Liberał nie zajął wyborczego miejsca postkomuny, nie pała niechęcią do chrześcijaństwa, nie jest wyzyskiwaczem, relatywistą i obcym
Polacy nie są narodem niedokończonym, jak twierdzi prof. Zdzisław Krasnodębski ("Wprost", nr 46). Są i mogą być narodem otwartym. Otwartym na wielość pamięci i źródeł, na bogactwa kultury innych nacji i na wielość idei. Przede wszystkim są narodem otwartym na przyszłość. Zdzisław Krasnodębski w swoim szkicu "Naród niedokończony" chętnie posługuje się abstrakcjami: naród etniczny, naród polityczny, ekspresywny indywidualizm. Robi to nie tyle po to, by coś wyjaśnić, ile po to, by postawić mocną oskarżycielską tezę: polscy liberałowie (kto to, proszę zgadnąć) utrudniają "proces rekonstytucji narodu", głosząc obce i wrogie Polakom idee, i na nich spada pełna odpowiedzialność za to, że Polska jest teraz podzielona, że nie będzie potrafiła "sprostać wyzwaniom globalizacji". Socjolog z Bremy prowadzi swą kolejną antyliberalną wycieczkę, którą z kilku powodów uważam za błędną, a do tego wysoce niepokojącą.
Wiele przepisów na polskość
To prawda, że najważniejszy jest problem narodu. Siłą każdego narodu jest pamięć czy wręcz wiele pamięci: lokalnych, środowiskowych, rodzinnych. Pamięci, które nie zostały skolonizowane i podporządkowane, jak chce tego Krasnodębski, polityce państwa. Ta pamięć pozwala grupom i jednostkom zachować swoją tożsamość, zyskać dla niej uznanie i miejsce we wspólnym domu. Naród zbudowany i utkany z licznych pamięci jest bogaty i różnorodny. Zbudowany z wielu przecinających się wspólnot, gdzie nie ma prostego podziału na "my" i "oni". Pozwala przy tym poszczególnym osobom zachować naraz wiele tożsamości: pozwala być Polakiem Ślązakiem, Polakiem Kaszebe, Polakiem Żydem, Polakiem Litwinem. W tej perspektywie jest miejsce dla Ślązaków z ich pogmatwaną etnicznością. Jest miejsce dla Pomorzan czy Kaszubów, często chcących zachować pamięć o swoich złożonych losach. Jest miejsce dla rodzin polsko-ukraińskich, polskich z Wołynia i Litwy, polsko-żydowskich. Jest też miejsce dla gdańszczan, których dziadkowie grali w polskich klubach sportowych i mówili polsko-niemiecko-gdańskim dialektem. W tej perspektywie nie ma Polaków lepszych, bo wywodzących się z centrum, i gorszych, bo z prowincji czy - nie daj Bóg - ziem zachodnich. Bo na polskość nie ma dziś jednego przepisu.
Nacjonalistyczny idiom
Otwarcie na wielość pamięci i wielość możliwych tożsamości wymaga pewnie nie tak wysoko cenionej przez Zdzisława Krasnodębskiego tolerancji i podstawowej wolności. Bogactwem kulturowym Polski zawsze była wielość nacji i etnosów w niej zamieszkujących, z których każdy, zachowując nawet swą odrębność, dokładał coś do wspólnego nurtu. Widać to w naszej literaturze i w malarstwie. Było to bogactwo, które - niestety - ani w II RP, ani potem nie stało się jednym ze źródeł pełnej tożsamości politycznej narodu. Zarówno PZPR, jak i dzisiaj niemal cała prawica ulegały bądź ulegają nacjonalistycznemu idiomowi. Jego częścią zawsze była idea nieco wymuszonej jedności, "rekonstytucji" czegoś i przede wszystkim oskarżeń kierowanych wobec "obcych" czy po prostu krytyków, że nie są dość nasi i dość swojscy. Zdzisław Krasnodębski pewnie niechcący ulega temu myśleniu i bez szczególnego zażenowania wszystkich inaczej myślących stawia przed potwornym oskarżeniem o brak patriotyzmu, o szerzenie europejskich liberalnych miazmatów. Uważam jego tezę wręcz za niepokojącą, bo proponującą jakiś rodzaj ideologicznej ortodoksji.
