Co czwarte z miliona polskich małżeństw nie mogących się doczekać potomstwa miałoby szansę na nie dzięki zapłodnieniu in vitro
Sztuczna prokreacja oddaje życie i tożsamość embrionów w ręce lekarzy i biologów" - stwierdza "Katechizm Kościoła katolickiego". Inaczej myśli trzy czwarte Polaków ankietowanych przez CBOS, i to niezależnie od religijności czy politycznych sympatii. Uważają oni, że małżeństwo, które nie może mieć dzieci, powinno mieć możliwość skorzystania z zapłodnienia in vitro.
Trzydziestosiedmioletnia aktorka Julia Roberts po dwóch latach nieudanych prób zajścia w ciążę zdecydowała się na in vitro i urodziła bliźnięta - córkę Hazel i syna Phinaeusa. Bliźniaki wskutek sztucznego zapłodnienia urodziła też Beverly D'Angelo, partnerka Ala Pacino (miała wówczas 49 lat, a Pacino - 60). Courtney Cox, 39-letnia gwiazda serialu "Przyjaciele", doczekała się córki Coco po czterech latach starań i trzech próbach in vitro. Z zapłodnienia in vitro skorzystała też 37-letnia piosenkarka Celine Dion, która urodziła już syna Rene Charlesa, a za dwa lata chce wykorzystać zamrożony zarodek przechowywany w nowojorskiej klinice po poprzednim zabiegu. W drugiej ciąży będącej wynikiem sztucznego zapłodnienia jest też 40-letnia aktorka Brooke Shields.
Choroba niepłodności
Kłopoty z niepłodnością to choroba wymagająca leczenia tak samo jak alkoholizm, schizofrenia i cukrzyca - takie jest stanowisko Światowej Organizacji Zdrowia (WHO). Maria Granberg ze szwedzkiego Fertilitetscentrum w Gšteborgu przekonuje nawet, że sztuczne zapłodnienie należy traktować jako inwestycję, jeśli wziąć pod uwagę, że "wartość" nowego obywatela, czyli pracownika i podatnika, dla społeczeństwa wynosi w Unii Europejskiej aż 2 mln euro. Skutki demograficzne takiego prokreacyjnego myślenia są już widoczne: w krajach rozwiniętych sztucznie poczęte dzieci stanowią 2 proc. noworodków, a w Skandynawii - ponad 3 proc. W Polsce dzieci poczęte in vitro stanowią margines urodzeń: w ten sposób co roku przychodzi na świat jedynie około tysiąca dzieci, i to mimo że ponad milion małżeństw nie może się doczekać potomstwa, a co czwarte z nich mogłoby skorzystać z zapłodnienia in vitro.
Pierwsza Polka została poczęta metodą in vitro w 1987 r., prawie 10 lat po narodzinach Louise Brown - pierwszego na świecie "dziecka z probówki". W 1992 r. minister zdrowia Władysław Sidorowicz (dziś senator PO) niezgodnie z zaleceniem WHO wpisał zapłodnienie in vitro na listę zabiegów pełnopłatnych. Od tej pory resort zdrowia ignorował tę dziedzinę medycyny niezależnie od politycznej opcji. Tuż przed odejściem ze stanowiska minister Marek Balicki wysłał do Narodowego Funduszu Zdrowia program refundacji zabiegów in vitro, przygotowany przez zespół specjalistów, którym kierował prof. Stanisław Radowicki, krajowy konsultant ds. endokrynologii. Nowy minister zdrowia prof. Zbigniew Religa jużĘjednak ogłosił, że zapłodnienie in vitro nie będzie finansowane z publicznych pieniędzy. Tymczasem według sondażu CBOS, ponad 36 proc. Polaków uważa, że te zabiegi powinny być w całości refundowane, a drugie tyle opowiada się za częściową odpłatnością. Refundacja leczenia zaburzeń płodności jest standardem nie tylko w krajach skandynawskich, Niemczech czy Francji, ale też na Węgrzech, w Grecji i Portugalii. W UE poza Polską wyjątkiem w tej dziedzinie jest Litwa.
