syrii i Jemenie. Chomeini umarł, a po nim nie pojawił się do dziś w islamie podobny mu autorytet, który śmiałby już nie tylko uchylić fatwę, jaką został obłożony Salman Rushdie, ale także pozbawić świętości ofiarę życia. Ta zaś utrzymana w mocy świętość - w połączeniu z surowym koranicznym prawem, praktykowanym w swej hiperpurytańskiej postaci najpierw przez mudżahedinów, a potem talibów w Afganistanie - stworzyła fundament dla powołania do życia Al-Kaidy przez Osamę bin Ladena.
Durnie umierają szybciej
W trzech kierunkach rozeszła się fala rozrachunkowa po nowojorskiej tragedii. Z różnych punktów widzenia i z różnych miejsc na ziemi - nawet tych, dla których Nowy Jork nie jest pępkiem świata - starał się wydarzenia z 11 września ogarnąć ciekawy film "11`09"01". Z bardzo osobistej perspektywy kapitana straży pożarnej, który stracił swych podwładnych, pokazał je kameralny obraz "The Guys". Drugą falę stanowiły wygenerowane przez antybushowskie zacietrzewienie obrazy typu "Fahrenheit 9/11" Michaela Moore`a, częściej zresztą wynikające z autoreklamiarskich i ideologicznych, zatrutych wirusem Chomsky`ego zapędów ich twórców. Jak jednak ukazały to rzetelne dokumenty - a warto wśród nich wyróżnić prezentowany w tym roku w Cannes "The Power of Nightmares" Adama Curtisa (obiektywny, więc bez szans na Złotą Palmę) i bestsellerowy raport "National Commission on Terrorist Attacks Upon the United States" z 2004 r. - zbrodnią zaniedbania i kunktatorstwa należy obarczyć nie tylko George`a W. Busha, ale też Billa Clintona - czule wspominanego przez amerykańską lewicę i popleczników wietnamskiego dekownika Johna Kerry`ego demokratę. W końcu to za rządów Clintona nastąpiły ataki terrorystyczne na ambasady w Kenii i Tanzanii oraz na USS "Cole", stanowiące preludium do 11 września. Clinton zabawiał się wtedy ze stażystką, chociaż właśnie wówczas miał bin Ladena podanego mu przez wywiad na srebrnej tacy do odstrzału.
Współczesne hollywoodzkie kino stoi przed ogromną szansą uczynienia siebie znowu ważnym medium, tak jak to było w latach 60. Jest tego przejawem tak wspomniany, zaadoptowany przez Warner Bros. "Paradise Now", usiłujący bez taryfy ulgowej wniknąć w duszę palestyńskich zamachowców samobójców z Nablusu. Może się nim stać wielowątkowa "Syriana" - dzieło laureata Oscara (za scenariusz do filmu "Traffic") Stephena Gaghana z George`em Clooneyem w roli głównej. Zważywszy na referencje i sympatie Gaghana i Clooneya, raczej zanosi się na typowe dla hollywoodzkich twórców traktowanie problemu Bliskiego Wschodu. Czyli rezygnację z wejrzenia w istotę konfliktu między światem islamu a zachodnią cywilizacją na korzyść ideo-logicznej, politycznej poprawności.
Jeśli ponure rokowania dla "Syriany" się sprawdzą i widz kinowy na to kolejne lewicowe rozszczepianie włosa przystanie - tak jak wcześniej godził się na uproszczony czarno-biały świat bohaterów i terrorystów - jego rzeczywistość będzie taka jak widok skutych lodem wież WTC w filmie "A.I.: Sztuczna inteligencja" Stevena Spielberga. Gdy ten film wszedł na ekrany, WTC już był kupą gruzu, ale pozycja reżysera wykluczała odroczenie premiery. Jedyne, co wówczas widzowi pozostanie, to strach przed czymś, czego za sprawą wszechmocnych Spielbergów i innych filmowych iluzjonistów nigdy nie będzie w stanie pojąć.
Przebudzenie Hollywood
W spokrewnionym z kinem katastroficznym nurcie, przynajmniej od lat 70., gdy zapanowała "moda" na porywanie samolotów, sprawcy porwań zawsze byli portretowani jako tchórzliwi psychopaci o niskim ilorazie inteligencji. Gdy waliły się budynki i w gruzy obracały miasta, z odrażającymi bandziorami rozprawiał się jakiś przedsiębiorczy dzielny człowiek, który górował nad nimi sprytem i moralnością. Mógł to być nawet sam prezydent USA, któremu w filmie "Air Force One" twarzy użyczył Harrison Ford. W absurdalnej "Krytycznej decyzji" z 1996 r., jakby proroczo przepowiadającej czas porywaczy samobójców (celem terrorystów miał się stać Kapitol w Waszyngtonie), pomoc zagrożonym pasażerom przychodzi z zewnątrz. Supertajny prototyp ni to myśliwca, ni to transportera oddziałów specjalnych podpina się pod porwany samolot, a reszty już dokonuje dowodzone przez niezniszczalnego Kurta Russella komando.
