Apartheid w RPA pozostawił pamięć o arogancji i okrucieństwach białych władców, ale nie przeminęły jego dobre przepisy prawne
Kiedy sobotniego wieczoru, przy pustawych już ulicach wielkiego Johannesburga, trafiłem do czarnego Hillbrow, kłębiły się tam tłumy. Na ulicy Pretoria, w tak zwanym High Point, sklepy były otwarte, na chodnikach handlowano owocami, wędliną, meblami. Kierowcy samochodów szukali miejsc parkingowych. Pod ścianami domów stały watahy czarnych hałaśliwych wyrostków. Opodal pracowała pod gołym niebem grupa ulicznych krawców i szewców, a także... wróżbitów. Hillbrow to swoiste mrowisko czarnoskórych, bardzo trudny obszar dla policji i służb sanitarnych. Jak w soczewce widać tu, co zmieniło się w ostatnich latach w Republice Południowej Afryki. Zmiany w Hillbrow zaczęły się na przełomie lat 1989 i 1990, po uchyleniu tzw. Group Area Act - ustawy o segregacji rasowej. Wcześniej w dzielnicy mieszkali prawie wyłącznie biali, w tym wielu Polaków.
Do Hillbrow zaprosiła mnie Molly, znajoma przyjaciół. Molly przyjechała do RPA z Zimbabwe. Takich jak ona jest sporo w Hillbrow i Yeoville, a także w Soweto (byłem tam przed 15 laty, zmieniło się na korzyść). Gdy z dwoma znajomymi dotarliśmy na miejsce, do pilnowania samochodu zgłosiło się aż czterech chętnych. Przebrnęliśmy przez gęsty od ludzi pasaż, weszliśmy do bramy, zgłosiliśmy śmiejącej się dozorczyni recepcjonistce chęć odwiedzenia lokatorki na siedemnastym piętrze trzydziestopiętrowego budynku. Na spotkanie z nami wyszła sama Molly. Wcisnęliśmy się do windy, gdzie siedział smutny ochroniarz. I tu pierwsze zaskoczenie: korytarz na piętrze Molly był czysty i widny. Podobnie jak jej mieszkanie: dwa pokoiki i mała, przyzwoita łazienka. Umeblowanie spartańskie, ale schludne. Molly, kucharka w zamożnej dzielnicy willowej Johannesburga, oddawała prawie połowę zarobku właścicielom budynku. - Wszystkie domy należą tu do jakichś białych, których nie widziałam na oczy. Biali tu nie mieszkają - ostatni wyprowadzili się przed dwoma laty - mówi Molly.
Krążyło kiedyś po Polsce powiedzenie: wasze ulice, nasze kamienice. Nie tylko w Johannesburgu słyszy się opinię, że gdyby Afrykanie nie byli leniwi, to do nich należałyby domy, nie żyliby w nędzy. Ekonomista Jeffrey Sachs napisał w swojej niedawno wydanej odważnej książce "The End of Poverty" (Koniec ubóstwa): "Skąd wiemy, że są leniwi? - No przecież są biedni".
Miasto upiór
Jeżeli Hillbrow zaskakuje, niepokoi, to pobliskie City, czyli serce Johannesburga, po prostu poraża. Podobno w Johannesburgu Rudyard Kipling wpadł na pomysł napisania "Księgi dżungli". Chciałoby się powiedzieć: wieszczy tytuł. Ten obszar gmachów o doskonałej architekturze jest jednym z największych w świecie ghost towns - wymarłych miast. Dlaczego te wspaniałe dzieła ze szkła i marmurów stoją puste? Czy po ich zbudowaniu wybuchła tu jakaś zaraza? Ktoś mówi całkiem serio: "Było za mało podziemnych parkingów, a dojście z biura do parkującego na ulicy samochodu łączyło się z niebezpieczeństwem".