Formacja Radia Maryja
Mam zaufanie do Polaków, dlatego nie boję się tej otwartości, a wiem również, że to, jak będą z niej korzystali, zależy w dużej mierze od tego, czy uda się powstrzymać polityczną i kulturową ekspansję formacji Radia Maryja. Używam skrótu, ale jest to formacja silnie obecna w episkopacie, wśród licznych księży i zakonników, wśród ludu i przede wszystkim polityków. Uważam ją nie tyle za głupią i bałamutną, ile wręcz za antynarodową. Z antyniemieckimi i antyunijnymi fobiami, niechęcią do kultury Zachodu, antysemityzmem, religijnym fundamentalizmem, wrogością wobec idei praw człowieka i państwa neutralnego światopoglądowo ta formacja cofa nas do jakiejś mrocznej i zatęchłej piwnicy. Zabija wszelkie myślenie, rodzi upiory nienawiści i izoluje od świata. Co gorsza - to, co radykalne, co dotychczas uchodziło za bezrozumne, jest przez premiera, szefów partii i ministrów uznane za normalną, przyzwoitą postawę polityczną i umysłową.
Na naszych oczach chorobę zaczyna się nazywać zdrowiem, szkalowanie ludzi - publiczną polemiką. Tu też różnię się od Zdzisława Krasnodębskiego. On, jak rasowy prawicowiec, wroga szuka tylko na lewicy (liberałowie), a problemu ksenofobii i upartej nietolerancji nie zauważa albo zbywa go i usprawiedliwia teoriami modernizacji.
Wstrętny liberał
To prawda, Polska jest podzielona i ten podział zafundowali nam w kampanii wyborczej Lech Kaczyński z ojcem Rydzykiem. Strategię wyborczą budowali na brutalnych i fałszywych podziałach. Przyznaję - wygrali, ale wygrali dlatego, że rozognili zimną wojnę domową, a głównie dlatego, że niszczą język mowy publicznej. Jednym z wymiarów tego zatrucia mowy jest sposób użycia słowa "liberalny". Krasnodębski - jak Kaczyński, Lepper czy Giertych - uważa, że problemem w Polsce jest liberalizm. Jemu nie chodzi jednak o to, by poznać i opisać liberalizm. Chodzi o to, by przykleić łatkę, wmusić negatywne i wrogie skojarzenia.
Liberał w perspektywie Krasnodębskiego to taki typ, który zajął wyborcze miejsce postkomuny, szerzy etos postheroiczny (co to jest?) i rzekomo niechęć do chrześcijaństwa. W tym chórze pojawiają się dodatkowo: liberał to wyzyskiwacz - ktoś, kto lekce sobie waży ubogich, relatywista i do tego obcy, bo nie z naszego solidarnego (czytaj: "solidarnościowego") rodu. Coś jeszcze słyszałem z ust prezydenta elekta o liberalnym eksperymencie. Jak rozumiem, państwa, które wprowadziły u siebie liberalny system ekonomiczny, nawet te, które żyją z nim od kilkuset lat, to tylko eksperymentatorzy - w przeciwieństwie do tych, którzy postawili na nie znany jeszcze nikomu model gospodarczy solidaryzmu, za którym opowiada się przyszły prezydent.
Erozja zaufania
Prof. Krasnodębskiemu mówię: nie wolno podawać wątpliwych informacji o ideologiach, dysponując wiedzą, która wymagałaby zachowania wyższych standardów intelektualnych. Można nie lubić jakiejś idei, ale nie jest dobrym pomysłem zwalczanie jej przez tworzenie negatywnych i uproszczonych klisz językowych. Tym bardziej nie wypada tak czynić, by nie stać się politycznym czy intelektualnym sojusznikiem radykałów w stylu Młodzieży Wszechpolskiej.