Samochód za dziecko
W Polsce co roku przeprowadza się 4 tys. prób sztucznego zapłodnienia. Zabieg kosztuje około 5 tys. zł, a drugie tyle trzeba zapłacić leki wywołujące owulację (w Polsce te najskuteczniejsze i zarazem najdroższe są pełnopłatne). U większości par niezbędne jest przeprowadzenie kilku zabiegów, bo nawet w najlepszych ośrodkach tylko 30-40 proc. kobiet zachodzi w ciążę po pierwszym cyklu leczenia. Według projektu prof. Stanisława Radowickiego, NFZ miałby płacić za same zabiegi i przeznaczać na to 100 mln zł rocznie, co wystarczyłoby na opłacenie 20 tys. cykli. Aby osiągnąć średnią europejską (około 900 cykli na milion obywateli), musielibyśmy finansować 34 tys. cykli, co oznacza wydatek 170 mln zł rocznie. - Prawdopodobnie i to byłoby za mało, bo dla większości pacjentów barierą nie do pokonania jest konieczność wyłożenia 5 tys. zł na leki. Optymalnym rozwiązaniem byłaby pełna refundacja co najmniej dwóch cykli leczenia - twierdzi dr Katarzyna Kozioł z prywatnej kliniki nOvum. Dziś pary pragnące się doczekać własnego potomstwa często sprzedają samochody i biorą kredyty, by opłacić terapię.
Szacuje się, że do terapii zaburzeń płodności może się kwalifikować nawet 250 tys. Polek i Polaków. Nie oznacza to, że wszyscy powinni skorzystać z zapłodnienia in vitro. U wielu można zastosować prostsze i tańsze metody, takie jak hormonalne indukowanie owulacji albo inseminację domaciczną (ten zabieg może być refundowany przez NFZ po rozpatrzeniu wniosku pacjentki). - Zapłodnienie in vitro nie może być pierwszą metodą, powinno być wskazane dla pacjentek, które przez dwa lata diagnostyki i leczenia nie zaszły w ciążę - uważa prof. Radowicki. Analizy przeprowadzone przez organizację Cochrane Collaboration wykazały, że równie skuteczna jak in vitro może być metoda zwana dojajowodowym transferem gamet (GIFT), w której do zapłodnienia dochodzi w drogach rodnych kobiety. - Jest ona jednak bardziej inwazyjna, bo wymaga wykonania u kobiety operacji laparoskopowej w pełnym znieczuleniu, dlatego na świecie zaczyna tracić znaczenie - mówi dr Katarzyna Kozioł.
Żadna ze stosowanych dziś metod wspomagania rozrodu nie wpływa negatywnie na zdrowie dzieci. Osoby poczęte in vitro rozwijają się podobnie jak rówieśnicy, czasem nawet przewyższają ich inteligencją (tłumaczy się to większym zaangażowaniem rodziców w wychowywanie upragnionego dziecka). Pewne zagrożenie jest związane z zabiegiem docytoplazmatycznej iniekcji plemnika (ICSI) - odmiany zapłodnienia in vitro, w której męskie komórki rozrodcze są wstrzykiwane do komórek jajowych. Takie manipulacje mogą wpływać na funkcjonowanie genów u dziecka i zwiększać ryzyko wystąpienia niektórych rzadkich schorzeń. Nadal jednak ryzyko jest bardzo małe, rzędu jednego zachorowania na kilka - kilkanaście tysięcy urodzeń. Problemem jest też to, że po sztucznym zapłodnieniu częściej dochodzi do ciąży wielopłodowej, która jest bardziej ryzykowna dla matki i dzieci oraz bardziej kosztowna dla służby zdrowia. Znalazło się jednak rozwiązanie - w Szwecji, gdzie przepisy nakazują wszczepianie do macicy tylko jednego zarodka, odsetek bliźniaków poczętych in vitro spadł z 25 proc. do 10 proc., a trojaczki czy czworaczki stały się rzadkością.
Selekcja w ciekłym azocie
W polskim prawie nie ma regulacji odnoszącej się do wspomaganej prokreacji. Kliniki nie mają obowiązku prowadzenia statystyk udanych zabiegów ani trzymania się standardów. Gdyby procedura była refundowana przez NFZ lub prywatnych ubezpieczycieli, można by stworzyć centralny rejestr, podobny do funkcjonujących w Europie Zachodniej. Dziś nawet nie wiemy, ile jest w Polsce dzieci poczętych w ten sposób. Prof. Marian Szamatowicz z Akademii Medycznej w Białymstoku, który przeprowadził pierwszy polski zabieg zapłodnienia in vitro, ocenia, że może ich być 10 tysięcy.