Wielkie publiczne gmachy pustoszały sukcesywnie. Najważniejsza była decyzja o zaprzestaniu funkcjonowania i "zespawaniu" 50-piętrowego zespołu biurowego i hotelu Carlton Centre przy ulicy Commissioner, gdzie w pasażu dochodziło do bandy-ckich napadów. Wstrzymały działalność firmy w gmachu Diamond Building (świetne dzieło Helmutha Jahna), którego ściany składają się - niby szlif prawdziwego diamentu - z 58 płaszczyzn. Zapieczętowano piękny szklany Dom Motyla. Gdzie indziej przeniesiono giełdę. Zamknięto wszystkie hotele, sklepy, zakłady usługowe. W stan hibernacji - bo przecież nie śmierci - zapadło centrum Johannesburga. Tylko w budynku Sądu Najwyższego przy ulicy Pritchard trwa praca i odbywają się rozprawy.
Johannesburg stał się wielką szachownicą. Na obszarach dzielnic spokojnych i bezpiecznych powstały niebezpieczne enklawy - jak Alexandra. W przejeżdżające tamtędy autobusy rzucano kamieniami i nie pomagały kolorowe napisy: "eyako", czyli "twoje". Wyrosły też wyspy luksusowych klubów, sklepów i restauracji w dzielnicy Melville, w mało ciekawych częściach miasta, nawet koło Diagonal, czyli ulicy o złej reputacji.
Republika dobrobytu
Przy szosach w Republice Południowej Afryki można zobaczyć tablice z życzliwą radą: "Dojedź żywy". Tego należałoby życzyć pieszym, także w miastach. W czteromilionowym (a może sześciomilionowym?) Johannesburgu, uważanym za światowego lidera na listach przestępczości, warto mieć trzecie oko z tyłu głowy, ale i z dwoma nie musi być źle. Będąc w RPA, dostrzegamy, że jednak demonizuje się sytuację w tym wielkim państwie. Nawet odważni turyści ze świata wahają się niekiedy z podjęciem decyzji o przyjeździe. To prawda: złodziei i łobuzów w Johannesburgu, Durbanie, Kapsztadzie nie brakuje. Czy jednak nie ma ich na warszawskiej Stalowej, a nawet na Marszałkowskiej?
Od pierwszego kroku w RPA miałem ochotę pytać, dlaczego jest tak dobrze, skoro jest tak źle? Bo przecież chętnie opowiada się o zbrodniach i napadach. Bo za symbol uważa się tu razor blade (drut żyletkowy), widoczny na murach domów i ogrodów, chroniący przed agresorami. Ale przede wszystkim zauważa się, że świetnie działają porty lotnicze: odloty samolotów odbywają się jak w szwajcarskim zegarku (w Johannesburgu lądują maszyny 68 światowych linii lotniczych). Doskonałe są autostrady i szosy. W sklepach i centrach handlowych oszałamia bogactwo towarów. Najlepsze restauracje mogą się równać z tymi z Paryża i Nowego Jorku. Bardzo sprawnie pracują banki. Widać dziesiątki pól golfowych, stadionów, basenów. W RPA produkuje się 600 tys. nowych samochodów rocznie - takich firm jak Mercedes, BMW, Toyota, General Motors czy Volkswagen. Tu wytwarza się 70 proc. energii elektrycznej całej Afryki. Stąd pochodzi 40 proc. wszystkich produktów kontynentu. Do tego dochodzą brylanty, złoto, węgiel, z którego wytwarza się 40 proc. paliw.
Dziedzictwo apartheidu
Na 45 mln mieszkańców w RPA żyje 5,6 mln białych, w tym około 25 tys. Polaków. Przez cały mój pobyt w tym kraju nie zauważyłem choćby jednego gestu czy słowa o rasistowskim wydźwięku. Przeciwnie: przedstawiciele obu ras okazywali sobie wzajemną życzliwość. Wiadomo, że biali są członkami rządu, zajmują ważne stanowiska w policji, są szefami państwowych instytucji, doradcami, należą do cenionych przedstawicieli wolnych zawodów - architektów, lekarzy, ekonomistów.
