"Wojna światów" - najwspanialszy B-movie w historii kina Wtargnięciem rasowego psa - z nieskazitelnym rodowodem i imponującą kolekcją medali na wystawę mieszańców jest premiera "Wojny światów" Stevena Spielberga w tym sezonie letnim. Film jest ekranizacją napisanej w 1897 r. książki H.G. Wellsa, uważanej za moment narodzin gatunku science fiction. Wszystkie jej późniejsze adaptacje stawały się wydarzeniami kulturalnymi pierwszorzędnej rangi, jako że zgodnie z duchem oryginału były refleksem charakterystycznych dla swoich czasów lęków, niepokojów i przeczuć, że nie wszystko jest w porządku na tym najlepszym ze światów.
Z filmem Spielberga też chyba jest coś nie całkiem w porządku, skoro dostęp do niego przed premierą dla dziennikarzy europejskich był na tyle ściśle reglamentowany, by zminimalizować ryzyko ukazania się niepochlebnych recenzji. Dziwi to o tyle, że już same nazwiska twórców nowej filmowej wersji opowieści o inwazji wrogich, górujących nad nami technologicznie kosmitów, zdają się gwarancją jakości. Steven Spielberg to przecież autor najbardziej kasowych i rewolucjonizujących całe gatunki filmów ostatnich trzech dekad. Jego pierwszy superprzebój "Szczęki" dokładnie 30 lat temu obalił stary hollywoodzki mit, że ludzie latem do kina nie chodzą, i rozpoczął epokę atrakcyjnych wakacyjnych superwidowisk, zwanych blockbusters. Rozpoczął też epokę rywalizacji studiów o kolejne kasowe rekordy. W zespole Spielberga znaleźli się tylko najlepsi gracze: najlepiej dziś opłacany aktor Tom Cruise, wybitny operator Janusz Kamiński, (laureat dwóch Oscarów - za "Listę Schindlera" i "Szeregowca Ryana") oraz Dennis Muren - multi-oscarowy specjalista od efektów specjalnych z Industrial Light & Magic.
Spragnieni sukcesu
Nowa "Wojna światów" jest filmem skazanym na sukces. Tyle że w tym wypadku nie liczy się jakiś tam sukces, lecz owego sukcesu skala. Spielberg staje do walki o pobicie kolejnego w swej karierze rekordu - rekordu sprzedaży biletów w tygodniu kończącym się świątecznym długim weekendem 4 lipca. Ten rekord należy do wprowadzonego rok temu na ekrany "Spider-Mana 2". Aby tak się stało, "Wojna światów" musi zarobić więcej niż 180 mln dolarów. Tymczasem analitycy rynku są ostrożni - prognozują wpływy w wysokości 145 mln dolarów, czyli mniej, niż zarobiły w ubiegłym miesiącu "Gwiezdne wojny III. Zemsta Sithów" (158 mln w ciągu pierwszych czterech dni rozpowszechniania). Niemniej Hollywood wstrzymał oddech i zaciska kciuki w nadziei, że "Wojna światów" przyciągnie do kina tłumy i odwróci złą passę amerykańskiego przemysłu filmowego, który w pierwszym półroczu tego roku odnotował najgorsze wyniki od 1985 r. To po części tłumaczy, dlaczego - co podkreślają zgodnie recenzenci głównych amerykańskich dzienników ("The New York Times", "The Los Angeles Times", "Chicago Tribune", "The Boston Globe") - reżyser postawił przede wszystkim na widowiskowość, z której jest zresztą znany, i na masowego widza, którego sercu i inteligencji bliższe jest własne podwórko i prorodzinne przesłanie (konsolidacja dysfunkcjonalnej, rozbitej rodziny w obliczu zagrożenia) niż jakieś filozoficzne czy polityczne dyrdymały. Recenzenci dają do zrozumienia, że Spielberg zrobił raczej konwencjonalny film katastroficzny w rodzaju "Dnia Niepodległości" czy "Armageddonu" - z aluzjami do swych największych sukcesów ekranowych ("Szczęki", "Bliskie spotkania trzeciego stopnia", "Jurassic Park"). Nie zrobił natomiast dzieła kontynuującego ambitniejszy nurt w jego twórczości ("Raport mniejszości", "A.I. - sztuczna inteligencja"), ani wzbogacającego tradycję Wellsa i jego spadkobierców.
