PiS chce otworzyć bankowe sejfy, w których schronił się układ tworzący III RP
To są polityczne interwencje!" - grzmiał Charlie McCreevy, unijny komisarz ds. rynku wewnętrznego i ochrony konsumenta. Te słowa nie zostały wygłoszone ostatnio pod adresem polskiego rządu, tylko (niemal rok temu) do Antonia Fazia, szefa włoskiego banku centralnego. Włoskie prawo przewiduje, że każdą transakcję, w której zmienia właściciela więcej niż 5 proc. akcji banku musi zaakceptować szef banku centralnego. Fazio, z cichym poparciem premiera Silvia Berlusconiego, ignorował KE i nie zgadzał się na przejęcie kontrolnych pakietów dwóch włoskich banków przez holenderski ABN Amro i hiszpański BBVA. Europejskie rządy blokują wejście zagranicznego kapitału do sektora bankowego. Według raportu KE, tylko co piąta fuzja w sektorze finansowym UE ma charakter międzynarodowy. W innych sektorach gospodarki takie fuzje to prawie połowa wszystkich połączeń.
Gdy dziś McCreevy mówi "Wprost", że w żadnym z krajów unii nie ma prawnej możliwości wpływania przez państwo na wielkość udziałów zagranicznych inwestorów w bankach, to są to jego pobożne życzenia, a nie opis stanu faktycznego. Sytuacja Włochów, skutecznie blokujących przejęcie ich banków, była znacznie gorsza niż rządu polskiego. Planowane tam przejęcia nie pociągały za sobą złamania umów prywatyzacyjnych, jak jest w wypadku łączenia Pekao SA i Banku BPH. Mówienie o polskim nacjonalizmie gospodarczym w tej kwestii jest absurdem. Polski rząd nie tyle broni się przed obcym kapitałem (oba banki są kontrolowane przez zagranicznych inwestorów!), ile wykorzystuje zapisy umów prywatyzacyjnych, aby utrzymać konkurencję na rynku usług bankowych.
Dlaczego więc błahy spór przerodził się w otwartą wojnę, w której prezes NBP Leszek Balcerowicz kreuje się na ofiarę nacisków politycznych, a zjednoczeni w komicznym sojuszu politycy PO i SLD wieszczą niemalże wprowadzenie dyktatury? "Nie rozumiecie ani demokracji, ani wolnego rynku, ani - nie boję się tego powiedzieć - liberalnej gospodarki. (...) Nie rozumiecie też Unii Europejskiej, bo chcecie od niej tylko kasy" - pouczała w Sejmie posłów PiS Hanna Gronkiewicz-Waltz. Otóż w tym sporze nie chodzi o zagrożenie niezależności banku centralnego czy o wolny rynek, ale o groźbę realizowaną przez PiS i LPR powołania nowej komisji śledczej, która zbada, jak powstawał i działał sektor bankowy w III RP. Szansa na to, aby w Sejmie znalazło się chociaż dziesięciu posłów, którzy znają się na tyle na ekonomii i prawie, aby odkryć nieprawidłowości, jest bliska zeru. Komisja ma posłużyć politykom PiS do zadawania przed kamerami trudnych pytań czołowym politykom PO, SLD oraz menedżerom z ich zaplecza.
Prywatyzacja nomenklatury
Uwłaszczenie nomenklatury na bankach, co chce badać PiS, rozpoczęło się w lutym 1989 r. Wówczas z NBP wydzielono dziewięć banków, m.in. Bank Śląski, Bank Zachodni, Bank Gdański, Bank Przemysłowo- -Handlowy, czyli odgórnie utworzono instytucje, które miały dać początek prywatnemu sektorowi w bankowości (początkowo były to banki państwowe, dwa lata później przekształcono je w spółki skarbu państwa i w następnych latach prywatyzowano). Zaraz potem powstawały takie instytucje, jak Bank Inicjatyw Gospodarczych Bogusława Kotta, pierwszy "prywatny" bank komercyjny, założony za pieniądze m.in. z Fundacji Rozwoju Żeglarstwa, utworzonej w końcu lat 80. przez Mieczysława Rakowskiego, Aleksandra Kwaśniewskiego i Kotta. Historia BIG doskonale obrazuje grzech pierworodny polskiej bankowości. Sukces wielu powstałych wówczas banków, takich jak BIG, polegał na tym, że zaprzyjaźnieni PRL-owscy notable nakazywali państwowym przedsiębiorstwom lokować w nich depozyty (98 proc. pierwszych wpłat do banku Kotta pochodziło od PZU, Warty, Poczty Polskiej). Poźniej dorzucił się Fundusz Obsługi Zadłużenia Zagranicznego (FOZZ), który 20 lutego 1990 r. przelał do BIG 160 mld starych złotych. Wprowadzanie w sektorze bankowym wolnego rynku zakończyła forsowana w ramach planu Balcerowicza w grudniu 1989 r. ustawa o uregulowaniu stosunków kredytowych, która arbitralnie, a więc niezgodnie z prawem, zmieniła umowy klientów z bankami na niekorzyść tych pierwszych (wiele osób wpadło wówczas w tzw. pułapkę kredytową).