Rządy i władze samorządowe odziedziczyły wiele mądrych przepisów i obyczajów z czasów apartheidu. Ten dyskryminacyjny system polityczny pozostawił pamięć o arogancji, okrucieństwach i głupocie białych władców, ale nie do końca przeminęły jego dobre przepisy prawne i decyzje. Można czasem usłyszeć: "Za apartheidu był taki porządek, że nawet deszcz padał tylko między czwartą a piątą po południu".
Kraj z przyszłością
Wokół Johannesburga, Kapsztadu, Durbanu powstają duże dzielnice nowoczesnych gmachów i willi. Skąd są pieniądze na te inwestycje? Czyżby z zagranicy? W śródmieściu Johannesburga stoi XIX-wieczny budynek klubu landlordów. Ten wspaniały zabytek został przed laty podpalony i ocalał tylko parter. Pracujący od 15 lat czarnoskóry portier klubu Elson Ndlovu nie umie (lub nie chce) odpowiedzieć na pytanie, kim byli podpalacze i jaki sens miał ich czyn.
Wśród białych w RPA panują daleko idące różnice zdań co do przyszłości bogatego państwa, co będzie miało wpływ na cały afrykański kontynent. Jedni powiadają: "Czarni marnie pracują i gdyby nie biali, wiele instytucji trzeba by zamknąć. Głośny plan BEE (Black Economic Empowerment) przyniósł nikłe efekty. Panuje powszechna korupcja. Spadł poziom nauczania w szkołach. Strach wychodzić na ulicę". Inni są większymi optymistami: "Czarni szybko się uczą. Wśród nich coraz liczniejsi są ludzie zamożni, powoli tworzy się klasa średnia Afrykanów. Państwo przeznacza ogromne sumy, bo aż 10,8 proc. swojego budżetu, na rozwój nauki. Za korupcję skazano wielu urzędników i biznesmenów, o czym szeroko donosiły media. Aż 78 proc. ziemi pozostaje nadal w rękach białych, którzy ją starannie uprawiają. Troską otacza się parki narodowe, chroni się dziką zwierzynę".
W centrum Johannesburga znajduje się lokal reklamujący się jako Miracle Centre. Podobno obiecuje się tam dokonanie każdego rodzaju cudu z dziedziny zdrowia, finansów czy sytuacji rodzinnej. Jeden z życzliwych władzy optymistów żartuje, że może jego klientami są niektórzy członkowie rządu RPA. Mnie bardziej przekonuje racjonalne wyjaśnienie tego, co dzieje się w RPA: obywatelom trzeba dać wolność i pozwolić się bogacić, a reszta przyjdzie sama.
Do Hillbrow zaprosiła mnie Molly, znajoma przyjaciół. Molly przyjechała do RPA z Zimbabwe. Takich jak ona jest sporo w Hillbrow i Yeoville, a także w Soweto (byłem tam przed 15 laty, zmieniło się na korzyść). Gdy z dwoma znajomymi dotarliśmy na miejsce, do pilnowania samochodu zgłosiło się aż czterech chętnych. Przebrnęliśmy przez gęsty od ludzi pasaż, weszliśmy do bramy, zgłosiliśmy śmiejącej się dozorczyni recepcjonistce chęć odwiedzenia lokatorki na siedemnastym piętrze trzydziestopiętrowego budynku. Na spotkanie z nami wyszła sama Molly. Wcisnęliśmy się do windy, gdzie siedział smutny ochroniarz. I tu pierwsze zaskoczenie: korytarz na piętrze Molly był czysty i widny. Podobnie jak jej mieszkanie: dwa pokoiki i mała, przyzwoita łazienka. Umeblowanie spartańskie, ale schludne. Molly, kucharka w zamożnej dzielnicy willowej Johannesburga, oddawała prawie połowę zarobku właścicielom budynku. - Wszystkie domy należą tu do jakichś białych, których nie widziałam na oczy. Biali tu nie mieszkają - ostatni wyprowadzili się przed dwoma laty - mówi Molly.