Welles kontra Chamberlain
"Wojna światów" Wellsa była wielkim ostrzeżeniem wystosowanym w roku diamentowego jubileuszu panowania królowej Wiktorii, kiedy Wielka Brytania była niekwestionowaną potęgą morską i kolonialną i pławiła się w przekonaniu o swojej wyższości cywilizacyjnej i przemysłowej. Pisarz zwracał uwagę, że technika może obrócić się przeciw człowiekowi, a panowie świata w mgnieniu oka mogą zamienić się w zwierzynę skazaną na eksterminację. Wytknął swoim rodakom ignorowanie rodzącej się na kontynencie nowej potęgi militarnej - kajzerowskich Niemiec. Zdążyły już one dowieść swej wartości bojowej w wojnach z Austrią i Francją, a 17 lat później miały uwikłać w krwawą wojnę cały zachodni świat. Czterdzieści lat później radiowa adaptacja "Wojny światów" Orsona Wellesa pojawiła się w nie mniej krytycznym momencie historii - w wigilię święta Halloween, kilka godzin po zakończeniu konferencji w Monachium - i wywołała panikę wśród słuchaczy. Nie minął rok, a okazało się, że racja była po stronie twórcy "Obywatela Kane`a", a nie premiera Wielkiej Brytanii Chamberlaina, który zapewniał, że po negocjacjach z Hitlerem i Mussolinim przywiózł z Monachium "pokój dla naszych czasów".
Pierwsza filmowa wersja "Wojny światów" George`a Pala powstała w 1953 r., gdy po wojnie koreańskiej i po udanych próbach ZSRR z bronią termojądrową świat wkroczył w nowy, niebezpieczny etap zimnej wojny. Najbardziej kuriozalna jest w tej sekwencji adaptacji Wellsa słowno-muzyczna wersja dokonana przez Jeffa Wayne`a w 1978 r., łącząca konwencje audycji radiowej (narrator Richard Burton), musicalu oraz progresywnego rocka. Polityczny kontekst raczej tu w rachubę nie wchodził, sukces komercyjny był za to ogromny.
Cenzura prewencyjna
"Wojnie światów" Spielberga zdecydowanie bliżej jest do Wayne`a niż Wellsa i Wellesa. W kampanii promocyjnej jego "Wojny światów" wprawdzie często mówiło się o atakach terrorystycznych z 11 września, zagrożeniu nuklearnym ze strony Korei Północnej i Iranu oraz inwazji na Irak, ale i tak uwagę opinii publicznej skupiły przede wszystkim kaskaderskie zaręczyny 42-letniego Toma Cruise`a z młodszą o dwadzieścia lat Katie Holmes na szczycie wieży Eiffla w Paryżu. Czołowe brytyjskie dzienniki ("Daily Telegraph", "The Guardian", "Independent") na "Wojnie światów" nie pozostawiły suchej nitki. Wyjątkiem jest londyński "The Times", który w pochlebnej skądinąd recenzji nazwał film Spielberga "najwspanialszym B-movie, jaki kiedykolwiek został nakręcony". I lepiej tej klasyfikacji się trzymać.
