Pięć twarzy agenta 007
Terminator to Arnold Schwarzenegger, Indiana Jones - Harrison Ford, Rocky i Rambo - Sylvester Stallone. Trudno sobie wyobrazić, by te role zagrali inni aktorzy. Inaczej jest z Bondem. Nie liczy się aktor, lecz postać. Archetyp bohatera okazał się w tym wypadku tak nośny, że nie zaszkodziło mu nawet to, iż brytyjskiego agenta z licencją na zabijanie grało aż pięciu aktorów. I każdy z nich miał inną koncepcję roli.
Bond klasyczny
James Bond ma maniery arystokraty. Jak na ironię, aktorzy, którzy wcielili się w brytyjskiego supermana, wywodzą się raczej z niższych klas społecznych. Sean Connery wychował się w slamsach Edynburga. Nigdy nie ukończył szkoły. Zanim trafił na teatralne sceny, zarabiał na życie jako stolarz, bokser, roznosiciel mleka oraz model w szkole sztuk plastycznych. Dostał rolę Bonda, bo producentom spodobała się jego zadziorność. Poza tym jako nieznany aktor zgodził się na symboliczne honorarium. Wbrew obawom Fleminga postawny Szkot (188 cm wzrostu) okazał się świetnym Bondem, przez wielu do dziś uważanym za najlepszego. Connery miał tylko jedną wadę - zaczął łysieć, więc musiał grać z tupecikiem.
Bond sentymentalny
Po nakręceniu pięciu filmów Connery odmówił grania Bonda. Obawiał się zaszufladkowania w rolach jednego typu. Nowym Bondem został Australijczyk George Lazenby, wcześniej sprzedawca samochodów i model. Podczas castingu skłamał, że jest mistrzem karate i grał we włoskich filmach kryminalnych. W roli agenta 007 czuł się jednak źle. W filmie "W tajnej służbie Jej Królewskiej Mości" płakał, robił dziwne miny, a nawet stanął na ślubnym kobiercu. Do dzisiaj najbardziej ortodoksyjni fani cyklu nie mogą przeboleć, że legendarne słowa: "Nazywam się Bond. James Bond", wyszły z ust takiego mięczaka. Film z Lazenbym przyniósł o połowę mniejsze zyski niż poprzednie, więc producenci powrócili do Connery'ego. Ten jednak zgodził się wystąpić tylko w jednym filmie ("Diamenty są wieczne"). Wywalczył astronomiczną, jak na tamte czasy, gażę - 1,25 mln dolarów (dla porównania: za występ w "Dr No" dostał 30 tys. dolarów). Otrzymał też 12,5 proc. zysków z rozpowszechniania.
Bond ironiczny
W 1973 r. zaczęła się epoka Rogera Moore'a. Syn londyńskiego policjanta obdarzył agenta z licencją na zabijanie charakterystyczną dla siebie nonszalancją i poczuciem humoru. Z czasem jego Bond zaczął wręcz balansować na granicy autoparodii. Wypchnięty z samolotu, spadając odbierał wrogowi spadochron. Wrzucony z samochodem do jeziora oddychał pod wodą sprężonym powietrzem z opony. Podobną ewolucję przeszli przeciwnicy agenta 007. Najbardziej groteskowy z nich, ponaddwumetrowy Buźka, swoją stalową szczęką przegryzał kraty i krtanie mniej sprawnych niż Bond szpiegów. Jedyną wadą Moore'a było zamiłowanie do najdroższych kubańskich cygar, których wypalał koszmarne ilości, rachunki zaś przesyłał producentom.
Bond szekspirowski
W 1987 r. Moore'a zastąpił Walijczyk Timothy Dalton. Producenci wiązali z nim wielkie nadzieje, bo był młody i pełen energii. Niestety, Dalton potraktował swoją rolę śmiertelnie poważnie. Agent 007 zaczął przeżywać rozterki godne Hamleta. Stał się również bardzo wstrzemięźliwy seksualnie i nieznośnie patetyczny. Dla odmiany jego przeciwnicy skarleli. Megalomanów marzących o władzy nad światem zastąpili tuzinkowi handlarze bronią i narkotykami. Wielbiciele starego, dobrego Bonda odetchnęli z ulgą na wieść, że Dalton po zagraniu w dwóch filmach zrezygnował.