Drugi zarzut polega na tym, że Krasnodębski operuje mało przemyślaną i w sumie nietrafną diagnozą społeczną. Problemem w budowaniu postaw obywatelskich nie jest napięcie między centrum i peryferiami. Problemy są dwa: pierwszy nosi miano niskiego kapitału społecznego czy zaniku zaufania do prawa, instytucji państwa, systemu sprawiedliwości, polityków, wreszcie - zaufania wzajemnego do siebie. Zaufania, które ulega dalszej erozji m.in. na skutek zawiedzenia licznych wyborców i psucia języka publicznego. Jeżeli teraz politycy, również z formacji prawicowych, nadają słowom dowolne znaczenia, za eksperyment mają coś, co trwa setki lat, gdy z dnia na dzień dla wygody zmieniają poglądy, krytykują liberalne programy gospodarcze, a potem sami je chcą wprowadzać w życie, gdy kłamią publicznie i budują pojęcia jak cepy (ich definicja liberalizmu), trudno oczekiwać, że zaufanie do sfery publicznej będzie można nieco odbudować. Język jest jednym z najcenniejszych dóbr publicznych. Łatwo go psuć, tylko potem nie ma mowy o komunikacji i zaufaniu. Tego uczyli nas badacze polityki i nie udawajmy, że nas dzisiaj to nie dotyczy lub że nie dotyczy właśnie ideologów i polityków.
Minimum liberalne
Wszystkie znane mi badania społeczne pokazują, że w Polsce mamy do czynienia z deficytem wartości należących do kanonu kultury liberalnej. Rośnie odsetek politycznych antysemitów, a tolerancja wobec wszelkich mniejszości jest niepokojąco niska. Wolność słowa, wolność manifestowania poglądów jest oczywista, ale traci na znaczeniu, gdy przeciwstawia się ją bezpieczeństwu socjalnemu (jakby jedno wykluczało drugie, a z takim zabiegiem propagandowym mieliśmy do czynienia w kampanii wyborczej). Nadal wysoki jest odsetek osób skłonnych popierać w pewnych sytuacjach rozwiązania autorytarne. Szczęśliwie o powodzeniu kanonu liberalnego nie decydują intelektualiści i pedagodzy, ale życie. Coraz więcej osób wyjeżdża na dłużej na Zachód i wraca stamtąd zadowolonych, doceniając wagę wolności, multikulturalizmu i tego, co tak brzydzi Kransodębskiego - "sekularyzmu" i "indywidualizmu".
Wydaje mi się, że minimum liberalne, bez którego instytucje państwa demokratycznego w Europie tracą swoją moralną i polityczną legitymację, wymaga obrony i wyjątkowej troski. Bo nie jest nam dane na zawsze. Mam nadzieję, że za sprawą otwarcia się na siebie, swoje pamięci i na świat Polacy będą się czuli lepiej z sobą i przeto bardziej będą się lubili w swojej różnorodności. Acz pokaźna jest u nas gromada ksenofobów, nienawistników i ludzi o zaciętych z niechęci ustach. Nie boję się o to, że naród jest niedokończony. Rzekłbym - to świetnie, bo oznacza, że jest gotów konstytuować swoją tożsamość nie tylko na wąskim etnicznym korzeniu, ale również w obszarach kultury, nauki i polityki, czyli w debatach i sporach, w których nie ma nikogo z góry wykreślonego, odrzuconego i pozbawionego prawa do polskości.
Wiele przepisów na polskość
To prawda, że najważniejszy jest problem narodu. Siłą każdego narodu jest pamięć czy wręcz wiele pamięci: lokalnych, środowiskowych, rodzinnych. Pamięci, które nie zostały skolonizowane i podporządkowane, jak chce tego Krasnodębski, polityce państwa. Ta pamięć pozwala grupom i jednostkom zachować swoją tożsamość, zyskać dla niej uznanie i miejsce we wspólnym domu. Naród zbudowany i utkany z licznych pamięci jest bogaty i różnorodny. Zbudowany z wielu przecinających się wspólnot, gdzie nie ma prostego podziału na "my" i "oni". Pozwala przy tym poszczególnym osobom zachować naraz wiele tożsamości: pozwala być Polakiem Ślązakiem, Polakiem Kaszebe, Polakiem Żydem, Polakiem Litwinem. W tej perspektywie jest miejsce dla Ślązaków z ich pogmatwaną etnicznością. Jest miejsce dla Pomorzan czy Kaszubów, często chcących zachować pamięć o swoich złożonych losach. Jest miejsce dla rodzin polsko-ukraińskich, polskich z Wołynia i Litwy, polsko-żydowskich. Jest też miejsce dla gdańszczan, których dziadkowie grali w polskich klubach sportowych i mówili polsko-niemiecko-gdańskim dialektem. W tej perspektywie nie ma Polaków lepszych, bo wywodzących się z centrum, i gorszych, bo z prowincji czy - nie daj Bóg - ziem zachodnich. Bo na polskość nie ma dziś jednego przepisu.