Biznes kręcił się, mimo że nie zważano na rachunek ekonomiczny. Na przełomie lat 2000-2001, gdy musieliśmy dostosować sprawozdawczość do standardów z tzw. umowy Bazylea I (dotyczy ona m.in. ryzyka, bezpieczeństwa lokat w bankach, rachunkowości), przez polskie banki przetoczyła się fala strat. Okazało się, że raporty roczne nierzadko ordynarnie fałszowano, a portfel nieściągalnych lub zagrożonych kredytów dla osób fizycznych sięgał 20 proc. wszystkich pożyczek, dla firm - 30 proc. Tak zarządzane banki sprzedawano międzynarodowym potentatom. - Dawni aparatczycy, którzy przejęli banki, uznali, że ucieczka pod parasol zagranicznych inwestorów zabezpieczy ich interesy przed zakusami władzy, bo przecież może się ona zmienić na wrogą - ocenia menedżer jednego z banków. - Gdy wydzielano z NBP banki komercyjne lub prywatyzowano dawne centrale handlu zagranicznego, wraz z nimi "sprywatyzowano" oddelegowanych do nich oficerów SB i siatki ich konfidentów - komentuje prof. Andrzej Zybertowicz z Instytutu Socjologii Uniwersytetu Mikołaja Kopernika w Toruniu, autor książki "W uścisku tajnych służb". W PRL pełnili oni funkcję swoistych regulatorów gospodarki, w III RP stali się przedsiębiorcami, tyle że szczególnego rodzaju. Wystarczy przejrzeć tzw. listę Wildsteina, by odnaleźć osoby o imionach i nazwiskach identycznych z imionami i nazwiskami ludzi należących do czołówki zarządzających największymi bankami w Polsce lub byłych "cudownych dzieci bankowości".
Kapitał z paszportem
Prywatyzacja polskiego sektora bankowego doprowadziła do stworzenia swoistego holdingu. Choć działa u nas kilkadziesiąt większych banków i co rusz przekonuje się nas o ich zaciekłej rywalizacji, nie bardzo odczuwamy to w portfelach.
W twierdzeniach polityków PiS, mówiących w Sejmie o obcym kapitale drenującym kieszenie Polaków, jest ziarno prawdy. Jak wynika z raportu Capgemini o bankowości detalicznej z marca 2005 r., w Polsce, gdzie do banków kontrolowanych przez inwestorów zagranicznych należy 70 proc. wszystkich aktywów bankowych, ceny usług bankowych są najwyższe w Europie i należą do najwyższych w świecie. Roczne wydatki Polaka na koszyk najpopularniejszych usług bankowych (opłaty za prowadzenie rachunku, wydanie kart, przelewy, pobranie gotówki z bankomatu itp.) sięgają 2,1 proc. PKB per capita. Drożej jest tylko w Chinach. W Niemczech i we Włoszech, gdzie mieszczą się centrale banków będących właścicielami największych instytucji finansowych w Polsce, koszyki najpopularniejszych tam usług są - odpowiednio - pięciokrotnie i czterokrotnie tańsze. Opłaty i prowizje bankowe są mniejszym niż dla nas obciążeniem dla zamożniejszych Amerykanów, Francuzów, Hiszpanów lub Szwedów.
Jeśli porównamy średnią cenę ujednoliconego dla wszystkich koszyka usług, nie odnosząc jej do poziomu zamożności społeczeństwa, okaże się, że najdroższe banki są we Włoszech - przeciętne wydatki obywatela wynikające z korzystania z usług banków sięgają tam 252 euro rocznie; dalej lokują się banki niemieckie, których klienci płacą przeciętnie 223 euro rocznie. W Polsce cena podobnego koszyka usług sięga 101 euro rocznie i przekracza średnią dla kilkudziesięciu państw, ujętych w raporcie Capgemini (taniej jest m.in. we Francji, Kanadzie, Wielkiej Brytanii). Nasuwa się zatem pytanie: czy włoscy, niemieccy i inni zagraniczni inwestorzy nie narzucają w Polsce opłat wzorowanych wprost na tych, które stosują we własnych krajach? Dla klientów banków w Rzymie, Berlinie, Amsterdamie lub Brukseli mogą one w porównaniu z ich pensjami nie być wygórowane, ale w polskich realiach są horrendalne (tymczasem koszty działalności banków u nas są dużo niższe).
