"King Kong" jest najdroższą w dziejach kina podróżą reżysera do krainy swych dziecięcych fantazji i fascynacji
Strzeżcie się, gdy reżyser powtarza, że kręci film, o jakim marzył od dzieciństwa. Przykład "Aleksandra" Olivera Stone'a, "Gangów Nowego Jorku" Martina Scorsese czy "Ubu króla" Piotra Szulkina mówi sam za siebie. By powołać się na tytuł sztuki mądrego Willa ze Stratfordu, dzieła miłości zwykle okazują się straconymi zachodami miłosnymi. Na ekrany niebawem wejdzie takie właśnie dzieło miłości, czyli drugi (po chybionej produkcji Dino de Laurentiisa z 1976 r.) remake klasycznego monster movie z 1933 r. - "King Konga". A wejdzie dlatego, że nikt po sukcesie trylogii "Władca pierścieni" nie mógł powstrzymać reżysera Petera Jacksona od realizacji jego dziecięcego marzenia.
Fatum sławy Jacksona
Jacksona można było zatrzymać w 1998 r., gdy po umiarkowanym powodzeniu "Przerażaczy", urządzający się w Hollywood Nowozelandczyk musiał ku swej rozpaczy odstąpić od przygotowywanej produkcji "King Konga". I to wszystkim wyszło na dobre. I zniechęconemu do tego rodzaju inwestycji Hollywoodowi, który lizał rany po spektakularnej klęsce "Godzilli". I samemu Jacksonowi, który sobie i światu na pocieszenie zafundował jedno z najbardziej olśniewających epickich widowisk w historii kina. To było jak klasyczna powtórka z historii. Gdyby Stanleyowi Kubrickowi pozwolono pod koniec lat 60. urzeczywistnić jego obsesyjnego dążenia do zrealizowania monumentalnej biografii Napoleona, prawdopodobnie nikt potem nie odważyłby się wyłożyć pieniędzy na jego późniejsze arcydzieła: "Mechaniczną pomarańczę" czy "Lśnienie". Tyle że nauki wyniesione z lekcji historii zwykle przegrywają z ludzką próżnością.
Jackson po ekranizacji powieści Tolkiena stał się jednym z głównych graczy na filmowej giełdzie. Mógł robić co chciał. Jego "King Kong" rozrósł się z dwóch do trzech godzin, a początkowy budżet, kalkulowany na 80 mln USD, ostatecznie zamknął się kwotą 207 mln USD. Nazwisko Jacksona, twórcy "Władcy pierścieni", na pewno będzie magnesem przyciągającym widzów do kina. Może to być jednak jedyny magnes, zważywszy ambicje reżysera, by stworzyć ulepszoną wersję oryginału z 1933 r. Zamiast czegoś oryginalnego możemy otrzymać coś w rodzaju powtórki z "Psychozy" Hitchcocka, dokonanej, nie wiedzieć po co, przez Gusa van Santa. Albo coś w rodzaju nadętego i rozbuchanego remake'u "Wojny światów" Stevena Spielberga. Jackson jest kolejnym hazardzistą, który pragnie się zmierzyć z legendą kina.
Piękna, bestia i bohater
King Kong, gigantyczny goryl z Wyspy Czaszek, narodził się w wyobraźni Coopera jako potwór z klasycznej baśni o pięknej i bestii. Tylko że miłość do owej pięknej nie przynosi mu - tak jak w baśni - wyzwolenia spod złego uroku, lecz śmierć w nierównym starciu z nacierającymi nań podczas wspinaczki na Empire State Building bojowymi dwupłatowcami. Zapowiedź tragicznego końca przerośniętej małpy niesie przytoczone w prologu filmu arabskie przysłowie, cały zaś film puentują słowa: "O nie, to nie samoloty. To piękna zabiła bestię".
Oryginalny "King Kong" bawił i wzruszał, ale też oczarowywał widzów niezwykłymi, jak na owe czasy, efektami specjalnymi. Dziś ten film rozczula swą naiwnością. Kryje się pod nim jednak inna fascynująca historia: historia jego twórcy, która także i nam, Polakom, powinna być bliska.