Krążyło kiedyś po Polsce powiedzenie: wasze ulice, nasze kamienice. Nie tylko w Johannesburgu słyszy się opinię, że gdyby Afrykanie nie byli leniwi, to do nich należałyby domy, nie żyliby w nędzy. Ekonomista Jeffrey Sachs napisał w swojej niedawno wydanej odważnej książce "The End of Poverty" (Koniec ubóstwa): "Skąd wiemy, że są leniwi? - No przecież są biedni".
Miasto upiór
Jeżeli Hillbrow zaskakuje, niepokoi, to pobliskie City, czyli serce Johannesburga, po prostu poraża. Podobno w Johannesburgu Rudyard Kipling wpadł na pomysł napisania "Księgi dżungli". Chciałoby się powiedzieć: wieszczy tytuł. Ten obszar gmachów o doskonałej architekturze jest jednym z największych w świecie ghost towns - wymarłych miast. Dlaczego te wspaniałe dzieła ze szkła i marmurów stoją puste? Czy po ich zbudowaniu wybuchła tu jakaś zaraza? Ktoś mówi całkiem serio: "Było za mało podziemnych parkingów, a dojście z biura do parkującego na ulicy samochodu łączyło się z niebezpieczeństwem".
Wielkie publiczne gmachy pustoszały sukcesywnie. Najważniejsza była decyzja o zaprzestaniu funkcjonowania i "zespawaniu" 50-piętrowego zespołu biurowego i hotelu Carlton Centre przy ulicy Commissioner, gdzie w pasażu dochodziło do bandy-ckich napadów. Wstrzymały działalność firmy w gmachu Diamond Building (świetne dzieło Helmutha Jahna), którego ściany składają się - niby szlif prawdziwego diamentu - z 58 płaszczyzn. Zapieczętowano piękny szklany Dom Motyla. Gdzie indziej przeniesiono giełdę. Zamknięto wszystkie hotele, sklepy, zakłady usługowe. W stan hibernacji - bo przecież nie śmierci - zapadło centrum Johannesburga. Tylko w budynku Sądu Najwyższego przy ulicy Pritchard trwa praca i odbywają się rozprawy.
Johannesburg stał się wielką szachownicą. Na obszarach dzielnic spokojnych i bezpiecznych powstały niebezpieczne enklawy - jak Alexandra. W przejeżdżające tamtędy autobusy rzucano kamieniami i nie pomagały kolorowe napisy: "eyako", czyli "twoje". Wyrosły też wyspy luksusowych klubów, sklepów i restauracji w dzielnicy Melville, w mało ciekawych częściach miasta, nawet koło Diagonal, czyli ulicy o złej reputacji.
Republika dobrobytu
Przy szosach w Republice Południowej Afryki można zobaczyć tablice z życzliwą radą: "Dojedź żywy". Tego należałoby życzyć pieszym, także w miastach. W czteromilionowym (a może sześciomilionowym?) Johannesburgu, uważanym za światowego lidera na listach przestępczości, warto mieć trzecie oko z tyłu głowy, ale i z dwoma nie musi być źle. Będąc w RPA, dostrzegamy, że jednak demonizuje się sytuację w tym wielkim państwie. Nawet odważni turyści ze świata wahają się niekiedy z podjęciem decyzji o przyjeździe. To prawda: złodziei i łobuzów w Johannesburgu, Durbanie, Kapsztadzie nie brakuje. Czy jednak nie ma ich na warszawskiej Stalowej, a nawet na Marszałkowskiej?