Nacjonalistyczny idiom
Otwarcie na wielość pamięci i wielość możliwych tożsamości wymaga pewnie nie tak wysoko cenionej przez Zdzisława Krasnodębskiego tolerancji i podstawowej wolności. Bogactwem kulturowym Polski zawsze była wielość nacji i etnosów w niej zamieszkujących, z których każdy, zachowując nawet swą odrębność, dokładał coś do wspólnego nurtu. Widać to w naszej literaturze i w malarstwie. Było to bogactwo, które - niestety - ani w II RP, ani potem nie stało się jednym ze źródeł pełnej tożsamości politycznej narodu. Zarówno PZPR, jak i dzisiaj niemal cała prawica ulegały bądź ulegają nacjonalistycznemu idiomowi. Jego częścią zawsze była idea nieco wymuszonej jedności, "rekonstytucji" czegoś i przede wszystkim oskarżeń kierowanych wobec "obcych" czy po prostu krytyków, że nie są dość nasi i dość swojscy. Zdzisław Krasnodębski pewnie niechcący ulega temu myśleniu i bez szczególnego zażenowania wszystkich inaczej myślących stawia przed potwornym oskarżeniem o brak patriotyzmu, o szerzenie europejskich liberalnych miazmatów. Uważam jego tezę wręcz za niepokojącą, bo proponującą jakiś rodzaj ideologicznej ortodoksji.
Formacja Radia Maryja
Mam zaufanie do Polaków, dlatego nie boję się tej otwartości, a wiem również, że to, jak będą z niej korzystali, zależy w dużej mierze od tego, czy uda się powstrzymać polityczną i kulturową ekspansję formacji Radia Maryja. Używam skrótu, ale jest to formacja silnie obecna w episkopacie, wśród licznych księży i zakonników, wśród ludu i przede wszystkim polityków. Uważam ją nie tyle za głupią i bałamutną, ile wręcz za antynarodową. Z antyniemieckimi i antyunijnymi fobiami, niechęcią do kultury Zachodu, antysemityzmem, religijnym fundamentalizmem, wrogością wobec idei praw człowieka i państwa neutralnego światopoglądowo ta formacja cofa nas do jakiejś mrocznej i zatęchłej piwnicy. Zabija wszelkie myślenie, rodzi upiory nienawiści i izoluje od świata. Co gorsza - to, co radykalne, co dotychczas uchodziło za bezrozumne, jest przez premiera, szefów partii i ministrów uznane za normalną, przyzwoitą postawę polityczną i umysłową.
Na naszych oczach chorobę zaczyna się nazywać zdrowiem, szkalowanie ludzi - publiczną polemiką. Tu też różnię się od Zdzisława Krasnodębskiego. On, jak rasowy prawicowiec, wroga szuka tylko na lewicy (liberałowie), a problemu ksenofobii i upartej nietolerancji nie zauważa albo zbywa go i usprawiedliwia teoriami modernizacji.
Wstrętny liberał
To prawda, Polska jest podzielona i ten podział zafundowali nam w kampanii wyborczej Lech Kaczyński z ojcem Rydzykiem. Strategię wyborczą budowali na brutalnych i fałszywych podziałach. Przyznaję - wygrali, ale wygrali dlatego, że rozognili zimną wojnę domową, a głównie dlatego, że niszczą język mowy publicznej. Jednym z wymiarów tego zatrucia mowy jest sposób użycia słowa "liberalny". Krasnodębski - jak Kaczyński, Lepper czy Giertych - uważa, że problemem w Polsce jest liberalizm. Jemu nie chodzi jednak o to, by poznać i opisać liberalizm. Chodzi o to, by przykleić łatkę, wmusić negatywne i wrogie skojarzenia.
Liberał w perspektywie Krasnodębskiego to taki typ, który zajął wyborcze miejsce postkomuny, szerzy etos postheroiczny (co to jest?) i rzekomo niechęć do chrześcijaństwa. W tym chórze pojawiają się dodatkowo: liberał to wyzyskiwacz - ktoś, kto lekce sobie waży ubogich, relatywista i do tego obcy, bo nie z naszego solidarnego (czytaj: "solidarnościowego") rodu. Coś jeszcze słyszałem z ust prezydenta elekta o liberalnym eksperymencie. Jak rozumiem, państwa, które wprowadziły u siebie liberalny system ekonomiczny, nawet te, które żyją z nim od kilkuset lat, to tylko eksperymentatorzy - w przeciwieństwie do tych, którzy postawili na nie znany jeszcze nikomu model gospodarczy solidaryzmu, za którym opowiada się przyszły prezydent.
