Wielkim nieporozumieniem jest porównywanie Jarosława Kaczyńskiego do Józefa Piłsudskiego
W mediach mnożą się teksty porównujące Jarosława Kaczyńskiego z Józefem Piłsudskim. Argumentacja dobierana jest tak, aby udowodnić podobieństwo obydwu polityków. Niewiele jednak z tej tezy pozostaje, jeśli autentycznie odwołać się do historii.
To nieprawda, że Kaczyńskiego i Piłsudskiego upodabnia niechęć do zajmowania ważnych stanowisk. Twórca II RP nie uchylał się od ich piastowania. W odrodzonej Polsce, zaraz po powrocie z magdeburskiego więzienia, objął aż dwa kluczowe urzędy: naczelnika państwa, czyli de facto prezydenta, i naczelnego wodza. Owszem, w 1922 r., kiedy przestał pełnić te funkcje, odmówił kandydowania na urząd prezydenta, motywując to zbyt skromnymi uprawnieniami. Przyjął jednak nominację na szefa sztabu generalnego. Dopiero po kilku miesiącach odszedł na emeryturę, bo za niegodne człowieka honoru uważał służenie pod rozkazami nowego rządu, złożonego z polityków, których obwiniał o moralną odpowiedzialność za zamordowanie prezydenta Gabriela Narutowicza.
Także po zamachu stanu w 1926 r. nie zadowolił się zakulisowym kontrolowaniem władzy. Nie przyjął wyboru na prezydenta, bo tu miał ręce skrępowane deklaracją złożoną w 1922 r., natomiast został premierem i sprawował ten urząd do 1928 r. Sprawowałby go dalej, ale uniemożliwiła to choroba, którą skrywano przed opinią publiczną, maskując smutną konieczność legendą o niechęci marszałka do sprawowania oficjalnych godności. Ale nawet kiedy stan zdrowia wymusił ograniczenie aktywności, był ministrem spraw wojskowych i generalnym inspektorem sił zbrojnych. Nie da się więc o nim powiedzieć, że uchylał się od piastowania ważnych stanowisk państwowych. Jest natomiast odrębną kwestią, że rzeczywista rola, jaką odgrywał po maju 1926 r., nie zależała od aktualnie sprawowanej godności. Niezależnie od tego, czy stał na czele rządu, czy był tylko ministrem, w jego ręku skupiały się nici władzy. Na tym właśnie polegała dyktatura, którą ustanowił po zwycięskim zamachu stanu.
Nieporozumieniem jest przypisywanie Jarosławowi Kaczyńskiemu podobnej pozycji w państwie. Owszem, dysponuje on dzisiaj ogromnymi możliwościami politycznymi, ale nie biorą się one, jak wypadku Piłsudskiego, z autorytarnego charakteru rządów, lecz z tego, że jest szefem partii, która wygrała wybory parlamentarne i prezydenckie i sformowała koalicję, w której prezes PiS rozdaje karty. Przecież gdyby doszło do aliansu z PO, rola Kaczyńskiego uległaby dramatycznemu pomniejszeniu, bo takie są reguły parlamentaryzmu, że władzy ma się tyle, na ile koalicjant pozwala. Nie ma więc co mówić, że autorytarne rządy sanacji i parlamentarny układ tworzony przez PiS pochodzą z tej samej bajki. Na szczęście są to dwie różne bajki i niech tak pozostanie dla dobra demokracji parlamentarnej.
To nieprawda, że Kaczyńskiego i Piłsudskiego upodabnia niechęć do zajmowania ważnych stanowisk. Twórca II RP nie uchylał się od ich piastowania. W odrodzonej Polsce, zaraz po powrocie z magdeburskiego więzienia, objął aż dwa kluczowe urzędy: naczelnika państwa, czyli de facto prezydenta, i naczelnego wodza. Owszem, w 1922 r., kiedy przestał pełnić te funkcje, odmówił kandydowania na urząd prezydenta, motywując to zbyt skromnymi uprawnieniami. Przyjął jednak nominację na szefa sztabu generalnego. Dopiero po kilku miesiącach odszedł na emeryturę, bo za niegodne człowieka honoru uważał służenie pod rozkazami nowego rządu, złożonego z polityków, których obwiniał o moralną odpowiedzialność za zamordowanie prezydenta Gabriela Narutowicza.
Także po zamachu stanu w 1926 r. nie zadowolił się zakulisowym kontrolowaniem władzy. Nie przyjął wyboru na prezydenta, bo tu miał ręce skrępowane deklaracją złożoną w 1922 r., natomiast został premierem i sprawował ten urząd do 1928 r. Sprawowałby go dalej, ale uniemożliwiła to choroba, którą skrywano przed opinią publiczną, maskując smutną konieczność legendą o niechęci marszałka do sprawowania oficjalnych godności. Ale nawet kiedy stan zdrowia wymusił ograniczenie aktywności, był ministrem spraw wojskowych i generalnym inspektorem sił zbrojnych. Nie da się więc o nim powiedzieć, że uchylał się od piastowania ważnych stanowisk państwowych. Jest natomiast odrębną kwestią, że rzeczywista rola, jaką odgrywał po maju 1926 r., nie zależała od aktualnie sprawowanej godności. Niezależnie od tego, czy stał na czele rządu, czy był tylko ministrem, w jego ręku skupiały się nici władzy. Na tym właśnie polegała dyktatura, którą ustanowił po zwycięskim zamachu stanu.
Nieporozumieniem jest przypisywanie Jarosławowi Kaczyńskiemu podobnej pozycji w państwie. Owszem, dysponuje on dzisiaj ogromnymi możliwościami politycznymi, ale nie biorą się one, jak wypadku Piłsudskiego, z autorytarnego charakteru rządów, lecz z tego, że jest szefem partii, która wygrała wybory parlamentarne i prezydenckie i sformowała koalicję, w której prezes PiS rozdaje karty. Przecież gdyby doszło do aliansu z PO, rola Kaczyńskiego uległaby dramatycznemu pomniejszeniu, bo takie są reguły parlamentaryzmu, że władzy ma się tyle, na ile koalicjant pozwala. Nie ma więc co mówić, że autorytarne rządy sanacji i parlamentarny układ tworzony przez PiS pochodzą z tej samej bajki. Na szczęście są to dwie różne bajki i niech tak pozostanie dla dobra demokracji parlamentarnej.
Więcej możesz przeczytać w 47/2005 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.