Upierać się, że "Wojna światów" jest pozbawionym poczucia humoru wariantem komedii Tima Burtona "Marsjanie atakują!", byłoby nadużyciem. Ale choćby podszyta zawodem i lekkim szyderstwem recenzja najbardziej wpływowego amerykańskiego krytyka Rogera Eberta, który dał filmowi dwie gwiazdki (w skali czterogwiazdkowej) uprawnia do wyciągnięcia wniosku, że "Wojna światów" Spielberga nie całkiem spełnia wysokie przecież oczekiwania. Pośrednio potwierdzają te podejrzenia skandaliczne poczynania europejskiego dystrybutora filmu - UIP - który starał się przeforsować zakaz publikacji jakichkolwiek recenzji przed premierą 1 lipca. Stowarzyszenie Niemieckich Krytyków Filmowych uznało to za brutalne pogwałcenie podstawowych praw konstytucyjnych i wezwało swych członków do zbojkotowania filmu. Aby polskim dziennikarzom oszczędzić podobnych dylematów, w Polsce "Wojna światów" pokazu prasowego oficjalnie nie miała. Oczywiście dlatego, przed wejściem filmu na ekrany 8 lipca by nic niestosownego nie ukazało się w wysokonakładowych tygodnikach. Można te praktyki nazwać powrotem cenzury prewencyjnej, ja nazwę je inaczej - niedźwiedzią przysługą wyrządzoną Spielbergowi.
Spragnieni sukcesu
Nowa "Wojna światów" jest filmem skazanym na sukces. Tyle że w tym wypadku nie liczy się jakiś tam sukces, lecz owego sukcesu skala. Spielberg staje do walki o pobicie kolejnego w swej karierze rekordu - rekordu sprzedaży biletów w tygodniu kończącym się świątecznym długim weekendem 4 lipca. Ten rekord należy do wprowadzonego rok temu na ekrany "Spider-Mana 2". Aby tak się stało, "Wojna światów" musi zarobić więcej niż 180 mln dolarów. Tymczasem analitycy rynku są ostrożni - prognozują wpływy w wysokości 145 mln dolarów, czyli mniej, niż zarobiły w ubiegłym miesiącu "Gwiezdne wojny III. Zemsta Sithów" (158 mln w ciągu pierwszych czterech dni rozpowszechniania). Niemniej Hollywood wstrzymał oddech i zaciska kciuki w nadziei, że "Wojna światów" przyciągnie do kina tłumy i odwróci złą passę amerykańskiego przemysłu filmowego, który w pierwszym półroczu tego roku odnotował najgorsze wyniki od 1985 r. To po części tłumaczy, dlaczego - co podkreślają zgodnie recenzenci głównych amerykańskich dzienników ("The New York Times", "The Los Angeles Times", "Chicago Tribune", "The Boston Globe") - reżyser postawił przede wszystkim na widowiskowość, z której jest zresztą znany, i na masowego widza, którego sercu i inteligencji bliższe jest własne podwórko i prorodzinne przesłanie (konsolidacja dysfunkcjonalnej, rozbitej rodziny w obliczu zagrożenia) niż jakieś filozoficzne czy polityczne dyrdymały. Recenzenci dają do zrozumienia, że Spielberg zrobił raczej konwencjonalny film katastroficzny w rodzaju "Dnia Niepodległości" czy "Armageddonu" - z aluzjami do swych największych sukcesów ekranowych ("Szczęki", "Bliskie spotkania trzeciego stopnia", "Jurassic Park"). Nie zrobił natomiast dzieła kontynuującego ambitniejszy nurt w jego twórczości ("Raport mniejszości", "A.I. - sztuczna inteligencja"), ani wzbogacającego tradycję Wellsa i jego spadkobierców.