Bond uśredniony
Nie sprawdziły się przepowiednie krytyków, że bondowski serial skończy się wraz z zimną wojną. Nakręcony w 1995 r. "GoldenEye"okazał się największym kasowym sukcesem w dziejach cyklu. Zysk tylko z wyświetlania filmu w kinach wyniósł prawie 300 mln dolarów! Irlandczyk Pierce Brosnan nie próbował stworzyć dla swego bohatera zupełnie nowej osobowości. Wziął po trochu od każdego z poprzedników. Bond współczesny jest więc Bondem uśrednionym. Ma w sobie stanowczość Connery'ego, nonszalancję Moore'a, szczyptę romantyzmu ? la Lazenby i nawet pryncypialność Daltona. A przede wszystkim - jak każe bondowska tradycja - jest przystojny.
Terminator to Arnold Schwarzenegger, Indiana Jones - Harrison Ford, Rocky i Rambo - Sylvester Stallone. Trudno sobie wyobrazić, by te role zagrali inni aktorzy. Inaczej jest z Bondem. Nie liczy się aktor, lecz postać. Archetyp bohatera okazał się w tym wypadku tak nośny, że nie zaszkodziło mu nawet to, iż brytyjskiego agenta z licencją na zabijanie grało aż pięciu aktorów. I każdy z nich miał inną koncepcję roli.
Bond klasyczny
James Bond ma maniery arystokraty. Jak na ironię, aktorzy, którzy wcielili się w brytyjskiego supermana, wywodzą się raczej z niższych klas społecznych. Sean Connery wychował się w slamsach Edynburga. Nigdy nie ukończył szkoły. Zanim trafił na teatralne sceny, zarabiał na życie jako stolarz, bokser, roznosiciel mleka oraz model w szkole sztuk plastycznych. Dostał rolę Bonda, bo producentom spodobała się jego zadziorność. Poza tym jako nieznany aktor zgodził się na symboliczne honorarium. Wbrew obawom Fleminga postawny Szkot (188 cm wzrostu) okazał się świetnym Bondem, przez wielu do dziś uważanym za najlepszego. Connery miał tylko jedną wadę - zaczął łysieć, więc musiał grać z tupecikiem.
Bond sentymentalny
Po nakręceniu pięciu filmów Connery odmówił grania Bonda. Obawiał się zaszufladkowania w rolach jednego typu. Nowym Bondem został Australijczyk George Lazenby, wcześniej sprzedawca samochodów i model. Podczas castingu skłamał, że jest mistrzem karate i grał we włoskich filmach kryminalnych. W roli agenta 007 czuł się jednak źle. W filmie "W tajnej służbie Jej Królewskiej Mości" płakał, robił dziwne miny, a nawet stanął na ślubnym kobiercu. Do dzisiaj najbardziej ortodoksyjni fani cyklu nie mogą przeboleć, że legendarne słowa: "Nazywam się Bond. James Bond", wyszły z ust takiego mięczaka. Film z Lazenbym przyniósł o połowę mniejsze zyski niż poprzednie, więc producenci powrócili do Connery'ego. Ten jednak zgodził się wystąpić tylko w jednym filmie ("Diamenty są wieczne"). Wywalczył astronomiczną, jak na tamte czasy, gażę - 1,25 mln dolarów (dla porównania: za występ w "Dr No" dostał 30 tys. dolarów). Otrzymał też 12,5 proc. zysków z rozpowszechniania.