Podobna sytuacja jest w innych państwach Europy Środkowej, gdzie miejscowy kapitał nie kontroluje już niemal żadnego banku. Na przykład w Czechach klienci skarżą się na wysokie ceny usług, narzucane przez całkowicie dominujące na rynku trzy banki: Ceska sporitelna (kontrolowany przez austriacką grupę Erste), CSOB (belgijska KBC) oraz Komercni banka (francuska Societe Generale). W 2005 r. przedstawiciele czeskiego urzędu antymonopolowego dokonali nalotu na siedziby tych banków, a minister finansów Bohuslav Sobotka postawił im ultimatum, żądając obniżenia cen i ujednolicenia nazw usług tak, by klienci byli w stanie porównać ich oferty. Dowodów na zmowę cenową nie znaleziono i nic się nie zmieniło. "Kiedy zaczniemy zarabiać na odsetkach, opłaty bankowe spadną" - zapowiedział w wywiadzie dla "Mlada Fronta Dnes" prezes Ceska sporitelna Jack Stack. Tyle że stopy procentowe spadają, a szansa, że oprocentowanie pożyczek wróci do poziomu z lat 90., jest w istocie żadna. Warto dodać, że inwestorzy nie mogą się tłumaczyć potrzebą zamortyzowania wydatków poniesionych na podźwignięcie kupionych dawnych państwowych molochów. Wszystkie wielkie banki w Czechach inwestorom sprzedano bowiem bez długów i nieściągalnych kredytów, które wzięło na siebie państwo (oddłużono je na łączną sumę 17 mld euro!).
Gwoli sprawiedliwości trzeba przyznać, że brak konkurencji na polskim rynku usług bankowych jest także "zasługą" kolejnych rządów. Banki w Polsce pożyczyły państwu ponad 150 mld zł. Stały się więc bankierem skarbu państwa, który jako najpewniejszy dłużnik wyparł słabszych klientów. Obsługa klientów indywidualnych to dla krajowych banków działalność uboczna.
Hiszpańska alternatywa
Chociaż w Czechach, na Węgrzech i na Słowacji udział kapitału zagranicznego w bankach jest podobny, a nawet większy, to przykład Hiszpanii pokazuje, że dla obranej w Polsce i u naszych sąsiadów metody prywatyzacji była alternatywa. W połowie lat 90. liczne i dość słabe tamtejsze banki nie miały szans, by stawić czoła konkurencji francuskich, niemieckich, brytyjskich potęg, dlatego władze chroniły sektor finansowy przed dominacją obcego kapitału (prywatyzując zarazem banki z udziałem rodzimych inwestorów) do czasu, gdy nie nastąpił naturalny proces ich konsolidacji. Wraz z wejściem w życie traktatu z Maastricht i otwarciem rynku finansowego iberyjskie banki komercyjne były na tyle silne, że w unii to nie je połykano, ale one połykały słabszych rywali. Pojawiło się kilka lokalnych kolosów, m.in. Banco de Bilbao należący od dziesięcioleci do baskijskiej rodziny Ybarra, który połączył się z Banco de Viscaya, oraz Banco Santander, własność rodziny Botin z Kantabrii, który z kolei związał się z Banco Central Hispano. Gdy w 1999 r. doszło do fuzji pierwszego z nich z dawnym państwowym bankiem Argentaria (powstał Banco Bilbao Viscaya Argentaria - BBVA), zaś w 2001 r. po wielu wcześniejszych fuzjach powstał SCH (Santander Central Hispano), oba znalazły się w gronie największych instytucji finansowych na Starym Kontynencie. Wraz z portugalskim Ultramarino obsługują one niemal wszystkie europejskie firmy działające w Ameryce Południowej.
Kredyt na życzenie (polityków)
Dziś rządy większości państw starają się wywierać nacisk na sektor bankowy tak, by zapewnić "właściwą" strukturę właścicielską - czy to przez prywatyzację banków, czy przez ingerencję w fuzje lub przejęcia między prywatnymi podmiotami. O tym, że zachowanie równowagi między "szkołą kontynentalną" a "szkołą anglosaską" ma znaczenie, przekonuje praktyka. Banki z Niemiec, Włoch lub Francji - w przeciwieństwie do banków z USA - zwykle łączą w ramach jednej grupy finansowej funkcje inwestycyjne i kredytowe. Zgubne skutki tej polityki dały o sobie znać m.in. w Niemczech, gdzie tacy potentaci, jak Commerzbank, Dresdner Bank lub Deutsche Bank, inwestowali pieniądze w akcje koncernów, którym zarazem udzielali pożyczek. W rezultacie, gdy firmy te przeżywały kłopoty finansowe, banki zamiast przerwać ich finansowanie i zmniejszyć ryzyko strat, dorzucały im pieniądze, obawiając się ich upadku. W 2002 r. obsługując koncern budowlany Philipp Holzmann, straciły w ten sposób prawie 1,5 mld euro.