Najlepsze kliniki próbowały same ustalić standardy leczenia, ale nie wszystkie prywatne ośrodki się do nich stosują. Część lekarzy nie chce ich wprowadzić, bo dobrze zarabia w prywatnych klinikach, nie podlegających kontroli. Lekarzowi nie można udowodnić złego prowadzenia terapii, dlatego pacjentki nie zgłaszają się do rzecznika praw pacjenta ani sądu - najwyżej wylewają żale w Internecie. - Opracowaliśmy wymogi dotyczące sprzętu i wykształcenia lekarzy oraz przepis o konieczności bezterminowego zamrażania zarodków - mówi prof. Radowicki. Ta ostatnia kwestia budzi najwięcej kontrowersji. Lekarze przekonują, że zamrażanie jest konieczne, bo w czasie zapłodnienia in vitro powstaje wiele zarodków, spośród których tylko te najbardziej witalne powinny zostać wszczepione do macicy matki. Pozostałe są zamrażane w ciekłym azocie i przechowywane na koszt pacjentów. Pozwala to uniknąć niszczenia zarodków, a także wykorzystać je, gdyby pierwszy zabieg się nie powiódł lub gdyby poddawana terapii para chciała mieć kolejne dzieci. - Możliwa jest także, za zgodą biologicznych rodziców, "adopcja" zarodka, ale i ta kwestia nie została uregulowana prawnie - mówi dr Kozioł. Zamrażania nie przeżywa 30-40 proc. zarodków, ale uczeni tłumaczą, że i tak nie rozwinęłaby się z nich ciąża. W ten sposób dokonuje się naturalna selekcja, bo trzy czwarte embrionów - zarówno poczętych naturalnie, jak i in vitro - nie jest zdolnych do rozwoju z powodu wad genetycznych.
We Włoszech przez lata nie było przepisów dotyczących zapłodnienia in vitro, co doprowadziło do nadużyć i skandali. W Polsce sytuacja jest lepsza, ale problemu nie można odkładać w nieskończoność. UE dała nam czas do 2007 r. Wtedy mamy przedstawić rozwiązania prawne regulujące tę kwestię. Ministerstwo Zdrowia ma powołać zespół, który zajmie się wypracowaniem stanowiska dotyczącego zabiegów in vitro. Tyle że w dzisiejszej sytuacji politycznej osoby cierpiące na zaburzenia płodności mogą się doczekać raczej ograniczenia możliwości leczenia niż choćby częściowej jego refundacji.
Trzydziestosiedmioletnia aktorka Julia Roberts po dwóch latach nieudanych prób zajścia w ciążę zdecydowała się na in vitro i urodziła bliźnięta - córkę Hazel i syna Phinaeusa. Bliźniaki wskutek sztucznego zapłodnienia urodziła też Beverly D'Angelo, partnerka Ala Pacino (miała wówczas 49 lat, a Pacino - 60). Courtney Cox, 39-letnia gwiazda serialu "Przyjaciele", doczekała się córki Coco po czterech latach starań i trzech próbach in vitro. Z zapłodnienia in vitro skorzystała też 37-letnia piosenkarka Celine Dion, która urodziła już syna Rene Charlesa, a za dwa lata chce wykorzystać zamrożony zarodek przechowywany w nowojorskiej klinice po poprzednim zabiegu. W drugiej ciąży będącej wynikiem sztucznego zapłodnienia jest też 40-letnia aktorka Brooke Shields.
Choroba niepłodności
Kłopoty z niepłodnością to choroba wymagająca leczenia tak samo jak alkoholizm, schizofrenia i cukrzyca - takie jest stanowisko Światowej Organizacji Zdrowia (WHO). Maria Granberg ze szwedzkiego Fertilitetscentrum w Gšteborgu przekonuje nawet, że sztuczne zapłodnienie należy traktować jako inwestycję, jeśli wziąć pod uwagę, że "wartość" nowego obywatela, czyli pracownika i podatnika, dla społeczeństwa wynosi w Unii Europejskiej aż 2 mln euro. Skutki demograficzne takiego prokreacyjnego myślenia są już widoczne: w krajach rozwiniętych sztucznie poczęte dzieci stanowią 2 proc. noworodków, a w Skandynawii - ponad 3 proc. W Polsce dzieci poczęte in vitro stanowią margines urodzeń: w ten sposób co roku przychodzi na świat jedynie około tysiąca dzieci, i to mimo że ponad milion małżeństw nie może się doczekać potomstwa, a co czwarte z nich mogłoby skorzystać z zapłodnienia in vitro.