Cooper, zanim rozpoczął swoją przygodę z kinem, był podróżnikiem, pionierem lotnictwa i bohaterem I wojny światowej - walczył we Francji jako pilot samolotu rozpoznawczo-bombowego. Zestrzelony przez Niemców, resztę wojny spędził w obozie jenieckim. Po nastaniu pokoju, gdy tylko usłyszał o napaści bolszewików na Polskę, postanowił - jako potomek żołnierza, który walczył pod Savannah pod dowództwem Kazimierza Pułaskiego - spłacić honorowy dług wobec dalekiego kraju. Za otrzymaną od samego Józefa Piłsudskiego zgodą wraz z kilkoma innymi amerykańskimi weteranami wojennymi rozpoczął służbę w 7. Eskadrze Bojowej im. Tadeusza Kościuszki, nad którą dowództwo objął namówiony przez niego do przyjazdu do Polski as lotnictwa ppłk. Cedric Fauntleroy. Na pozostawionych przez austriackiego zaborcę maszynach 21 amerykańskich ochotników wraz z kilkoma lotnikami polskimi walczyło we wschodniej Galicji. Ich bohaterstwo upamiętnił wystawiony w 1925 r. na Cmentarzu Obrońców Lwowa pomnik (zdewastowany w latach 50.). Sam Cooper został wzięty do niewoli przez oddział kozacki, ale udało mu się zbiec. W 1920 r. otrzymał on z rąk marszałka Srebrny Krzyż Orderu Virtuti Militari.
Po wojnie wraz z operatorem Ernestem B. Shoedsackiem oddał się dwóm swoim innym pasjom: podróżom i realizacji filmów. Efektem ich wypraw do Abisynii - gdzie zaprzyjaźnili się z przyszłym cesarzem Hailem Selassiem - i innych odległych zakątków globu były cenione dokumenty, na przykład "Grass" (o sezonowych migracjach plemienia Bachtiarów z Persji) czy nominowany do jednego z pierwszych Oscarów "Chang" (o ludziach żyjących w dżunglii syjamskiej). Z wyniesionych z owych podróży doświadczeń - spotkań z gigantycznymi jaszczurami na Andamanach, sfilmowanej w "Changu" zagłady wioski przez szarżujące słonie, a wreszcie z przeczytanej w dzieciństwie książki XIX-wiecznego podróżnika po Afryce Paula du Chaillu o nawiedzanych przez złe duchy gorylach, które porywają kobiety - narodził się pomysł scenariusza "King Konga". Grający filmowca Carla Denhama i pierwszego oficera Jacka Driscolla aktorzy w praktyce grali więc obu pomysłodawców i twórców filmu. Cooper i Shoedsack zresztą pojawiają się na ekranie - jako piloci jednego z atakujących King Konga samolotów. Jakby w myśl zasady, że tylko ci, którzy stworzyli bestię, mają prawo ją zgładzić.
Cooper rozstał się z realizacją filmów po nakręceniu "Ostatnich dni Pompei" w 1935 r. Pasja lotnicza zwyciężyła. Został najpierw dyrektorem PanAmerican Airways, a po ataku na Pearl Harbor stał się jednym ze współorganizatorów mostu powietrznego między Indiami a Chinami, zaopatrującego walczącą z Japończykami partyzantkę Czang Kaj-szeka. W 1942 r. został szefem sztabu generała Claire'a Chennaulta. Cooper zmarł w 1973 r. w San Diego w Kalifornii. Miał 80 lat.
Fajerwerk próżności
Jackson pragnie za pomocą dzisiejszych technologii przywołać romantyczno-naiwnego ducha przygody oryginalnego "King Konga", wzbogacając przy okazji faunę Wyspy Czaszek o prehistoryczne gady rodem ni to z "Zaginionego świata" sir Arthura Conan Doyle'a, ni to z "Jurassic Park". Nawet akcję swego filmu umieszcza w 1933 r., kiedy jeszcze niecały świat dawało się oblecieć tanimi liniami, na niebie unosiły się dwupłatowce, a najwyższym budynkiem świata był Empire State Building. Wychodzi na to, że 40-letni Jackson, być może powodowany kryzysem wieku średniego, za 207 mln USD funduje sobie nostalgiczną podróż do czasów dziecięcych fascynacji. Szkoda, bo miał w ręku materiał na ciekawszy film - historię burzliwego życia twórcy "King Konga". Cooper z pewnością na nią zasługuje, tak jak Charles Lindbergh czy Howard Hughes.