Europejskie banki prowadzą podobne bezsensowne ekonomicznie operacje na zamówienie polityków "ratujących miejsca pracy". Specyficzne dla własnych rynków praktyki inwestorzy przenoszą za granicę. Dość wspomnieć, że w Stoczni Szczecińskiej, która upadła z hukiem cztery lata temu, działające w Polsce banki utopiły około 1,5 mld zł, choć rzetelna analiza finansów przedsiębiorstwa powinna zaalarmować je dużo wcześniej (zaangażowane w finansujące stocznię konsorcjum były notabene Pekao SA i ówczesny BPH PBK).
Sąd nad układem
PiS i jego partiom satelickim (LPR, Samoobronie) przy ocenie prywatyzacji z ostatnich 15 lat chodzi o rozgrywkę medialno--polityczną. Weryfikacja umów, nawet jeśli zostaną odkryte rażące nieprawidłowości, jest mało prawdopodobna. Nowa komisja śledcza może tylko upowszechnić wiedzę o patologiach III RP. Jak deklarował prezes Jarosław Kaczyński, należy wyjaśnić drastyczne przykłady nieprawidłowości w takich sprawach, jak prywatyzacja Banku Śląskiego, przejmowanie większych banków przez mniejsze i wielka prywatyzacja banków za czasów AWS. Ów "sąd nad układem", o którego rozbiciu marzy prezes PiS, nie powinien przesłonić innej prawdy.
Lansowana przez obecny układ rządzący teza, że polski właściciel banku chętniej i taniej pożyczałby pieniądze polskim przedsiębiorcom i dlatego należy ukarać winnych wyprzedaży "narodowego majątku", jest bardzo naiwna i budzi politowanie.
Nie oznacza to, że nieprawdą jest, iż narodowość kapitału nie ma wpływu na funkcjonowanie rynku finansowego.
Współpraca: Dominika Ćosić
Bruksela
Gdy dziś McCreevy mówi "Wprost", że w żadnym z krajów unii nie ma prawnej możliwości wpływania przez państwo na wielkość udziałów zagranicznych inwestorów w bankach, to są to jego pobożne życzenia, a nie opis stanu faktycznego. Sytuacja Włochów, skutecznie blokujących przejęcie ich banków, była znacznie gorsza niż rządu polskiego. Planowane tam przejęcia nie pociągały za sobą złamania umów prywatyzacyjnych, jak jest w wypadku łączenia Pekao SA i Banku BPH. Mówienie o polskim nacjonalizmie gospodarczym w tej kwestii jest absurdem. Polski rząd nie tyle broni się przed obcym kapitałem (oba banki są kontrolowane przez zagranicznych inwestorów!), ile wykorzystuje zapisy umów prywatyzacyjnych, aby utrzymać konkurencję na rynku usług bankowych.
Dlaczego więc błahy spór przerodził się w otwartą wojnę, w której prezes NBP Leszek Balcerowicz kreuje się na ofiarę nacisków politycznych, a zjednoczeni w komicznym sojuszu politycy PO i SLD wieszczą niemalże wprowadzenie dyktatury? "Nie rozumiecie ani demokracji, ani wolnego rynku, ani - nie boję się tego powiedzieć - liberalnej gospodarki. (...) Nie rozumiecie też Unii Europejskiej, bo chcecie od niej tylko kasy" - pouczała w Sejmie posłów PiS Hanna Gronkiewicz-Waltz. Otóż w tym sporze nie chodzi o zagrożenie niezależności banku centralnego czy o wolny rynek, ale o groźbę realizowaną przez PiS i LPR powołania nowej komisji śledczej, która zbada, jak powstawał i działał sektor bankowy w III RP. Szansa na to, aby w Sejmie znalazło się chociaż dziesięciu posłów, którzy znają się na tyle na ekonomii i prawie, aby odkryć nieprawidłowości, jest bliska zeru. Komisja ma posłużyć politykom PiS do zadawania przed kamerami trudnych pytań czołowym politykom PO, SLD oraz menedżerom z ich zaplecza.
