Mieszkańcy północy od niepamiętnych czasów trwają w klimacie, który szlifuje ich charaktery W Polsce narzeka się, że zimą jest za zimno, a latem za gorąco. W Afryce równikowej czy za kołem polarnym klimat nie jest powodem do utyskiwań (choć bywa koszmarem) - jest, jaki jest: z nim się człowiek rodzi i umiera. W Jakucji uskarżałem się na duży mróz i zapytałem kogoś, czy oni tam nigdy nie mają lata. Odpowiedział: "U nas jest dziesięć miesięcy zimy, ale potem już tylko lato, lato i lato...". W stolicy tego kraju, gdzie zresztą mamy klimatyczny biegun zimna (w Ojmiakonie notowano już minus 70 C), byłem świadkiem, jak grupa włoskich dziennikarzy, w strojach jak z ekspedycji Amundsena, wpatrywała się z najwyższym zdumieniem w rozbawioną gromadkę chłopaków w rozpiętych paltach, liżących lody. Było przecież zaledwie minus 45 C.
W zimnych strefach kuli ziemskiej, szczególnie w tajdze i tundrze, dobrze jest pamiętać nie tylko o temperaturze, ale i o innych "wyjątkowościach" - przede wszystkim o świetle dziennym, komarach, zwierzętach. Przy okazji może i o odległościach, bo na obszarach rzadko zaludnionych wioski i osady oddalone są od siebie o setki kilometrów.
Komary za kołem polarnym
W małym hoteliku w argentyńskiej Ushuai na Ziemi Ognistej recepcjonista wręczył mi rulon ze srebrną folią, bym zakrył sobie okna i nie budził się w środku nocy od blasku z zewnątrz. Dał mi też spray przeciw komarom, wyjątkowo namolnym latem.
A komary są najokrutniejszymi okazami fauny w świecie arktycznych śniegów i lodów. Nie są co prawda wrednymi nosicielami chorób, na przykład malarii - jak ich krewni w tropiku (malaria zabija tam milion ludzi każdego roku), ale - do spółki z muszkami gnus - żrą niemiłosiernie. Na Alaskę przyleciałem we wrześniu, po pierwszym przymrozku, który zdziesiątkował komary. W Fairbanks przewrotnie zakupiłem koszulkę z portretem komara i napisem "bite me". Jedyny komar, który mnie później dopadł, przebił się przez słowo "bite". W różnych strefach polarnych opowiada się rozmaite anegdoty o komarach. Na Sachalinie mówiono mi, że komary bywają tak ogromne, iż z trudem odróżnia się je od ptaków. Zapytałem, czy działają na nie jakieś środki chemiczne. Odpowiedziano mi: "Najlepiej strzelać do nich z pistoletu".
Niedźwiedzie, które nie śpią
Art Mortvedt, sławny polarnik, którego odwiedziłem w głębi alaskijskiego buszu, strzelał niedawno do gigantycznego niedźwiedzia grizli i ciągle musi się tłumaczyć, że zabił zwierzę w obronie własnej, i to dosłownie w ostatniej chwili. Brunatne i czarne niedźwiedzie nie są teraz rzadkością: widzi się je w wielu parkach narodowych w Stanach Zjednoczonych i Kanadzie (ale też w Bieszczadach), zwłaszcza przy zsypach na śmieci. Zimą, kiedy zapadają w sen, jest trochę bezpieczniej w buszu i w jego pobliżu. Ale uwaga, białe niedźwiedzie nie zasypiają u progu zimy. A w związku z efektem cieplarnianym, topnieniem i pękaniem kry coraz chętniej wychodzą na ląd stały.
Choć spotkanie człowieka z niedźwiedziem czasem może się skończyć tragicznie, na temat tych kontaktów również krąży mnóstwo dowcipów. W mieście Nierungri na rosyjskim Dalekim Wschodzie opowiadano mi, że przy punkcie podmiejskiej kontroli drogowej pojawił się nagle niedźwiedź. Zdumiony milicjant na służbie zatelefonował do dowództwa z pytaniem: "Przyszedł pod okno niedźwiedź, co z nim robić?". Odpowiedź była natychmiastowa: "Pobaw się z misiem".
Pingwiny na równiku
Bardziej niż niedźwiedzie (na szczęście) zaskakiwały mnie pingwiny. Na zawsze zapamiętam wejście do argentyńskiej bazy Esperanza na Półwyspie Antarktycznym. Zeszło nas kilku ze statku, by po płytkim śniegu przebrnąć do biurowego drewniaka, gdy na dość wysokim grzbiecie białego wzgórza dostrzegliśmy ustawioną niby na trybunie galerię kilkunastu pingwinów. Wpatrywały się w nas w napięciu i bezruchu. Na pingwiny jeszcze kilka razy się natykałem. Spotykałem je trochę dalej na Półwyspie Antarktycznym, gdzie człapały dziesiątkami. Na Wyspie Philipsa, u południowych brzegów Australii, maszerowały rozkołysanym chaplinowskim krokiem. Na Galapagos nie powinno ich być, bo to przecież równik, ale obok przepływa zimny prąd Humboldta, więc panowie i panie we frakach i tu się usadowili.
