W Brukseli znaleziono kozła ofiarnego, który karany jest za grzechy struktur lokalnych i narodowych
"Którzyciem siedzą z księgami,
Nie mogą być nigdy sami,
Aże kiedy w ciżbie siedzą,
Tam dopiero sami będą".
Biernat z Lublina
Buszując po terenach politycznych, coraz częściej sięgam po "Słownik wyrazów obcych". Doniesienia z politycznego pola walki w Polsce były w poprzednim tygodniu zdominowane przez czarodziejskie słowo "frekwencja". Żeby było śmieszniej, do tej pory nie wiemy, jaka była naprawdę frekwencja w wyborach samorządowych, bo - jak wiadomo - padła Święta Sieć Komputerowa i dzielne komisje liczą nas na piechotę. Strach pomyśleć, ile czasu zabrałoby im to liczenie, gdyby przy urnach zjawili się wszyscy uprawnieni do głosowania obywatele. I oto Kopaliński przypomina, że sławetna "frekwencja" ma swój łaciński źródłosłów i oznacza "ciżbę"... Odpowiednikiem staroświecko dziś brzmiącego słowa mógłby być tłum albo liczne zgromadzenie. Biernat z Lublina (jakieś pięćset lat temu powstawał polski odpowiednik rzeczownika "frequentia") użył naszej "ciżby" w czterowierszu zawartym w dziełku "Kto miłuje księgi, nie miewa tęskności".
Na razie wiele wskazuje na to, że tradycyjnie już polska "ciżba" wyborcza jest po pierwsze niezbyt liczna, po wtóre niekoniecznie miłuje księgi, po trzecie wreszcie nie dała się pociągnąć - ani tym bardziej porwać - szlagierowi sezonu, jakim miały się stać bezpośrednie wybory prezydentów, burmistrzów i wójtów. Na dodatek (może to kwestia dystansu do ksiąg?) wybór kandydata na szefa lokalnej egzekutywy wcale nie szedł w parze z głosowaniem na radnych, którzy mają z tym szefem na co dzień współdziałać.
W efekcie zdaje się, że do rzadkości będą należały sytuacje, w których głowa władzy wykonawczej będzie mogła liczyć na solidne wsparcie własnego obozu politycznego w radzie. Przekładając rzecz na język polityki ogólnokrajowej, w większości gmin będziemy mieli do czynienia z rządem mniej-szościowym, z tęczowymi koalicjami i - last but not least - z wymuszonym statystyką wyborczą współudziałem ugrupowań radykalnych, które na grunt gminny z łatwością będą mogły przenosić scenki rodzajowe rodem z polskiego Sejmu.
Przyznaję, że mam dwa zmartwienia i sam nie wiem, które jest większe. Pierwszym jest poczucie, że fundament demokracji lokalnej, na którym budowaliśmy od początku lat dziewięćdziesiątych demokrację w Polsce, zdaje się osuwać, a nawet pękać. Daliśmy się nieco zwieść entuzjazmowi, z jakim w pierwszej kadencji 1990-1994 władze samorządowe potwierdzały swą mądrą aktywnością sens naszej drogi ku demokratycznej odnowie. Gospodarność finansowa i inwestycyjna, etos odpowiedzialności urzędnika, a nawet sprawność w posługiwaniu się raczkującym wtedy instrumentarium prawnym - wszystko to świadczyło, że jesteśmy na właściwej drodze. Potem przychodziły coraz gorsze doświadczenia.
Drugie zmartwienie ma wymiar ogólnoeuropejski i odnosi się do sławnego "deficytu demokratycznego", o który oskarżane są struktury i instytucje Unii Europejskiej. Wszystko bowiem wskazuje na to, że właśnie w Brukseli znaleziony został kozioł ofiarny, który karany jest za grzechy struktur podstawowych: lokalnych i narodowych. Zło nie zaczyna się w Komisji Europejskiej. Tam możemy mieć do czynienia jedynie z samym wierzchołkiem góry lodowej. Jej podstawa jest znacznie szersza, a polski przypadek może być analizowany jako dobry przykład rezygnacji obywateli z przysługującego im prawa do współuczestnictwa w decyzjach publicznych.
Nie dość, że "ciżba" nie przekroczyła 50 proc., a może nawet 40 proc. obywateli, to jeszcze ta "mniejsza połowa" całkiem swawolnie ułożyła powyborcze puzzle. W następnej odsłonie pretensje będą mieli zarówno ci, którzy zagłosowali od Sasa do lasa, jak ci, którzy się do urn w ogóle nie pofatygowali.
Po każdych wyborach nastaje sezon na analizę wyników. Wydaje mi się, że tym razem trzeba ją będzie znacznie pogłębić, by być mądrzejszym choćby po szkodzie...