Pierwsza Polka została poczęta metodą in vitro w 1987 r., prawie 10 lat po narodzinach Louise Brown - pierwszego na świecie "dziecka z probówki". W 1992 r. minister zdrowia Władysław Sidorowicz (dziś senator PO) niezgodnie z zaleceniem WHO wpisał zapłodnienie in vitro na listę zabiegów pełnopłatnych. Od tej pory resort zdrowia ignorował tę dziedzinę medycyny niezależnie od politycznej opcji. Tuż przed odejściem ze stanowiska minister Marek Balicki wysłał do Narodowego Funduszu Zdrowia program refundacji zabiegów in vitro, przygotowany przez zespół specjalistów, którym kierował prof. Stanisław Radowicki, krajowy konsultant ds. endokrynologii. Nowy minister zdrowia prof. Zbigniew Religa jużĘjednak ogłosił, że zapłodnienie in vitro nie będzie finansowane z publicznych pieniędzy. Tymczasem według sondażu CBOS, ponad 36 proc. Polaków uważa, że te zabiegi powinny być w całości refundowane, a drugie tyle opowiada się za częściową odpłatnością. Refundacja leczenia zaburzeń płodności jest standardem nie tylko w krajach skandynawskich, Niemczech czy Francji, ale też na Węgrzech, w Grecji i Portugalii. W UE poza Polską wyjątkiem w tej dziedzinie jest Litwa.
Samochód za dziecko
W Polsce co roku przeprowadza się 4 tys. prób sztucznego zapłodnienia. Zabieg kosztuje około 5 tys. zł, a drugie tyle trzeba zapłacić leki wywołujące owulację (w Polsce te najskuteczniejsze i zarazem najdroższe są pełnopłatne). U większości par niezbędne jest przeprowadzenie kilku zabiegów, bo nawet w najlepszych ośrodkach tylko 30-40 proc. kobiet zachodzi w ciążę po pierwszym cyklu leczenia. Według projektu prof. Stanisława Radowickiego, NFZ miałby płacić za same zabiegi i przeznaczać na to 100 mln zł rocznie, co wystarczyłoby na opłacenie 20 tys. cykli. Aby osiągnąć średnią europejską (około 900 cykli na milion obywateli), musielibyśmy finansować 34 tys. cykli, co oznacza wydatek 170 mln zł rocznie. - Prawdopodobnie i to byłoby za mało, bo dla większości pacjentów barierą nie do pokonania jest konieczność wyłożenia 5 tys. zł na leki. Optymalnym rozwiązaniem byłaby pełna refundacja co najmniej dwóch cykli leczenia - twierdzi dr Katarzyna Kozioł z prywatnej kliniki nOvum. Dziś pary pragnące się doczekać własnego potomstwa często sprzedają samochody i biorą kredyty, by opłacić terapię.
Szacuje się, że do terapii zaburzeń płodności może się kwalifikować nawet 250 tys. Polek i Polaków. Nie oznacza to, że wszyscy powinni skorzystać z zapłodnienia in vitro. U wielu można zastosować prostsze i tańsze metody, takie jak hormonalne indukowanie owulacji albo inseminację domaciczną (ten zabieg może być refundowany przez NFZ po rozpatrzeniu wniosku pacjentki). - Zapłodnienie in vitro nie może być pierwszą metodą, powinno być wskazane dla pacjentek, które przez dwa lata diagnostyki i leczenia nie zaszły w ciążę - uważa prof. Radowicki. Analizy przeprowadzone przez organizację Cochrane Collaboration wykazały, że równie skuteczna jak in vitro może być metoda zwana dojajowodowym transferem gamet (GIFT), w której do zapłodnienia dochodzi w drogach rodnych kobiety. - Jest ona jednak bardziej inwazyjna, bo wymaga wykonania u kobiety operacji laparoskopowej w pełnym znieczuleniu, dlatego na świecie zaczyna tracić znaczenie - mówi dr Katarzyna Kozioł.
Żadna ze stosowanych dziś metod wspomagania rozrodu nie wpływa negatywnie na zdrowie dzieci. Osoby poczęte in vitro rozwijają się podobnie jak rówieśnicy, czasem nawet przewyższają ich inteligencją (tłumaczy się to większym zaangażowaniem rodziców w wychowywanie upragnionego dziecka). Pewne zagrożenie jest związane z zabiegiem docytoplazmatycznej iniekcji plemnika (ICSI) - odmiany zapłodnienia in vitro, w której męskie komórki rozrodcze są wstrzykiwane do komórek jajowych. Takie manipulacje mogą wpływać na funkcjonowanie genów u dziecka i zwiększać ryzyko wystąpienia niektórych rzadkich schorzeń. Nadal jednak ryzyko jest bardzo małe, rzędu jednego zachorowania na kilka - kilkanaście tysięcy urodzeń. Problemem jest też to, że po sztucznym zapłodnieniu częściej dochodzi do ciąży wielopłodowej, która jest bardziej ryzykowna dla matki i dzieci oraz bardziej kosztowna dla służby zdrowia. Znalazło się jednak rozwiązanie - w Szwecji, gdzie przepisy nakazują wszczepianie do macicy tylko jednego zarodka, odsetek bliźniaków poczętych in vitro spadł z 25 proc. do 10 proc., a trojaczki czy czworaczki stały się rzadkością.