Fatum sławy Jacksona
Jacksona można było zatrzymać w 1998 r., gdy po umiarkowanym powodzeniu "Przerażaczy", urządzający się w Hollywood Nowozelandczyk musiał ku swej rozpaczy odstąpić od przygotowywanej produkcji "King Konga". I to wszystkim wyszło na dobre. I zniechęconemu do tego rodzaju inwestycji Hollywoodowi, który lizał rany po spektakularnej klęsce "Godzilli". I samemu Jacksonowi, który sobie i światu na pocieszenie zafundował jedno z najbardziej olśniewających epickich widowisk w historii kina. To było jak klasyczna powtórka z historii. Gdyby Stanleyowi Kubrickowi pozwolono pod koniec lat 60. urzeczywistnić jego obsesyjnego dążenia do zrealizowania monumentalnej biografii Napoleona, prawdopodobnie nikt potem nie odważyłby się wyłożyć pieniędzy na jego późniejsze arcydzieła: "Mechaniczną pomarańczę" czy "Lśnienie". Tyle że nauki wyniesione z lekcji historii zwykle przegrywają z ludzką próżnością.
Jackson po ekranizacji powieści Tolkiena stał się jednym z głównych graczy na filmowej giełdzie. Mógł robić co chciał. Jego "King Kong" rozrósł się z dwóch do trzech godzin, a początkowy budżet, kalkulowany na 80 mln USD, ostatecznie zamknął się kwotą 207 mln USD. Nazwisko Jacksona, twórcy "Władcy pierścieni", na pewno będzie magnesem przyciągającym widzów do kina. Może to być jednak jedyny magnes, zważywszy ambicje reżysera, by stworzyć ulepszoną wersję oryginału z 1933 r. Zamiast czegoś oryginalnego możemy otrzymać coś w rodzaju powtórki z "Psychozy" Hitchcocka, dokonanej, nie wiedzieć po co, przez Gusa van Santa. Albo coś w rodzaju nadętego i rozbuchanego remake'u "Wojny światów" Stevena Spielberga. Jackson jest kolejnym hazardzistą, który pragnie się zmierzyć z legendą kina.
Piękna, bestia i bohater
King Kong, gigantyczny goryl z Wyspy Czaszek, narodził się w wyobraźni Coopera jako potwór z klasycznej baśni o pięknej i bestii. Tylko że miłość do owej pięknej nie przynosi mu - tak jak w baśni - wyzwolenia spod złego uroku, lecz śmierć w nierównym starciu z nacierającymi nań podczas wspinaczki na Empire State Building bojowymi dwupłatowcami. Zapowiedź tragicznego końca przerośniętej małpy niesie przytoczone w prologu filmu arabskie przysłowie, cały zaś film puentują słowa: "O nie, to nie samoloty. To piękna zabiła bestię".
Oryginalny "King Kong" bawił i wzruszał, ale też oczarowywał widzów niezwykłymi, jak na owe czasy, efektami specjalnymi. Dziś ten film rozczula swą naiwnością. Kryje się pod nim jednak inna fascynująca historia: historia jego twórcy, która także i nam, Polakom, powinna być bliska.