Obie kultywowane przez Hollywood formuły gatunkowe utrwaliły w świadomości Amerykanów dwa niebezpieczne stereotypy. Zniszczeń na ojczystej ziemi (o ile nie jest to dopust boży w rodzaju Katriny), i tylko na niby, mogą dokonywać wyłącznie spece od efektów specjalnych. Zaś wtedy, gdy dramat rozgrywa się w powietrzu, zawsze w ostatniej chwili - tak jak w klasycznych westernach Johna Forda - na odsiecz przybędzie jakaś kawaleria. 11 września oba te stereotypy runęły. Złośliwi twierdzili, że to właśnie te stereotypy - bardziej niż lekko traktowane procedury bezpieczeństwa na lotniskach - ułatwiły zadanie Muhammadowi Atcie i jego towarzyszom. Tragedię zaś przypieczętowały - objawione bezlitośnie m.in. w serialu National Geographic "Za kulisami 11 września" - chaos, bezradność i brak koordynacji między służbami odpowiedzialnymi za kontrolę lotów cywilnych i za bezpieczeństwo przestrzeni powietrznej USA. W Hollywood zapanowało po 11 września słuszne i patriotyczne milczenie. Ten zamknięty świat, od trzech dekad bardziej celebrujący sam siebie i swoje gatunkowe recepturki niż troszczący się o kontakt z rzeczywistością, potrzebował długiej chwili, by przetrawić fakt, że ogromne zmiany, jakie dokonały się w świadomości Amerykanów po 2001 r. pociągnęły za sobą radykalne przemiany w popkulturze. Kulisy i okoliczności terrorystycznego ataku na WTC i Pentagon wcześniej nie raz bywały tematem powieści, telewizyjnych programów, seriali, sztuk teatralnych, produkcji dokumentalnych i niezależnych filmów. Wyłomem w praktyce wielkich studiów mogą być firmowane przez Warner Bros. dwa tytuły: średniobudżetowy, kosztujący 50 mln dolarów film fabularny "Syriana" i wysoko już oceniony dokument "Paradise Now" ("Teraz raj"), pracującego od lat w Holandii Palestyńczyka Hany`ego Abu-Assada, autora głośnego dramatu "Wesele Rany".
Samobójca zabójca
Gdyby sprowadzić dzisiejszy ponowojorski lęk świata przed terroryzmem do jakiegoś bezwzględnego, wspólnego mianownika, będzie to strach nie przed jakimś państwem, dyktatorem czy konkretną organizacją (jak IRA czy ETA), lecz lęk przed zamachowcem samobójcą. Lęk ten potęguje coraz bardziej trafiająca do świadomości ludzi prawda, że ktoś, kto decyduje się poświęcić własne życie, by odebrać życie wrogom, na pewno nie jest tchórzem. Dowiódł tego 11 września, gdy obok oczywistego, motywowanego fanatyzmem religijnym i nienawiścią do Zachodu Attą, drugą kluczową postacią ataku na USA był Libańczyk Zaid Jarrah - świeżo i szczęśliwie ożeniony z piękną kobietą playboy i amator jak najbardziej sprzecznych z naukami Koranu doczesnych uciech. Kim byli Atta i Jarrah, z jak różnych środowisk i jak różnymi drogami dochodzili do swych finalnych wyborów, ciekawie opowiada aktorska rekonstrukcja "The Hamburg Cell" ("Hamburska komórka") Antonii Bird (tej od kontrowersyjnego "Księdza").
Jednym z pierwszych znaczących filmów, który porwał się na próbę wyjaśnienia zjawiska zamachowców samobójców, był "Human Weapon", osiadłego w Nowym Jorku Izraelczyka Ilana Ziva. Punktem wyjścia dla Ziva byli japońscy kamikadze - postrach Amerykanów w ostatniej fazie wojny na Pacyfiku. Tu jednak zostali ukazani nie jako odmóżdżeni, zaczadzeni imperialną propagandą fanatycy, lecz ludzie, którzy święcie i na trzeźwo wierzyli, iż bronią religii, tradycji i honoru swej ojczyzny. Skok w czasie do wojny iracko-irańskiej, która pochłonęła miliony obywateli obu krajów, przybliża nas do ideologicznej genezy współczesnego terroru samobójców. Wtedy to bowiem ajatollah Chomeini usankcjonował samobójstwo (tradycyjnie zakazane przez islam) jako czyn heroiczny. Za jego wezwaniem tysiące irańskich chłopców swymi ciałami oczyszczały pola minowe.