Selekcja w ciekłym azocie
W polskim prawie nie ma regulacji odnoszącej się do wspomaganej prokreacji. Kliniki nie mają obowiązku prowadzenia statystyk udanych zabiegów ani trzymania się standardów. Gdyby procedura była refundowana przez NFZ lub prywatnych ubezpieczycieli, można by stworzyć centralny rejestr, podobny do funkcjonujących w Europie Zachodniej. Dziś nawet nie wiemy, ile jest w Polsce dzieci poczętych w ten sposób. Prof. Marian Szamatowicz z Akademii Medycznej w Białymstoku, który przeprowadził pierwszy polski zabieg zapłodnienia in vitro, ocenia, że może ich być 10 tysięcy.
Najlepsze kliniki próbowały same ustalić standardy leczenia, ale nie wszystkie prywatne ośrodki się do nich stosują. Część lekarzy nie chce ich wprowadzić, bo dobrze zarabia w prywatnych klinikach, nie podlegających kontroli. Lekarzowi nie można udowodnić złego prowadzenia terapii, dlatego pacjentki nie zgłaszają się do rzecznika praw pacjenta ani sądu - najwyżej wylewają żale w Internecie. - Opracowaliśmy wymogi dotyczące sprzętu i wykształcenia lekarzy oraz przepis o konieczności bezterminowego zamrażania zarodków - mówi prof. Radowicki. Ta ostatnia kwestia budzi najwięcej kontrowersji. Lekarze przekonują, że zamrażanie jest konieczne, bo w czasie zapłodnienia in vitro powstaje wiele zarodków, spośród których tylko te najbardziej witalne powinny zostać wszczepione do macicy matki. Pozostałe są zamrażane w ciekłym azocie i przechowywane na koszt pacjentów. Pozwala to uniknąć niszczenia zarodków, a także wykorzystać je, gdyby pierwszy zabieg się nie powiódł lub gdyby poddawana terapii para chciała mieć kolejne dzieci. - Możliwa jest także, za zgodą biologicznych rodziców, "adopcja" zarodka, ale i ta kwestia nie została uregulowana prawnie - mówi dr Kozioł. Zamrażania nie przeżywa 30-40 proc. zarodków, ale uczeni tłumaczą, że i tak nie rozwinęłaby się z nich ciąża. W ten sposób dokonuje się naturalna selekcja, bo trzy czwarte embrionów - zarówno poczętych naturalnie, jak i in vitro - nie jest zdolnych do rozwoju z powodu wad genetycznych.
We Włoszech przez lata nie było przepisów dotyczących zapłodnienia in vitro, co doprowadziło do nadużyć i skandali. W Polsce sytuacja jest lepsza, ale problemu nie można odkładać w nieskończoność. UE dała nam czas do 2007 r. Wtedy mamy przedstawić rozwiązania prawne regulujące tę kwestię. Ministerstwo Zdrowia ma powołać zespół, który zajmie się wypracowaniem stanowiska dotyczącego zabiegów in vitro. Tyle że w dzisiejszej sytuacji politycznej osoby cierpiące na zaburzenia płodności mogą się doczekać raczej ograniczenia możliwości leczenia niż choćby częściowej jego refundacji.
Rynek płodności |
---|
Leczeniem zaburzeń płodności w Polsce zajmują się 42 ośrodki. Siedem działa przy akademiach medycznych: dwa w Lublinie, po jednym w Białymstoku, Szczecinie, Bydgoszczy, Wrocławiu i Warszawie, 29 ośrodków to placówki prywatne (pełną listę można znaleźć na stronach internetowych stowarzyszenia Nasz Bocian - www.nasz-bocian.pl). Tylko część klinik publikuje dane dotyczące prowadzonej w nich terapii - w 2000 r. zaledwie 12 przekazało takie informacje do Europejskiego Towarzystwa Rozrodu Człowieka i Embriologii. Wynika z nich, że w Polsce rocznie wykonuje się niespełna 4 tys. cykli wspomaganego rozrodu (rzeczywista liczba może być o połowę wyższa). |
Więcej możesz przeczytać w 47/2005 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.