Cooper, zanim rozpoczął swoją przygodę z kinem, był podróżnikiem, pionierem lotnictwa i bohaterem I wojny światowej - walczył we Francji jako pilot samolotu rozpoznawczo-bombowego. Zestrzelony przez Niemców, resztę wojny spędził w obozie jenieckim. Po nastaniu pokoju, gdy tylko usłyszał o napaści bolszewików na Polskę, postanowił - jako potomek żołnierza, który walczył pod Savannah pod dowództwem Kazimierza Pułaskiego - spłacić honorowy dług wobec dalekiego kraju. Za otrzymaną od samego Józefa Piłsudskiego zgodą wraz z kilkoma innymi amerykańskimi weteranami wojennymi rozpoczął służbę w 7. Eskadrze Bojowej im. Tadeusza Kościuszki, nad którą dowództwo objął namówiony przez niego do przyjazdu do Polski as lotnictwa ppłk. Cedric Fauntleroy. Na pozostawionych przez austriackiego zaborcę maszynach 21 amerykańskich ochotników wraz z kilkoma lotnikami polskimi walczyło we wschodniej Galicji. Ich bohaterstwo upamiętnił wystawiony w 1925 r. na Cmentarzu Obrońców Lwowa pomnik (zdewastowany w latach 50.). Sam Cooper został wzięty do niewoli przez oddział kozacki, ale udało mu się zbiec. W 1920 r. otrzymał on z rąk marszałka Srebrny Krzyż Orderu Virtuti Militari.
Po wojnie wraz z operatorem Ernestem B. Shoedsackiem oddał się dwóm swoim innym pasjom: podróżom i realizacji filmów. Efektem ich wypraw do Abisynii - gdzie zaprzyjaźnili się z przyszłym cesarzem Hailem Selassiem - i innych odległych zakątków globu były cenione dokumenty, na przykład "Grass" (o sezonowych migracjach plemienia Bachtiarów z Persji) czy nominowany do jednego z pierwszych Oscarów "Chang" (o ludziach żyjących w dżunglii syjamskiej). Z wyniesionych z owych podróży doświadczeń - spotkań z gigantycznymi jaszczurami na Andamanach, sfilmowanej w "Changu" zagłady wioski przez szarżujące słonie, a wreszcie z przeczytanej w dzieciństwie książki XIX-wiecznego podróżnika po Afryce Paula du Chaillu o nawiedzanych przez złe duchy gorylach, które porywają kobiety - narodził się pomysł scenariusza "King Konga". Grający filmowca Carla Denhama i pierwszego oficera Jacka Driscolla aktorzy w praktyce grali więc obu pomysłodawców i twórców filmu. Cooper i Shoedsack zresztą pojawiają się na ekranie - jako piloci jednego z atakujących King Konga samolotów. Jakby w myśl zasady, że tylko ci, którzy stworzyli bestię, mają prawo ją zgładzić.
Cooper rozstał się z realizacją filmów po nakręceniu "Ostatnich dni Pompei" w 1935 r. Pasja lotnicza zwyciężyła. Został najpierw dyrektorem PanAmerican Airways, a po ataku na Pearl Harbor stał się jednym ze współorganizatorów mostu powietrznego między Indiami a Chinami, zaopatrującego walczącą z Japończykami partyzantkę Czang Kaj-szeka. W 1942 r. został szefem sztabu generała Claire'a Chennaulta. Cooper zmarł w 1973 r. w San Diego w Kalifornii. Miał 80 lat.
Fajerwerk próżności
Jackson pragnie za pomocą dzisiejszych technologii przywołać romantyczno-naiwnego ducha przygody oryginalnego "King Konga", wzbogacając przy okazji faunę Wyspy Czaszek o prehistoryczne gady rodem ni to z "Zaginionego świata" sir Arthura Conan Doyle'a, ni to z "Jurassic Park". Nawet akcję swego filmu umieszcza w 1933 r., kiedy jeszcze niecały świat dawało się oblecieć tanimi liniami, na niebie unosiły się dwupłatowce, a najwyższym budynkiem świata był Empire State Building. Wychodzi na to, że 40-letni Jackson, być może powodowany kryzysem wieku średniego, za 207 mln USD funduje sobie nostalgiczną podróż do czasów dziecięcych fascynacji. Szkoda, bo miał w ręku materiał na ciekawszy film - historię burzliwego życia twórcy "King Konga". Cooper z pewnością na nią zasługuje, tak jak Charles Lindbergh czy Howard Hughes.
Więcej możesz przeczytać w 47/2005 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.