Wojna iracko-irańska dobiegła końca, lecz tak naprawdę mało kto na Zachodzie przejął się milionowymi stratami ludzkimi. Tak jak potem nikt w różnych białych, szarych czy różowych domach nie przejmował się tym, co dzieje się w Afganistanie, Pakistanie, Syrii i Jemenie. Chomeini umarł, a po nim nie pojawił się do dziś w islamie podobny mu autorytet, który śmiałby już nie tylko uchylić fatwę, jaką został obłożony Salman Rushdie, ale także pozbawić świętości ofiarę życia. Ta zaś utrzymana w mocy świętość - w połączeniu z surowym koranicznym prawem, praktykowanym w swej hiperpurytańskiej postaci najpierw przez mudżahedinów, a potem talibów w Afganistanie - stworzyła fundament dla powołania do życia Al-Kaidy przez Osamę bin Ladena.
Durnie umierają szybciej
W trzech kierunkach rozeszła się fala rozrachunkowa po nowojorskiej tragedii. Z różnych punktów widzenia i z różnych miejsc na ziemi - nawet tych, dla których Nowy Jork nie jest pępkiem świata - starał się wydarzenia z 11 września ogarnąć ciekawy film "11`09"01". Z bardzo osobistej perspektywy kapitana straży pożarnej, który stracił swych podwładnych, pokazał je kameralny obraz "The Guys". Drugą falę stanowiły wygenerowane przez antybushowskie zacietrzewienie obrazy typu "Fahrenheit 9/11" Michaela Moore`a, częściej zresztą wynikające z autoreklamiarskich i ideologicznych, zatrutych wirusem Chomsky`ego zapędów ich twórców. Jak jednak ukazały to rzetelne dokumenty - a warto wśród nich wyróżnić prezentowany w tym roku w Cannes "The Power of Nightmares" Adama Curtisa (obiektywny, więc bez szans na Złotą Palmę) i bestsellerowy raport "National Commission on Terrorist Attacks Upon the United States" z 2004 r. - zbrodnią zaniedbania i kunktatorstwa należy obarczyć nie tylko George`a W. Busha, ale też Billa Clintona - czule wspominanego przez amerykańską lewicę i popleczników wietnamskiego dekownika Johna Kerry`ego demokratę. W końcu to za rządów Clintona nastąpiły ataki terrorystyczne na ambasady w Kenii i Tanzanii oraz na USS "Cole", stanowiące preludium do 11 września. Clinton zabawiał się wtedy ze stażystką, chociaż właśnie wówczas miał bin Ladena podanego mu przez wywiad na srebrnej tacy do odstrzału.
Współczesne hollywoodzkie kino stoi przed ogromną szansą uczynienia siebie znowu ważnym medium, tak jak to było w latach 60. Jest tego przejawem tak wspomniany, zaadoptowany przez Warner Bros. "Paradise Now", usiłujący bez taryfy ulgowej wniknąć w duszę palestyńskich zamachowców samobójców z Nablusu. Może się nim stać wielowątkowa "Syriana" - dzieło laureata Oscara (za scenariusz do filmu "Traffic") Stephena Gaghana z George`em Clooneyem w roli głównej. Zważywszy na referencje i sympatie Gaghana i Clooneya, raczej zanosi się na typowe dla hollywoodzkich twórców traktowanie problemu Bliskiego Wschodu. Czyli rezygnację z wejrzenia w istotę konfliktu między światem islamu a zachodnią cywilizacją na korzyść ideo-logicznej, politycznej poprawności.
Jeśli ponure rokowania dla "Syriany" się sprawdzą i widz kinowy na to kolejne lewicowe rozszczepianie włosa przystanie - tak jak wcześniej godził się na uproszczony czarno-biały świat bohaterów i terrorystów - jego rzeczywistość będzie taka jak widok skutych lodem wież WTC w filmie "A.I.: Sztuczna inteligencja" Stevena Spielberga. Gdy ten film wszedł na ekrany, WTC już był kupą gruzu, ale pozycja reżysera wykluczała odroczenie premiery. Jedyne, co wówczas widzowi pozostanie, to strach przed czymś, czego za sprawą wszechmocnych Spielbergów i innych filmowych iluzjonistów nigdy nie będzie w stanie pojąć.
Więcej możesz przeczytać w 46/2005 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.