Prywatyzacja nomenklatury
Uwłaszczenie nomenklatury na bankach, co chce badać PiS, rozpoczęło się w lutym 1989 r. Wówczas z NBP wydzielono dziewięć banków, m.in. Bank Śląski, Bank Zachodni, Bank Gdański, Bank Przemysłowo- -Handlowy, czyli odgórnie utworzono instytucje, które miały dać początek prywatnemu sektorowi w bankowości (początkowo były to banki państwowe, dwa lata później przekształcono je w spółki skarbu państwa i w następnych latach prywatyzowano). Zaraz potem powstawały takie instytucje, jak Bank Inicjatyw Gospodarczych Bogusława Kotta, pierwszy "prywatny" bank komercyjny, założony za pieniądze m.in. z Fundacji Rozwoju Żeglarstwa, utworzonej w końcu lat 80. przez Mieczysława Rakowskiego, Aleksandra Kwaśniewskiego i Kotta. Historia BIG doskonale obrazuje grzech pierworodny polskiej bankowości. Sukces wielu powstałych wówczas banków, takich jak BIG, polegał na tym, że zaprzyjaźnieni PRL-owscy notable nakazywali państwowym przedsiębiorstwom lokować w nich depozyty (98 proc. pierwszych wpłat do banku Kotta pochodziło od PZU, Warty, Poczty Polskiej). Poźniej dorzucił się Fundusz Obsługi Zadłużenia Zagranicznego (FOZZ), który 20 lutego 1990 r. przelał do BIG 160 mld starych złotych. Wprowadzanie w sektorze bankowym wolnego rynku zakończyła forsowana w ramach planu Balcerowicza w grudniu 1989 r. ustawa o uregulowaniu stosunków kredytowych, która arbitralnie, a więc niezgodnie z prawem, zmieniła umowy klientów z bankami na niekorzyść tych pierwszych (wiele osób wpadło wówczas w tzw. pułapkę kredytową).
Biznes kręcił się, mimo że nie zważano na rachunek ekonomiczny. Na przełomie lat 2000-2001, gdy musieliśmy dostosować sprawozdawczość do standardów z tzw. umowy Bazylea I (dotyczy ona m.in. ryzyka, bezpieczeństwa lokat w bankach, rachunkowości), przez polskie banki przetoczyła się fala strat. Okazało się, że raporty roczne nierzadko ordynarnie fałszowano, a portfel nieściągalnych lub zagrożonych kredytów dla osób fizycznych sięgał 20 proc. wszystkich pożyczek, dla firm - 30 proc. Tak zarządzane banki sprzedawano międzynarodowym potentatom. - Dawni aparatczycy, którzy przejęli banki, uznali, że ucieczka pod parasol zagranicznych inwestorów zabezpieczy ich interesy przed zakusami władzy, bo przecież może się ona zmienić na wrogą - ocenia menedżer jednego z banków. - Gdy wydzielano z NBP banki komercyjne lub prywatyzowano dawne centrale handlu zagranicznego, wraz z nimi "sprywatyzowano" oddelegowanych do nich oficerów SB i siatki ich konfidentów - komentuje prof. Andrzej Zybertowicz z Instytutu Socjologii Uniwersytetu Mikołaja Kopernika w Toruniu, autor książki "W uścisku tajnych służb". W PRL pełnili oni funkcję swoistych regulatorów gospodarki, w III RP stali się przedsiębiorcami, tyle że szczególnego rodzaju. Wystarczy przejrzeć tzw. listę Wildsteina, by odnaleźć osoby o imionach i nazwiskach identycznych z imionami i nazwiskami ludzi należących do czołówki zarządzających największymi bankami w Polsce lub byłych "cudownych dzieci bankowości".
Kapitał z paszportem
Prywatyzacja polskiego sektora bankowego doprowadziła do stworzenia swoistego holdingu. Choć działa u nas kilkadziesiąt większych banków i co rusz przekonuje się nas o ich zaciekłej rywalizacji, nie bardzo odczuwamy to w portfelach.
W twierdzeniach polityków PiS, mówiących w Sejmie o obcym kapitale drenującym kieszenie Polaków, jest ziarno prawdy. Jak wynika z raportu Capgemini o bankowości detalicznej z marca 2005 r., w Polsce, gdzie do banków kontrolowanych przez inwestorów zagranicznych należy 70 proc. wszystkich aktywów bankowych, ceny usług bankowych są najwyższe w Europie i należą do najwyższych w świecie. Roczne wydatki Polaka na koszyk najpopularniejszych usług bankowych (opłaty za prowadzenie rachunku, wydanie kart, przelewy, pobranie gotówki z bankomatu itp.) sięgają 2,1 proc. PKB per capita. Drożej jest tylko w Chinach. W Niemczech i we Włoszech, gdzie mieszczą się centrale banków będących właścicielami największych instytucji finansowych w Polsce, koszyki najpopularniejszych tam usług są - odpowiednio - pięciokrotnie i czterokrotnie tańsze. Opłaty i prowizje bankowe są mniejszym niż dla nas obciążeniem dla zamożniejszych Amerykanów, Francuzów, Hiszpanów lub Szwedów.