Zwierzęta chłodnych obszarów świata zaskakują swoją liczną obecnością w miejscach, gdzie nie powinno ich być. Zdarzyło się, że na Czukotce, kilkadziesiąt kilometrów od Anadyru, stanąłem przed falującą ścianą reniferów. Do dziś słyszę chrapliwe oddechy setek rogaczy, czuję ich nieufność do mnie. Niesamowite i trochę surrealistyczne są góry mięsa, czyli wieloryby przewalające się na powierzchni oceanu koło Szetlandów. Zawsze zdumiewa spotkanie z łosiami czy karibu na drogach Alaski.
Port Arthur - pierwowzór Sołowek
Do niskich temperatur, lodów i śniegów, do ciemności lub białych nocy musieli przywyknąć polscy sybiracy, zsyłani przez wieki na poniewierkę. Mało kto wie o angielskim obozie Port Arthur na krańcach Tasmanii, nazywanym niekiedy pierwowzorem Wysp Sołowieckich, gdzie od pierwszej połowy XIX wieku przetrzymywano więźniów kryminalnych i politycznych.
Kto ma szczęście, spotyka w tajdze rodowitych mieszkańców - Inuitów, czyli Eskimosów (w Kanadzie, na Alasce, na Grenlandii). Lapończyków na północnych krańcach Europy, Nieńców, Ewenków, Ewenów, Czukczów, Jukagirów i innych na Syberii i rosyjskim Dalekim Wschodzie. Wacław Sieroszewski zwracał uwagę na wielkie wartości, jakie mają do zaoferowania ludy północy, mówił o potrzebie studiowania ich kultury i obyczajów. Ich filozofia życia zasługuje na poznanie. Trwają od niepamiętnych czasów w klimacie, który szlifuje ich charaktery i nie pozwala zapadać w depresję, tak często atakującą białego człowieka.
Mróz krzepi
Pisałem kiedyś z Whitehorse w Jukonie: "Klimat i przyroda ciągle decydują tu o sposobie życia. To jest - jak Alaska, jak Syberia - kraj mocnych ludzi. Żyją tutaj, cierpią i nieraz giną. Powtórzę za Jimem Lotzem: Północ jest substytutem wojny. Kto tu przyjeżdża, przybywa na linię frontu".
Czasy Jacka Londona mięły, na nową bonanzę nie ma co liczyć. Ale wychylić głowę z naszej podtrutej cywilizacji zawsze warto. Odetchnąć czystym zimnym powietrzem. Jedna przestroga: gdyby było minus 50 stopni, nie należy stać obok ruchliwej szosy, bo każdy podmuch przejeżdżającego samochodu jest jak smagnięcie batem po twarzy. Pisząc z sympatią o zimnej północy, nie namawiam nikogo, aby przeniósł się na Czukotkę lub Grenlandię, chociaż na chwilę warto i tam zajrzeć. Proponuję natomiast zaniechać ciągłych pretensji do Pana Boga, że skazał nas na życie w takim, a nie innym klimacie.
Komary za kołem polarnym
W małym hoteliku w argentyńskiej Ushuai na Ziemi Ognistej recepcjonista wręczył mi rulon ze srebrną folią, bym zakrył sobie okna i nie budził się w środku nocy od blasku z zewnątrz. Dał mi też spray przeciw komarom, wyjątkowo namolnym latem.
A komary są najokrutniejszymi okazami fauny w świecie arktycznych śniegów i lodów. Nie są co prawda wrednymi nosicielami chorób, na przykład malarii - jak ich krewni w tropiku (malaria zabija tam milion ludzi każdego roku), ale - do spółki z muszkami gnus - żrą niemiłosiernie. Na Alaskę przyleciałem we wrześniu, po pierwszym przymrozku, który zdziesiątkował komary. W Fairbanks przewrotnie zakupiłem koszulkę z portretem komara i napisem "bite me". Jedyny komar, który mnie później dopadł, przebił się przez słowo "bite". W różnych strefach polarnych opowiada się rozmaite anegdoty o komarach. Na Sachalinie mówiono mi, że komary bywają tak ogromne, iż z trudem odróżnia się je od ptaków. Zapytałem, czy działają na nie jakieś środki chemiczne. Odpowiedziano mi: "Najlepiej strzelać do nich z pistoletu".
Niedźwiedzie, które nie śpią
Art Mortvedt, sławny polarnik, którego odwiedziłem w głębi alaskijskiego buszu, strzelał niedawno do gigantycznego niedźwiedzia grizli i ciągle musi się tłumaczyć, że zabił zwierzę w obronie własnej, i to dosłownie w ostatniej chwili. Brunatne i czarne niedźwiedzie nie są teraz rzadkością: widzi się je w wielu parkach narodowych w Stanach Zjednoczonych i Kanadzie (ale też w Bieszczadach), zwłaszcza przy zsypach na śmieci. Zimą, kiedy zapadają w sen, jest trochę bezpieczniej w buszu i w jego pobliżu. Ale uwaga, białe niedźwiedzie nie zasypiają u progu zimy. A w związku z efektem cieplarnianym, topnieniem i pękaniem kry coraz chętniej wychodzą na ląd stały.