Od pierwszego kroku w RPA miałem ochotę pytać, dlaczego jest tak dobrze, skoro jest tak źle? Bo przecież chętnie opowiada się o zbrodniach i napadach. Bo za symbol uważa się tu razor blade (drut żyletkowy), widoczny na murach domów i ogrodów, chroniący przed agresorami. Ale przede wszystkim zauważa się, że świetnie działają porty lotnicze: odloty samolotów odbywają się jak w szwajcarskim zegarku (w Johannesburgu lądują maszyny 68 światowych linii lotniczych). Doskonałe są autostrady i szosy. W sklepach i centrach handlowych oszałamia bogactwo towarów. Najlepsze restauracje mogą się równać z tymi z Paryża i Nowego Jorku. Bardzo sprawnie pracują banki. Widać dziesiątki pól golfowych, stadionów, basenów. W RPA produkuje się 600 tys. nowych samochodów rocznie - takich firm jak Mercedes, BMW, Toyota, General Motors czy Volkswagen. Tu wytwarza się 70 proc. energii elektrycznej całej Afryki. Stąd pochodzi 40 proc. wszystkich produktów kontynentu. Do tego dochodzą brylanty, złoto, węgiel, z którego wytwarza się 40 proc. paliw.
Dziedzictwo apartheidu
Na 45 mln mieszkańców w RPA żyje 5,6 mln białych, w tym około 25 tys. Polaków. Przez cały mój pobyt w tym kraju nie zauważyłem choćby jednego gestu czy słowa o rasistowskim wydźwięku. Przeciwnie: przedstawiciele obu ras okazywali sobie wzajemną życzliwość. Wiadomo, że biali są członkami rządu, zajmują ważne stanowiska w policji, są szefami państwowych instytucji, doradcami, należą do cenionych przedstawicieli wolnych zawodów - architektów, lekarzy, ekonomistów.
Rządy i władze samorządowe odziedziczyły wiele mądrych przepisów i obyczajów z czasów apartheidu. Ten dyskryminacyjny system polityczny pozostawił pamięć o arogancji, okrucieństwach i głupocie białych władców, ale nie do końca przeminęły jego dobre przepisy prawne i decyzje. Można czasem usłyszeć: "Za apartheidu był taki porządek, że nawet deszcz padał tylko między czwartą a piątą po południu".
Kraj z przyszłością
Wokół Johannesburga, Kapsztadu, Durbanu powstają duże dzielnice nowoczesnych gmachów i willi. Skąd są pieniądze na te inwestycje? Czyżby z zagranicy? W śródmieściu Johannesburga stoi XIX-wieczny budynek klubu landlordów. Ten wspaniały zabytek został przed laty podpalony i ocalał tylko parter. Pracujący od 15 lat czarnoskóry portier klubu Elson Ndlovu nie umie (lub nie chce) odpowiedzieć na pytanie, kim byli podpalacze i jaki sens miał ich czyn.
Wśród białych w RPA panują daleko idące różnice zdań co do przyszłości bogatego państwa, co będzie miało wpływ na cały afrykański kontynent. Jedni powiadają: "Czarni marnie pracują i gdyby nie biali, wiele instytucji trzeba by zamknąć. Głośny plan BEE (Black Economic Empowerment) przyniósł nikłe efekty. Panuje powszechna korupcja. Spadł poziom nauczania w szkołach. Strach wychodzić na ulicę". Inni są większymi optymistami: "Czarni szybko się uczą. Wśród nich coraz liczniejsi są ludzie zamożni, powoli tworzy się klasa średnia Afrykanów. Państwo przeznacza ogromne sumy, bo aż 10,8 proc. swojego budżetu, na rozwój nauki. Za korupcję skazano wielu urzędników i biznesmenów, o czym szeroko donosiły media. Aż 78 proc. ziemi pozostaje nadal w rękach białych, którzy ją starannie uprawiają. Troską otacza się parki narodowe, chroni się dziką zwierzynę".
W centrum Johannesburga znajduje się lokal reklamujący się jako Miracle Centre. Podobno obiecuje się tam dokonanie każdego rodzaju cudu z dziedziny zdrowia, finansów czy sytuacji rodzinnej. Jeden z życzliwych władzy optymistów żartuje, że może jego klientami są niektórzy członkowie rządu RPA. Mnie bardziej przekonuje racjonalne wyjaśnienie tego, co dzieje się w RPA: obywatelom trzeba dać wolność i pozwolić się bogacić, a reszta przyjdzie sama.
Więcej możesz przeczytać w 47/2005 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.