Rozmowa z WŁODZIMIERZEM CIMOSZEWICZEM, marszałkiem Sejmu, kandydatem na prezydenta RP
Marcin Dzierżanowski: Strasznie się pan boczył na SLD, a teraz jest pan ostatnią nadzieją tej partii. Wygląda to na sprytną grę.
Włodzimierz Cimoszewicz: Nie interesuje mnie ratowanie SLD. Niech sojusz nie liczy, że będę reprezentował jego interesy w wyborach parlamentarnych. Ta partia musi sobie radzić sama. Powiem to wyraźnie na najbliższej konwencji sojuszu.
- Boi się pan jakichś haków w kampanii wyborczej?
- Myślę o niej z największą niechęcią, bo wiem, że będzie brutalna. Już zresztą jest. Nie mam wątpliwości, że 9 lipca niektórzy członkowie komisji śledczej będą mnie przesłuchiwali nie jako świadka w sprawie Orlenu, ale jako kandydata na prezydenta. Którego na przykład trzeba zlustrować.
- Jest w tej sprawie jakiś trup w szafie?
- Nie mam obaw, bo wiem, co robiłem. Wygrałem w trzech instancjach proces lustracyjny. Niestety, jego przebieg, a nawet uzasadnienia wyroków pozostają tajne. Deklaruję, że chciałbym odtajnienia wszystkich akt z moich procesów.
- Swoją teczkę w IPN też pan odtajni?
- Oczywiście. Nie ma tam nic, co by potwierdzało jakąkolwiek formę mojej współpracy ze służbami specjalnymi. Przy wyjeździe do USA odmówiłem nawet podpisania instrukcji wyjazdowej.
- Jak to wyglądało?
- Funkcjonariusze wywiadu, którzy ze mną rozmawiali, przedstawili się jako pracownicy MSZ. Siłą rzeczy, nie dawali mi do podpisania niczego, co by wskazywało na ich związki ze służbami specjalnymi. Zaproponowali tylko, żebym się pisemnie zobowiązał do zachowania w tajemnicy naszej rozmowy. Odmówiłem. Wtedy zrozumieli, że nie podpiszę niczego.
- W zbiorach IPN jest jednak napisany przez pana dokument informujący o pobycie w USA.
- To notatka dla polskiego konsulatu w Nowym Jorku. Informuję w niej, że próbowały mnie zwerbować amerykańskie służby specjalne. Jej napisanie było moim obowiązkiem i nie dowodzi żadnej współpracy z SB, choć moi wrogowie tak to zapewne będą interpretować.
- A czy jest prawdą, że w teczce są jakieś analizy dotyczące sytuacji na Uniwersytecie Warszawskim, tworzone podobno na podstawie rozmów z panem?
- Nigdy nikomu nie udzielałem takich informacji, a w mojej teczce niczego takiego nie było.
- Nie obawia się pan, że podczas kampanii wyborczej będą do pana lgnąć osoby umoczone w afery ostatnich lat?
- Przewodniczącą mojego komitetu wyborczego została Jolanta Kwaśniewska, szefową sztabu - Katarzyna Piekarska. To nie są osoby, które kompromitują polską lewicę.
- Zza ich pleców prędzej czy później wychylą się mniej popularne twarze.
- Tak się może stać, ale nie mam na to wpływu. Zresztą takie zagrożenie występuje w wypadku wszystkich kandydatów na prezydenta. Jednak, dziwnym trafem, obiektem troski mediów jest jedynie moje otoczenie.
- Bo to SLD, a nie PiS czy PO odpowiada za afery ostatnich lat.
- Zgoda. Ale ja z żadną aferą nie miałem nic wspólnego!
- Czyli jest pan w SLD, a jednocześnie nie jest?
- Jestem w sojuszu i tego nie kryję. Nie jestem jednak kandydatem tej partii w wyborach prezydenckich i sojusz nie będzie miał wpływu na to, co będę głosił w czasie kampanii. Choć wiem, że przyklejanie mi etykietki SLD będzie głównym hobby moich przeciwników.
- Bo od lat ma pan zadziwiającą zdolność do tego, by z jednej strony - z rekomendacji SLD piastować najwyższe urzędy, a z drugiej - dystansować się wobec tej partii.
- Dystansuję się, bo taki mam charakter. W 1976 r. uczestniczyłem w zebraniu PZPR poświęconym ówczesnym wypadkom w kraju. Sekretarz partyjny przedstawił nam oficjalne stanowisko i rytualnie zapytał, czy ktoś ma jakieś uwagi. To była sztuczka: dobrze wiedział, że nikt się nie zgłosi. Po czterech sekundach obwieścił: skoro nikt nie ma nic do dodania, to przedstawione stanowisko jest przez nas zaakceptowane.
- Niech zgadnę: pan jako jedyny zaprotestował?
- Właśnie nie. Przez 30 lat to sobie wyrzucam. Te cztery sekundy były najbardziej nieznośne w moim życiu. Ale wtedy sobie postanowiłem, że już nigdy nikt mnie nie zmusi do podporządkowania moich poglądów jakimkolwiek partyjnym gremiom.