Choć spotkanie człowieka z niedźwiedziem czasem może się skończyć tragicznie, na temat tych kontaktów również krąży mnóstwo dowcipów. W mieście Nierungri na rosyjskim Dalekim Wschodzie opowiadano mi, że przy punkcie podmiejskiej kontroli drogowej pojawił się nagle niedźwiedź. Zdumiony milicjant na służbie zatelefonował do dowództwa z pytaniem: "Przyszedł pod okno niedźwiedź, co z nim robić?". Odpowiedź była natychmiastowa: "Pobaw się z misiem".
Pingwiny na równiku
Bardziej niż niedźwiedzie (na szczęście) zaskakiwały mnie pingwiny. Na zawsze zapamiętam wejście do argentyńskiej bazy Esperanza na Półwyspie Antarktycznym. Zeszło nas kilku ze statku, by po płytkim śniegu przebrnąć do biurowego drewniaka, gdy na dość wysokim grzbiecie białego wzgórza dostrzegliśmy ustawioną niby na trybunie galerię kilkunastu pingwinów. Wpatrywały się w nas w napięciu i bezruchu. Na pingwiny jeszcze kilka razy się natykałem. Spotykałem je trochę dalej na Półwyspie Antarktycznym, gdzie człapały dziesiątkami. Na Wyspie Philipsa, u południowych brzegów Australii, maszerowały rozkołysanym chaplinowskim krokiem. Na Galapagos nie powinno ich być, bo to przecież równik, ale obok przepływa zimny prąd Humboldta, więc panowie i panie we frakach i tu się usadowili.
Zwierzęta chłodnych obszarów świata zaskakują swoją liczną obecnością w miejscach, gdzie nie powinno ich być. Zdarzyło się, że na Czukotce, kilkadziesiąt kilometrów od Anadyru, stanąłem przed falującą ścianą reniferów. Do dziś słyszę chrapliwe oddechy setek rogaczy, czuję ich nieufność do mnie. Niesamowite i trochę surrealistyczne są góry mięsa, czyli wieloryby przewalające się na powierzchni oceanu koło Szetlandów. Zawsze zdumiewa spotkanie z łosiami czy karibu na drogach Alaski.
Port Arthur - pierwowzór Sołowek
Do niskich temperatur, lodów i śniegów, do ciemności lub białych nocy musieli przywyknąć polscy sybiracy, zsyłani przez wieki na poniewierkę. Mało kto wie o angielskim obozie Port Arthur na krańcach Tasmanii, nazywanym niekiedy pierwowzorem Wysp Sołowieckich, gdzie od pierwszej połowy XIX wieku przetrzymywano więźniów kryminalnych i politycznych.
Kto ma szczęście, spotyka w tajdze rodowitych mieszkańców - Inuitów, czyli Eskimosów (w Kanadzie, na Alasce, na Grenlandii). Lapończyków na północnych krańcach Europy, Nieńców, Ewenków, Ewenów, Czukczów, Jukagirów i innych na Syberii i rosyjskim Dalekim Wschodzie. Wacław Sieroszewski zwracał uwagę na wielkie wartości, jakie mają do zaoferowania ludy północy, mówił o potrzebie studiowania ich kultury i obyczajów. Ich filozofia życia zasługuje na poznanie. Trwają od niepamiętnych czasów w klimacie, który szlifuje ich charaktery i nie pozwala zapadać w depresję, tak często atakującą białego człowieka.
Mróz krzepi
Pisałem kiedyś z Whitehorse w Jukonie: "Klimat i przyroda ciągle decydują tu o sposobie życia. To jest - jak Alaska, jak Syberia - kraj mocnych ludzi. Żyją tutaj, cierpią i nieraz giną. Powtórzę za Jimem Lotzem: Północ jest substytutem wojny. Kto tu przyjeżdża, przybywa na linię frontu".
Czasy Jacka Londona mięły, na nową bonanzę nie ma co liczyć. Ale wychylić głowę z naszej podtrutej cywilizacji zawsze warto. Odetchnąć czystym zimnym powietrzem. Jedna przestroga: gdyby było minus 50 stopni, nie należy stać obok ruchliwej szosy, bo każdy podmuch przejeżdżającego samochodu jest jak smagnięcie batem po twarzy. Pisząc z sympatią o zimnej północy, nie namawiam nikogo, aby przeniósł się na Czukotkę lub Grenlandię, chociaż na chwilę warto i tam zajrzeć. Proponuję natomiast zaniechać ciągłych pretensji do Pana Boga, że skazał nas na życie w takim, a nie innym klimacie.
Więcej możesz przeczytać w 27/2005 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.