Jeśli porównamy średnią cenę ujednoliconego dla wszystkich koszyka usług, nie odnosząc jej do poziomu zamożności społeczeństwa, okaże się, że najdroższe banki są we Włoszech - przeciętne wydatki obywatela wynikające z korzystania z usług banków sięgają tam 252 euro rocznie; dalej lokują się banki niemieckie, których klienci płacą przeciętnie 223 euro rocznie. W Polsce cena podobnego koszyka usług sięga 101 euro rocznie i przekracza średnią dla kilkudziesięciu państw, ujętych w raporcie Capgemini (taniej jest m.in. we Francji, Kanadzie, Wielkiej Brytanii). Nasuwa się zatem pytanie: czy włoscy, niemieccy i inni zagraniczni inwestorzy nie narzucają w Polsce opłat wzorowanych wprost na tych, które stosują we własnych krajach? Dla klientów banków w Rzymie, Berlinie, Amsterdamie lub Brukseli mogą one w porównaniu z ich pensjami nie być wygórowane, ale w polskich realiach są horrendalne (tymczasem koszty działalności banków u nas są dużo niższe).
Podobna sytuacja jest w innych państwach Europy Środkowej, gdzie miejscowy kapitał nie kontroluje już niemal żadnego banku. Na przykład w Czechach klienci skarżą się na wysokie ceny usług, narzucane przez całkowicie dominujące na rynku trzy banki: Ceska sporitelna (kontrolowany przez austriacką grupę Erste), CSOB (belgijska KBC) oraz Komercni banka (francuska Societe Generale). W 2005 r. przedstawiciele czeskiego urzędu antymonopolowego dokonali nalotu na siedziby tych banków, a minister finansów Bohuslav Sobotka postawił im ultimatum, żądając obniżenia cen i ujednolicenia nazw usług tak, by klienci byli w stanie porównać ich oferty. Dowodów na zmowę cenową nie znaleziono i nic się nie zmieniło. "Kiedy zaczniemy zarabiać na odsetkach, opłaty bankowe spadną" - zapowiedział w wywiadzie dla "Mlada Fronta Dnes" prezes Ceska sporitelna Jack Stack. Tyle że stopy procentowe spadają, a szansa, że oprocentowanie pożyczek wróci do poziomu z lat 90., jest w istocie żadna. Warto dodać, że inwestorzy nie mogą się tłumaczyć potrzebą zamortyzowania wydatków poniesionych na podźwignięcie kupionych dawnych państwowych molochów. Wszystkie wielkie banki w Czechach inwestorom sprzedano bowiem bez długów i nieściągalnych kredytów, które wzięło na siebie państwo (oddłużono je na łączną sumę 17 mld euro!).
Gwoli sprawiedliwości trzeba przyznać, że brak konkurencji na polskim rynku usług bankowych jest także "zasługą" kolejnych rządów. Banki w Polsce pożyczyły państwu ponad 150 mld zł. Stały się więc bankierem skarbu państwa, który jako najpewniejszy dłużnik wyparł słabszych klientów. Obsługa klientów indywidualnych to dla krajowych banków działalność uboczna.
Hiszpańska alternatywa
Chociaż w Czechach, na Węgrzech i na Słowacji udział kapitału zagranicznego w bankach jest podobny, a nawet większy, to przykład Hiszpanii pokazuje, że dla obranej w Polsce i u naszych sąsiadów metody prywatyzacji była alternatywa. W połowie lat 90. liczne i dość słabe tamtejsze banki nie miały szans, by stawić czoła konkurencji francuskich, niemieckich, brytyjskich potęg, dlatego władze chroniły sektor finansowy przed dominacją obcego kapitału (prywatyzując zarazem banki z udziałem rodzimych inwestorów) do czasu, gdy nie nastąpił naturalny proces ich konsolidacji. Wraz z wejściem w życie traktatu z Maastricht i otwarciem rynku finansowego iberyjskie banki komercyjne były na tyle silne, że w unii to nie je połykano, ale one połykały słabszych rywali. Pojawiło się kilka lokalnych kolosów, m.in. Banco de Bilbao należący od dziesięcioleci do baskijskiej rodziny Ybarra, który połączył się z Banco de Viscaya, oraz Banco Santander, własność rodziny Botin z Kantabrii, który z kolei związał się z Banco Central Hispano. Gdy w 1999 r. doszło do fuzji pierwszego z nich z dawnym państwowym bankiem Argentaria (powstał Banco Bilbao Viscaya Argentaria - BBVA), zaś w 2001 r. po wielu wcześniejszych fuzjach powstał SCH (Santander Central Hispano), oba znalazły się w gronie największych instytucji finansowych na Starym Kontynencie. Wraz z portugalskim Ultramarino obsługują one niemal wszystkie europejskie firmy działające w Ameryce Południowej.