Erozja zaufania
Prof. Krasnodębskiemu mówię: nie wolno podawać wątpliwych informacji o ideologiach, dysponując wiedzą, która wymagałaby zachowania wyższych standardów intelektualnych. Można nie lubić jakiejś idei, ale nie jest dobrym pomysłem zwalczanie jej przez tworzenie negatywnych i uproszczonych klisz językowych. Tym bardziej nie wypada tak czynić, by nie stać się politycznym czy intelektualnym sojusznikiem radykałów w stylu Młodzieży Wszechpolskiej.
Drugi zarzut polega na tym, że Krasnodębski operuje mało przemyślaną i w sumie nietrafną diagnozą społeczną. Problemem w budowaniu postaw obywatelskich nie jest napięcie między centrum i peryferiami. Problemy są dwa: pierwszy nosi miano niskiego kapitału społecznego czy zaniku zaufania do prawa, instytucji państwa, systemu sprawiedliwości, polityków, wreszcie - zaufania wzajemnego do siebie. Zaufania, które ulega dalszej erozji m.in. na skutek zawiedzenia licznych wyborców i psucia języka publicznego. Jeżeli teraz politycy, również z formacji prawicowych, nadają słowom dowolne znaczenia, za eksperyment mają coś, co trwa setki lat, gdy z dnia na dzień dla wygody zmieniają poglądy, krytykują liberalne programy gospodarcze, a potem sami je chcą wprowadzać w życie, gdy kłamią publicznie i budują pojęcia jak cepy (ich definicja liberalizmu), trudno oczekiwać, że zaufanie do sfery publicznej będzie można nieco odbudować. Język jest jednym z najcenniejszych dóbr publicznych. Łatwo go psuć, tylko potem nie ma mowy o komunikacji i zaufaniu. Tego uczyli nas badacze polityki i nie udawajmy, że nas dzisiaj to nie dotyczy lub że nie dotyczy właśnie ideologów i polityków.
Minimum liberalne
Wszystkie znane mi badania społeczne pokazują, że w Polsce mamy do czynienia z deficytem wartości należących do kanonu kultury liberalnej. Rośnie odsetek politycznych antysemitów, a tolerancja wobec wszelkich mniejszości jest niepokojąco niska. Wolność słowa, wolność manifestowania poglądów jest oczywista, ale traci na znaczeniu, gdy przeciwstawia się ją bezpieczeństwu socjalnemu (jakby jedno wykluczało drugie, a z takim zabiegiem propagandowym mieliśmy do czynienia w kampanii wyborczej). Nadal wysoki jest odsetek osób skłonnych popierać w pewnych sytuacjach rozwiązania autorytarne. Szczęśliwie o powodzeniu kanonu liberalnego nie decydują intelektualiści i pedagodzy, ale życie. Coraz więcej osób wyjeżdża na dłużej na Zachód i wraca stamtąd zadowolonych, doceniając wagę wolności, multikulturalizmu i tego, co tak brzydzi Kransodębskiego - "sekularyzmu" i "indywidualizmu".
Wydaje mi się, że minimum liberalne, bez którego instytucje państwa demokratycznego w Europie tracą swoją moralną i polityczną legitymację, wymaga obrony i wyjątkowej troski. Bo nie jest nam dane na zawsze. Mam nadzieję, że za sprawą otwarcia się na siebie, swoje pamięci i na świat Polacy będą się czuli lepiej z sobą i przeto bardziej będą się lubili w swojej różnorodności. Acz pokaźna jest u nas gromada ksenofobów, nienawistników i ludzi o zaciętych z niechęci ustach. Nie boję się o to, że naród jest niedokończony. Rzekłbym - to świetnie, bo oznacza, że jest gotów konstytuować swoją tożsamość nie tylko na wąskim etnicznym korzeniu, ale również w obszarach kultury, nauki i polityki, czyli w debatach i sporach, w których nie ma nikogo z góry wykreślonego, odrzuconego i pozbawionego prawa do polskości.
Więcej możesz przeczytać w 47/2005 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.