Welles kontra Chamberlain
"Wojna światów" Wellsa była wielkim ostrzeżeniem wystosowanym w roku diamentowego jubileuszu panowania królowej Wiktorii, kiedy Wielka Brytania była niekwestionowaną potęgą morską i kolonialną i pławiła się w przekonaniu o swojej wyższości cywilizacyjnej i przemysłowej. Pisarz zwracał uwagę, że technika może obrócić się przeciw człowiekowi, a panowie świata w mgnieniu oka mogą zamienić się w zwierzynę skazaną na eksterminację. Wytknął swoim rodakom ignorowanie rodzącej się na kontynencie nowej potęgi militarnej - kajzerowskich Niemiec. Zdążyły już one dowieść swej wartości bojowej w wojnach z Austrią i Francją, a 17 lat później miały uwikłać w krwawą wojnę cały zachodni świat. Czterdzieści lat później radiowa adaptacja "Wojny światów" Orsona Wellesa pojawiła się w nie mniej krytycznym momencie historii - w wigilię święta Halloween, kilka godzin po zakończeniu konferencji w Monachium - i wywołała panikę wśród słuchaczy. Nie minął rok, a okazało się, że racja była po stronie twórcy "Obywatela Kane`a", a nie premiera Wielkiej Brytanii Chamberlaina, który zapewniał, że po negocjacjach z Hitlerem i Mussolinim przywiózł z Monachium "pokój dla naszych czasów".
Pierwsza filmowa wersja "Wojny światów" George`a Pala powstała w 1953 r., gdy po wojnie koreańskiej i po udanych próbach ZSRR z bronią termojądrową świat wkroczył w nowy, niebezpieczny etap zimnej wojny. Najbardziej kuriozalna jest w tej sekwencji adaptacji Wellsa słowno-muzyczna wersja dokonana przez Jeffa Wayne`a w 1978 r., łącząca konwencje audycji radiowej (narrator Richard Burton), musicalu oraz progresywnego rocka. Polityczny kontekst raczej tu w rachubę nie wchodził, sukces komercyjny był za to ogromny.
Cenzura prewencyjna
"Wojnie światów" Spielberga zdecydowanie bliżej jest do Wayne`a niż Wellsa i Wellesa. W kampanii promocyjnej jego "Wojny światów" wprawdzie często mówiło się o atakach terrorystycznych z 11 września, zagrożeniu nuklearnym ze strony Korei Północnej i Iranu oraz inwazji na Irak, ale i tak uwagę opinii publicznej skupiły przede wszystkim kaskaderskie zaręczyny 42-letniego Toma Cruise`a z młodszą o dwadzieścia lat Katie Holmes na szczycie wieży Eiffla w Paryżu. Czołowe brytyjskie dzienniki ("Daily Telegraph", "The Guardian", "Independent") na "Wojnie światów" nie pozostawiły suchej nitki. Wyjątkiem jest londyński "The Times", który w pochlebnej skądinąd recenzji nazwał film Spielberga "najwspanialszym B-movie, jaki kiedykolwiek został nakręcony". I lepiej tej klasyfikacji się trzymać.
Upierać się, że "Wojna światów" jest pozbawionym poczucia humoru wariantem komedii Tima Burtona "Marsjanie atakują!", byłoby nadużyciem. Ale choćby podszyta zawodem i lekkim szyderstwem recenzja najbardziej wpływowego amerykańskiego krytyka Rogera Eberta, który dał filmowi dwie gwiazdki (w skali czterogwiazdkowej) uprawnia do wyciągnięcia wniosku, że "Wojna światów" Spielberga nie całkiem spełnia wysokie przecież oczekiwania. Pośrednio potwierdzają te podejrzenia skandaliczne poczynania europejskiego dystrybutora filmu - UIP - który starał się przeforsować zakaz publikacji jakichkolwiek recenzji przed premierą 1 lipca. Stowarzyszenie Niemieckich Krytyków Filmowych uznało to za brutalne pogwałcenie podstawowych praw konstytucyjnych i wezwało swych członków do zbojkotowania filmu. Aby polskim dziennikarzom oszczędzić podobnych dylematów, w Polsce "Wojna światów" pokazu prasowego oficjalnie nie miała. Oczywiście dlatego, przed wejściem filmu na ekrany 8 lipca by nic niestosownego nie ukazało się w wysokonakładowych tygodnikach. Można te praktyki nazwać powrotem cenzury prewencyjnej, ja nazwę je inaczej - niedźwiedzią przysługą wyrządzoną Spielbergowi.
Więcej możesz przeczytać w 27/2005 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.