Kredyt na życzenie (polityków)
Dziś rządy większości państw starają się wywierać nacisk na sektor bankowy tak, by zapewnić "właściwą" strukturę właścicielską - czy to przez prywatyzację banków, czy przez ingerencję w fuzje lub przejęcia między prywatnymi podmiotami. O tym, że zachowanie równowagi między "szkołą kontynentalną" a "szkołą anglosaską" ma znaczenie, przekonuje praktyka. Banki z Niemiec, Włoch lub Francji - w przeciwieństwie do banków z USA - zwykle łączą w ramach jednej grupy finansowej funkcje inwestycyjne i kredytowe. Zgubne skutki tej polityki dały o sobie znać m.in. w Niemczech, gdzie tacy potentaci, jak Commerzbank, Dresdner Bank lub Deutsche Bank, inwestowali pieniądze w akcje koncernów, którym zarazem udzielali pożyczek. W rezultacie, gdy firmy te przeżywały kłopoty finansowe, banki zamiast przerwać ich finansowanie i zmniejszyć ryzyko strat, dorzucały im pieniądze, obawiając się ich upadku. W 2002 r. obsługując koncern budowlany Philipp Holzmann, straciły w ten sposób prawie 1,5 mld euro.
Europejskie banki prowadzą podobne bezsensowne ekonomicznie operacje na zamówienie polityków "ratujących miejsca pracy". Specyficzne dla własnych rynków praktyki inwestorzy przenoszą za granicę. Dość wspomnieć, że w Stoczni Szczecińskiej, która upadła z hukiem cztery lata temu, działające w Polsce banki utopiły około 1,5 mld zł, choć rzetelna analiza finansów przedsiębiorstwa powinna zaalarmować je dużo wcześniej (zaangażowane w finansujące stocznię konsorcjum były notabene Pekao SA i ówczesny BPH PBK).
Sąd nad układem
PiS i jego partiom satelickim (LPR, Samoobronie) przy ocenie prywatyzacji z ostatnich 15 lat chodzi o rozgrywkę medialno--polityczną. Weryfikacja umów, nawet jeśli zostaną odkryte rażące nieprawidłowości, jest mało prawdopodobna. Nowa komisja śledcza może tylko upowszechnić wiedzę o patologiach III RP. Jak deklarował prezes Jarosław Kaczyński, należy wyjaśnić drastyczne przykłady nieprawidłowości w takich sprawach, jak prywatyzacja Banku Śląskiego, przejmowanie większych banków przez mniejsze i wielka prywatyzacja banków za czasów AWS. Ów "sąd nad układem", o którego rozbiciu marzy prezes PiS, nie powinien przesłonić innej prawdy.
Lansowana przez obecny układ rządzący teza, że polski właściciel banku chętniej i taniej pożyczałby pieniądze polskim przedsiębiorcom i dlatego należy ukarać winnych wyprzedaży "narodowego majątku", jest bardzo naiwna i budzi politowanie.
Nie oznacza to, że nieprawdą jest, iż narodowość kapitału nie ma wpływu na funkcjonowanie rynku finansowego.