Włodzimierz Cimoszewicz: Nie interesuje mnie ratowanie SLD. Niech sojusz nie liczy, że będę reprezentował jego interesy w wyborach parlamentarnych. Ta partia musi sobie radzić sama. Powiem to wyraźnie na najbliższej konwencji sojuszu.
- Boi się pan jakichś haków w kampanii wyborczej?
- Myślę o niej z największą niechęcią, bo wiem, że będzie brutalna. Już zresztą jest. Nie mam wątpliwości, że 9 lipca niektórzy członkowie komisji śledczej będą mnie przesłuchiwali nie jako świadka w sprawie Orlenu, ale jako kandydata na prezydenta. Którego na przykład trzeba zlustrować.
- Jest w tej sprawie jakiś trup w szafie?
- Nie mam obaw, bo wiem, co robiłem. Wygrałem w trzech instancjach proces lustracyjny. Niestety, jego przebieg, a nawet uzasadnienia wyroków pozostają tajne. Deklaruję, że chciałbym odtajnienia wszystkich akt z moich procesów.
- Swoją teczkę w IPN też pan odtajni?
- Oczywiście. Nie ma tam nic, co by potwierdzało jakąkolwiek formę mojej współpracy ze służbami specjalnymi. Przy wyjeździe do USA odmówiłem nawet podpisania instrukcji wyjazdowej.
- Jak to wyglądało?
- Funkcjonariusze wywiadu, którzy ze mną rozmawiali, przedstawili się jako pracownicy MSZ. Siłą rzeczy, nie dawali mi do podpisania niczego, co by wskazywało na ich związki ze służbami specjalnymi. Zaproponowali tylko, żebym się pisemnie zobowiązał do zachowania w tajemnicy naszej rozmowy. Odmówiłem. Wtedy zrozumieli, że nie podpiszę niczego.
- W zbiorach IPN jest jednak napisany przez pana dokument informujący o pobycie w USA.
- To notatka dla polskiego konsulatu w Nowym Jorku. Informuję w niej, że próbowały mnie zwerbować amerykańskie służby specjalne. Jej napisanie było moim obowiązkiem i nie dowodzi żadnej współpracy z SB, choć moi wrogowie tak to zapewne będą interpretować.
- A czy jest prawdą, że w teczce są jakieś analizy dotyczące sytuacji na Uniwersytecie Warszawskim, tworzone podobno na podstawie rozmów z panem?
- Nigdy nikomu nie udzielałem takich informacji, a w mojej teczce niczego takiego nie było.
- Nie obawia się pan, że podczas kampanii wyborczej będą do pana lgnąć osoby umoczone w afery ostatnich lat?
- Przewodniczącą mojego komitetu wyborczego została Jolanta Kwaśniewska, szefową sztabu - Katarzyna Piekarska. To nie są osoby, które kompromitują polską lewicę.
- Zza ich pleców prędzej czy później wychylą się mniej popularne twarze.
- Tak się może stać, ale nie mam na to wpływu. Zresztą takie zagrożenie występuje w wypadku wszystkich kandydatów na prezydenta. Jednak, dziwnym trafem, obiektem troski mediów jest jedynie moje otoczenie.
- Bo to SLD, a nie PiS czy PO odpowiada za afery ostatnich lat.
- Zgoda. Ale ja z żadną aferą nie miałem nic wspólnego!
- Czyli jest pan w SLD, a jednocześnie nie jest?
- Jestem w sojuszu i tego nie kryję. Nie jestem jednak kandydatem tej partii w wyborach prezydenckich i sojusz nie będzie miał wpływu na to, co będę głosił w czasie kampanii. Choć wiem, że przyklejanie mi etykietki SLD będzie głównym hobby moich przeciwników.
- Bo od lat ma pan zadziwiającą zdolność do tego, by z jednej strony - z rekomendacji SLD piastować najwyższe urzędy, a z drugiej - dystansować się wobec tej partii.
- Dystansuję się, bo taki mam charakter. W 1976 r. uczestniczyłem w zebraniu PZPR poświęconym ówczesnym wypadkom w kraju. Sekretarz partyjny przedstawił nam oficjalne stanowisko i rytualnie zapytał, czy ktoś ma jakieś uwagi. To była sztuczka: dobrze wiedział, że nikt się nie zgłosi. Po czterech sekundach obwieścił: skoro nikt nie ma nic do dodania, to przedstawione stanowisko jest przez nas zaakceptowane.
- Niech zgadnę: pan jako jedyny zaprotestował?
- Właśnie nie. Przez 30 lat to sobie wyrzucam. Te cztery sekundy były najbardziej nieznośne w moim życiu. Ale wtedy sobie postanowiłem, że już nigdy nikt mnie nie zmusi do podporządkowania moich poglądów jakimkolwiek partyjnym gremiom.
Więcej możesz przeczytać w 27/2005 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.