Bond ironiczny
W 1973 r. zaczęła się epoka Rogera Moore'a. Syn londyńskiego policjanta obdarzył agenta z licencją na zabijanie charakterystyczną dla siebie nonszalancją i poczuciem humoru. Z czasem jego Bond zaczął wręcz balansować na granicy autoparodii. Wypchnięty z samolotu, spadając odbierał wrogowi spadochron. Wrzucony z samochodem do jeziora oddychał pod wodą sprężonym powietrzem z opony. Podobną ewolucję przeszli przeciwnicy agenta 007. Najbardziej groteskowy z nich, ponaddwumetrowy Buźka, swoją stalową szczęką przegryzał kraty i krtanie mniej sprawnych niż Bond szpiegów. Jedyną wadą Moore'a było zamiłowanie do najdroższych kubańskich cygar, których wypalał koszmarne ilości, rachunki zaś przesyłał producentom.
Bond szekspirowski
W 1987 r. Moore'a zastąpił Walijczyk Timothy Dalton. Producenci wiązali z nim wielkie nadzieje, bo był młody i pełen energii. Niestety, Dalton potraktował swoją rolę śmiertelnie poważnie. Agent 007 zaczął przeżywać rozterki godne Hamleta. Stał się również bardzo wstrzemięźliwy seksualnie i nieznośnie patetyczny. Dla odmiany jego przeciwnicy skarleli. Megalomanów marzących o władzy nad światem zastąpili tuzinkowi handlarze bronią i narkotykami. Wielbiciele starego, dobrego Bonda odetchnęli z ulgą na wieść, że Dalton po zagraniu w dwóch filmach zrezygnował.
Bond uśredniony
Nie sprawdziły się przepowiednie krytyków, że bondowski serial skończy się wraz z zimną wojną. Nakręcony w 1995 r. "GoldenEye"okazał się największym kasowym sukcesem w dziejach cyklu. Zysk tylko z wyświetlania filmu w kinach wyniósł prawie 300 mln dolarów! Irlandczyk Pierce Brosnan nie próbował stworzyć dla swego bohatera zupełnie nowej osobowości. Wziął po trochu od każdego z poprzedników. Bond współczesny jest więc Bondem uśrednionym. Ma w sobie stanowczość Connery'ego, nonszalancję Moore'a, szczyptę romantyzmu ? la Lazenby i nawet pryncypialność Daltona. A przede wszystkim - jak każe bondowska tradycja - jest przystojny.
Przeboje szpiegów |
---|
Piosenka Madonny z filmu "Śmierć nadejdzie jutro" króluje w dyskotekach na całym świecie. Muzyka do filmów z Bondem kojarzy się jednak głównie z symfonicznym stylem Johna Barry'ego, który ilustrował muzycznie 110 obrazów, m.in. "Pożegnanie z Afryką" i "Tańczącego z wilkami" (pięciokrotny laureat Oscara). Twórcą słynnego tematu Bonda do dziś towarzyszącego przygodom agenta 007 jest Monty Norman, ale to John Barry skomponował ścieżki dźwiękowe do jedenastu filmów. To on jest twórcą piosenek "Goldfinger" i "Diamonds Are Forever", do dziś śpiewanych na koncertach przez Shirley Bassey. To on napisał hit "Thunderball" wykonywany przez Toma Jonesa. Z kolei Louis Armstrong nagrał balladę "We Have All The Time In The World". Tina Turner brawurowo zaśpiewała "GoldenEye" (utwór skomponowany przez liderów grupy U2), Gladys Knight - "Licence To Kill", Carly Simon - "Nobody Does It Better", Nancy Sinatra - "You Only Live Twice", a Paul McCartney - "Live And Let Die". Aż do ostatniego filmu, "Die Another Day", w którym tytułową piosenkę śpiewa Madonna, żaden z tych wykonawców nie pojawił się na ekranie. Spośród siedmiu kompozytorów widzom pokazał się tylko John Barry - jako dyrygent orkiestry. Muzykę do trzech ostatnich obrazów z Bondem skomponował David Arnold. O gustach muzycznych Jamesa Bonda nie wiemy nic, poza tym że w filmie "Diamenty są wieczne" pozwolił sobie zażartować z Beatlesów. Jacek Melchior |
Więcej możesz przeczytać w 45/2002 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.