Współpraca: Dominika Ćosić
Bruksela
Drodzy i konserwatywni |
---|
Połączenie Pekao i BPH w sposób wymierny wpłynie na konkurencję na rynku. Na przykład Bank BPH, który jest obecnie jednym z liderów rynku kredytów hipotecznych w Polsce (ma w nim 20-procentowy udział), udziela pożyczek nominowanych we frankach szwajcarskich - niezwykle popularnych, bo niżej oprocentowanych od złotowych (różnica sięga około 5 punktów procentowych). Pekao SA w tym rynku ma jedynie 9 proc. udziału, m.in. dlatego, że nie udziela kredytów walutowych na mieszkania. "Dokonaliśmy strategicznego wyboru nieangażowania naszych kapitałów w spekulacje walutowe. Jesteśmy skrajnymi konserwatystami" - mówił latem 2005 r. "Wprost" Alessandro Profumo, prezes Grupy UniCredit, właściciela 52 proc. akcji Pekao SA. Jeśli dziś dojdzie do fuzji Banku BPH i Pekao SA pod skrzydłami Włochów, dostępność walutowych kredytów mieszkaniowych może więc zostać - decyzją centrali w Rzymie - znacznie ograniczona. To oznacza, że de facto pochodzenie inwestora wpłynie na sytuację rzeszy polskich klientów banków, bo w samym 2005 r. pożyczki na mieszkania we frankach szwajcarskich zaciągnęło ponad 100 tys. Polaków (około 51 proc. wszystkich, którzy zaciągnęli kredyty hipoteczne). |
Wilki w owczej skórze |
---|
Sposób prywatyzacji części polskich banków doprowadził do zarządzania opartego na politycznych koneksjach z wielkim zachodnim kapitałem. Świadczy o tym styl działania takich menedżerów jak Bogusław Kott (prezes Millennium), Wojciech Kostrzewa (prezes BRE Banku do 2004 r.) lub Stanisław Pacuk (prezes Kredyt Banku do 2003 r.), którzy dysponując dużymi środkami od zagranicznych właścicieli i poczuciem bezkarności, robili, co chcieli. Przykładem, jak Kostrzewa i inni budowali wizerunek "gwiazd bankowości inwestycyjnej", może być sprawa Zakładów Mięsnych Pozmeat, niegdyś największych w Polsce. W 2001 r. giełdowy BRE Bank i jego sojusznicy dokonali wrogiego przejęcia giełdowego Pozmeatu, wyprowadzając z niego później i ostatecznie przejmując za 40 mln zł 5,4 ha gruntów w centrum Poznania (przy ul. Garbary), wycenionych przez rzeczoznawców na 70-80 mln zł. Między innymi w ten sposób BRE Bank doprowadził Pozmeat do bankructwa (firma planowała sprzedać nieruchomość, by zrekompensować część wydatków poniesionych na budowę ubojni). Działania zarządu narzuconego przez bank doprowadziły do konfliktu z mniejszościowymi udziałowcami Pozmeatu. "Działania powodów miały charakter obronny w stosunku do działań akcjonariuszy większościowych, którzy dokonali wrogiego przejęcia spółki i dopuścili się naruszeń przepisów prawa (...)" - tak Jacek Socha, ówczesny szef KPWiG, uzasadniał przystąpienie swojej instytucji do jednej ze spraw sądowych po ich stronie, a przeciwko BRE Bankowi. KPWiG nałożyła też karę pieniężną na Pozmeat kierowany już przez zarząd z nadania BRE Banku za brak rzetelnego informowania o sądowym unieważnieniu uchwał WZA spółki, zaskarżonych przez mniejszościowych udziałowców. Gdy w ubiegłym roku syndyk Pozmeatu wystąpił do sądu przeciwko BRE Bankowi, sąd zabezpieczył powództwo i zakazał bankowi rozporządzania udziałami w zależnej spółce, do której przekazał on przejętą nieruchomość, oraz obciążania ich. Nawet jeśli Pozmeat odzyska cenne grunty, bankructwa i straconych pięciu lat nic nie cofnie. Głośnym symbolem bezprawnych działań banków zaprzyjaźnionych z politykami stała się też sprawa spółki Centrum Leasingu i Finansów (CLiF), niegdyś znajdującej się wśród liderów rynku leasingu. W końcu 2001 r. do upadłości doprowadził ją wierzyciel Kredyt Bank pod wodzą Stanisława Pacuka (to ten bank wniósł o ogłoszenie upadłości CLiF, choć nie było po temu podstaw), przejmując dzięki temu część aktywów bankruta (decyzję o ogłoszeniu upadłości podjął sędzia Dariusz Czajka podejrzewany wówczas o stronniczość lub działanie w zmowie wnioskodawcami). Półtora roku później Sąd Najwyższy skasował to orzeczenie, a sąd gospodarczy ostatecznie oddalił wniosek o upadłość CLiF. Spółka do dziś nie odzyskała dawnej pozycji na rynku. |
Pierwsza krew |
---|
Jedną z pierwszych afer bankowych w III RP była tzw. afera Banku Śląskiego. W 1994 r. rząd sprzedał akcje BŚ. Cena akcji podczas debiutu wynosiła 676 zł - 13,5 razy więcej niż cena emisyjna. - Nie przyjmuję do wiadomości plotek, że zarobili na tym politycy. Była to zwykła bańka giełdowa. Sprawdzała to NIK. Osobiście ustaliłem cenę akcji. Niezależni biegli ocenili, że cena akcji była ustalona dobrze - bronił się minister Marek Borowski. Prywatyzację BŚ sprawdzała NIK i nie zostawiła suchej nitki na urzędnikach resortu finansów i władzach BŚ. Ówczesny premier Waldemar Pawlak zdymisjonował wiceministra finansów Stefana Kawalca. Borowski wziął na siebie odpowiedzialność za wycenę akcji i podał się do dymisji. Kawalec znalazł pracę w kontrolowanym wówczas przez postkomunistów Banku Handlowym. |
Więcej możesz przeczytać w 12/2006 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.