PiS ma duże szanse się przekonać, że kto pod kim dołki wyborcze kopie, ten sam w nie wpada
Partnerzy PiS z paktu stabilizacyjnego zachowują się jak niesforne psiska, które obszczekują własnego pana. Wystarczy włączyć telewizor, by pojawił się któryś ze "stabilizatorów" i z chytrym uśmieszkiem, tłumacząc, że to dla dobra koalicji, wbił PiS nóż w plecy. W tej sytuacji prezes Kaczyński musi nieustannie obmyślać nowe sposoby dyscyplinowania niesfornych brytanów. Częściej wybiera kij niż marchewkę, bo ustępstwa odbierane są jako dowód słabości i prowokują kolejne ataki.
Najnowszym batem ma być zmiana ordynacji wyborczej. PiS chce ordynacji większościowo-proporcjonalnej, w myśl której 230 posłów, czyli połowa Sejmu, byłoby wybieranych w okręgach jednomandatowych, a druga połowa w 16 okręgach pokrywających się z województwami. Oficjalnie uzasadnia się to chęcią zbliżenia posła do wyborcy, ale tak naprawdę chodzi o zasadniczą zmianę oblicza Sejmu. Wiadomo, że nowy sposób przeliczania głosów na mandaty będzie korzystniejszy dla największego ugrupowania i wręcz zabójczy dla sejmowej drugiej ligi, w której grają LPR i Samoobrona. Dzięki zmienionej ordynacji obydwa ugrupowania albo będą wiernie służyć PiS-owskiemu patronowi, albo trafią do pozaparlamentarnego schroniska. Dobrze się zastanowią, zanim znowu zaczną szarpać rząd za nogawki.
Wydawałoby się, że dla PiS nie może być lepszego rozwiązania. Historia studzi jednak takie nadzieje. Nie pierwszy to raz rządzący postanowili ułatwić sobie życie przez zmianę reguł głosowania. Identycznie postąpiła w 1935 r. ekipa Walerego Sławka, która tak skonstruowała ordynację, że do Sejmu wchodzili tylko ludzie desygnowani przez układ rządzący. Dzięki temu parlament składał się w stu procentach ze zwolenników Sławka. Po trzech latach Sławek wpadł jednak we własne sidła. W 1938 r. jego obozowi, który został już odsunięty od władzy przez Mościckiego i Rydza-Śmigłego, nie udało się zdobyć ani jednego mandatu. Rozgoryczony Sławek popełnił samobójstwo.
Nie tak dramatyczna, lecz też przykra przygoda spotkała autorów zmiany ordynacji przeprowadzonej w 1993 r. Chcąc dokuczyć konkurencji, przegłosowali ustanowienie 5-procentowego progu wyborczego. Ale wyborcy to właśnie im ograniczyli poparcie, co wypchnęło ich z parlamentu, do którego by weszli, gdyby własnoręcznie nie założyli sobie pętli na szyję.
Podobnych przykładów jest więcej. Ostatnio w zastawioną przez siebie pułapkę wpadł SLD, który - licząc na to, że jego popularność jest wieczna - zmienił w 2002 r. sposób przeliczania głosów na mandaty z metody Sainte-Lagu'a na d'Hondta. Miało to dać SLD w 2005 r. kilkanaście mandatów więcej, bo d'Hondt premiuje duże ugrupowania. Tyle tylko, że wyborcy cofnęli zaufanie lewicy i zmiana, owszem, dała dodatkową premię, ale PiS i PO.
PiS, manipulując ordynacją, może odczuć na własnej skórze trafność porzekadła, że kto pod kim dołki (wyborcze) kopie, ten sam w nie wpada.
Fot. Z. Furman
Najnowszym batem ma być zmiana ordynacji wyborczej. PiS chce ordynacji większościowo-proporcjonalnej, w myśl której 230 posłów, czyli połowa Sejmu, byłoby wybieranych w okręgach jednomandatowych, a druga połowa w 16 okręgach pokrywających się z województwami. Oficjalnie uzasadnia się to chęcią zbliżenia posła do wyborcy, ale tak naprawdę chodzi o zasadniczą zmianę oblicza Sejmu. Wiadomo, że nowy sposób przeliczania głosów na mandaty będzie korzystniejszy dla największego ugrupowania i wręcz zabójczy dla sejmowej drugiej ligi, w której grają LPR i Samoobrona. Dzięki zmienionej ordynacji obydwa ugrupowania albo będą wiernie służyć PiS-owskiemu patronowi, albo trafią do pozaparlamentarnego schroniska. Dobrze się zastanowią, zanim znowu zaczną szarpać rząd za nogawki.
Wydawałoby się, że dla PiS nie może być lepszego rozwiązania. Historia studzi jednak takie nadzieje. Nie pierwszy to raz rządzący postanowili ułatwić sobie życie przez zmianę reguł głosowania. Identycznie postąpiła w 1935 r. ekipa Walerego Sławka, która tak skonstruowała ordynację, że do Sejmu wchodzili tylko ludzie desygnowani przez układ rządzący. Dzięki temu parlament składał się w stu procentach ze zwolenników Sławka. Po trzech latach Sławek wpadł jednak we własne sidła. W 1938 r. jego obozowi, który został już odsunięty od władzy przez Mościckiego i Rydza-Śmigłego, nie udało się zdobyć ani jednego mandatu. Rozgoryczony Sławek popełnił samobójstwo.
Nie tak dramatyczna, lecz też przykra przygoda spotkała autorów zmiany ordynacji przeprowadzonej w 1993 r. Chcąc dokuczyć konkurencji, przegłosowali ustanowienie 5-procentowego progu wyborczego. Ale wyborcy to właśnie im ograniczyli poparcie, co wypchnęło ich z parlamentu, do którego by weszli, gdyby własnoręcznie nie założyli sobie pętli na szyję.
Podobnych przykładów jest więcej. Ostatnio w zastawioną przez siebie pułapkę wpadł SLD, który - licząc na to, że jego popularność jest wieczna - zmienił w 2002 r. sposób przeliczania głosów na mandaty z metody Sainte-Lagu'a na d'Hondta. Miało to dać SLD w 2005 r. kilkanaście mandatów więcej, bo d'Hondt premiuje duże ugrupowania. Tyle tylko, że wyborcy cofnęli zaufanie lewicy i zmiana, owszem, dała dodatkową premię, ale PiS i PO.
PiS, manipulując ordynacją, może odczuć na własnej skórze trafność porzekadła, że kto pod kim dołki (wyborcze) kopie, ten sam w nie wpada.
Fot. Z. Furman
Więcej możesz przeczytać w 12/2006 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.