Nie mogą być nigdy sami,
Aże kiedy w ciżbie siedzą,
Tam dopiero sami będą".
Biernat z Lublina
Buszując po terenach politycznych, coraz częściej sięgam po "Słownik wyrazów obcych". Doniesienia z politycznego pola walki w Polsce były w poprzednim tygodniu zdominowane przez czarodziejskie słowo "frekwencja". Żeby było śmieszniej, do tej pory nie wiemy, jaka była naprawdę frekwencja w wyborach samorządowych, bo - jak wiadomo - padła Święta Sieć Komputerowa i dzielne komisje liczą nas na piechotę. Strach pomyśleć, ile czasu zabrałoby im to liczenie, gdyby przy urnach zjawili się wszyscy uprawnieni do głosowania obywatele. I oto Kopaliński przypomina, że sławetna "frekwencja" ma swój łaciński źródłosłów i oznacza "ciżbę"... Odpowiednikiem staroświecko dziś brzmiącego słowa mógłby być tłum albo liczne zgromadzenie. Biernat z Lublina (jakieś pięćset lat temu powstawał polski odpowiednik rzeczownika "frequentia") użył naszej "ciżby" w czterowierszu zawartym w dziełku "Kto miłuje księgi, nie miewa tęskności".
Na razie wiele wskazuje na to, że tradycyjnie już polska "ciżba" wyborcza jest po pierwsze niezbyt liczna, po wtóre niekoniecznie miłuje księgi, po trzecie wreszcie nie dała się pociągnąć - ani tym bardziej porwać - szlagierowi sezonu, jakim miały się stać bezpośrednie wybory prezydentów, burmistrzów i wójtów. Na dodatek (może to kwestia dystansu do ksiąg?) wybór kandydata na szefa lokalnej egzekutywy wcale nie szedł w parze z głosowaniem na radnych, którzy mają z tym szefem na co dzień współdziałać.
W efekcie zdaje się, że do rzadkości będą należały sytuacje, w których głowa władzy wykonawczej będzie mogła liczyć na solidne wsparcie własnego obozu politycznego w radzie. Przekładając rzecz na język polityki ogólnokrajowej, w większości gmin będziemy mieli do czynienia z rządem mniej-szościowym, z tęczowymi koalicjami i - last but not least - z wymuszonym statystyką wyborczą współudziałem ugrupowań radykalnych, które na grunt gminny z łatwością będą mogły przenosić scenki rodzajowe rodem z polskiego Sejmu.
Przyznaję, że mam dwa zmartwienia i sam nie wiem, które jest większe. Pierwszym jest poczucie, że fundament demokracji lokalnej, na którym budowaliśmy od początku lat dziewięćdziesiątych demokrację w Polsce, zdaje się osuwać, a nawet pękać. Daliśmy się nieco zwieść entuzjazmowi, z jakim w pierwszej kadencji 1990-1994 władze samorządowe potwierdzały swą mądrą aktywnością sens naszej drogi ku demokratycznej odnowie. Gospodarność finansowa i inwestycyjna, etos odpowiedzialności urzędnika, a nawet sprawność w posługiwaniu się raczkującym wtedy instrumentarium prawnym - wszystko to świadczyło, że jesteśmy na właściwej drodze. Potem przychodziły coraz gorsze doświadczenia.
Drugie zmartwienie ma wymiar ogólnoeuropejski i odnosi się do sławnego "deficytu demokratycznego", o który oskarżane są struktury i instytucje Unii Europejskiej. Wszystko bowiem wskazuje na to, że właśnie w Brukseli znaleziony został kozioł ofiarny, który karany jest za grzechy struktur podstawowych: lokalnych i narodowych. Zło nie zaczyna się w Komisji Europejskiej. Tam możemy mieć do czynienia jedynie z samym wierzchołkiem góry lodowej. Jej podstawa jest znacznie szersza, a polski przypadek może być analizowany jako dobry przykład rezygnacji obywateli z przysługującego im prawa do współuczestnictwa w decyzjach publicznych.
Nie dość, że "ciżba" nie przekroczyła 50 proc., a może nawet 40 proc. obywateli, to jeszcze ta "mniejsza połowa" całkiem swawolnie ułożyła powyborcze puzzle. W następnej odsłonie pretensje będą mieli zarówno ci, którzy zagłosowali od Sasa do lasa, jak ci, którzy się do urn w ogóle nie pofatygowali.
Po każdych wyborach nastaje sezon na analizę wyników. Wydaje mi się, że tym razem trzeba ją będzie znacznie pogłębić, by być mądrzejszym choćby po szkodzie...
Więcej możesz przeczytać w 45/2002 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.