"Trzeba się pojawić najpierwszym i z największą siłą" - te słowa gen. Forresta najlepiej ilustrują nową doktrynę obronną USA
Dlaczego Biały Dom ogłosił strategię bezpieczeństwa narodowego aż z czteroletnim opóźnieniem? Dokument określa najważniejsze cele polityki zagranicznej oraz obronnej USA i powinien być publikowany co roku. Mimo że tym razem czekano na niego od 2002 r., zaskoczeń jest niewiele: w większym stopniu podkreślono przyjęte już wcześniej założenia doktryny bezpieczeństwa, niż sformułowano nową wizję. Za istotnie nowe elementy uznano określenie siedmiu państw - Korei Północnej, Iranu, Syrii, Kuby, Białorusi, Birmy i Zimbabwe - jako przykładów despotycznych reżimów, którym z definicji przeciwstawia się Ameryka. Zwraca się też uwagę na krytyczne uwagi pod adresem Rosji. W pierwszym wypadku dokument nie stanowi jednak, jakie środki mogą być przedsięwzięte przeciw reżimom, a w drugim ogranicza się do wyrażenia nadziei, że Rosja będzie nadal podążać ku demokracji, a nie cofać się na tej drodze. W 49-stronicowym dokumencie Rosja jest wspomniana 17 razy, ale często bywa określana jako regionalny "motor rozwoju" i partner USA w globalnej wojnie z terroryzmem.
Prawo do pierwszego uderzenia
Narodowa strategia bezpieczeństwa to raczej dokument polityczny niż wojskowa strategia operacyjna, określa bowiem wizję polityki zagranicznej Stanów Zjednoczonych, także w wymiarze gospodarczym, a nie tylko prezentuje założenia dotyczące ewentualnych działań wojennych. Myśl przewodnia tego dokumentu pozostaje taka sama, jak w sformułowanej przed kilku laty doktrynie obronnej Busha: atak jest najlepszą obroną. Wojna prewencyjna pozostaje filarem koncepcji obronnej państwa.
Ameryka rezerwuje sobie prawo do pierwszego uderzenia, jeżeli służby wywiadowcze dostarczą dowodów, że kraj znajduje się w obliczu realnego ryzyka ataku. Ponownie zostały wyartykułowane pryncypia polityki bezpieczeństwa, na których opiera się koncepcja wojny prewencyjnej i amerykańskiego zaangażowania na Bliskim Wschodzie. Promowanie demokracji i wolnego rynku, przeciwstawianie się reżimom i państwom sponsorującym terroryzm pozostają zarówno misją, jak i wymogiem bezpieczeństwa USA. Ponadto strategia określa globalne obszary ryzyka nie związanego z terroryzmem i zagrożeniem militarnym, chodzi m.in. o ludobójstwo, nędzę i epidemie. Dokument kładzie też nacisk na promowanie wolnego rynku i handlu oraz fiskalnej i monetarnej odpowiedzialności państw jako stabilizatora rozwoju. W rozumieniu tej doktryny efektywna demokracja oraz szanse, które daje wszystkim państwom, nawet ubogim, wolny rynek są gwarantem długotrwałego bezpieczeństwa. Ograniczają bowiem alienację i nędzę wielkich grup społecznych, które mogą być podatne na retorykę ekstremistów.
Odbudowa wizerunku
Nowy dokument jest w tak dużej mierze zainspirowany strategią bezpieczeństwa z 2002 r. i drugim wystąpieniem inauguracyjnym prezydenta Busha, że nasuwa się pytanie, dlaczego został opublikowany właśnie teraz, skoro Biały Dom nie przedstawił takiej aktualizacji przez cztery lata. I dlaczego spóźniona strategia została ogłoszona, skoro niewiele jest w niej innowacji?
Jest to przemyślany i konieczny w tym momencie ruch polityczny. Polityka zagraniczna Busha w drugiej kadencji została wyraźnie zmodyfikowana w stosunku do pierwotnych założeń z 2002 r. Po okresie atrofii odżyła aktywna dyplomacja, po nieporozumieniach zabiega się o zbliżenie z europejskimi partnerami. Wokół konieczności walki z terrorem budowane jest międzynarodowe porozumienie.
Administracja, która wygrała drugie wybory dzięki retoryce wojennej, nie chce rezygnować z atutu, jakim jest wizerunek władzy odważnej i zdecydowanej w obliczu zagrożeń. Woli więc powtarzać deklaracje i robić swoje. Tu jednak pojawia się problem: w ostatnich miesiącach ten wizerunek bardzo zmarniał. Nie tylko ze względu na trudną sytuację w Iraku, ale też - choć bezzasadnie - na skutek medialnej awantury o kontrakt dla firmy ze Zjednoczonych Emiratów Arabskich na obsługę portów amerykańskich, z którego administracja musiała się wycofać. Prezydentowi postawiono zarzuty, że zaniedbuje bezpieczeństwo amerykańskich portów - ergo, całej Ameryki - i Dubaj musiał się wycofać z transakcji. Już wcześniej zresztą nad Białym Domem gromadziły się ciemne chmury z powodu skandali, które od miesięcy prześladowały republikanów. Niedawno też zakończył się czteroletni przegląd strategiczny sił zbrojnych Ameryki i administracja powinna była zareagować ogłoszeniem nowej doktryny wojennej. No i sondaże wskazują na rekordowy spadek popularności prezydenta, nawet wśród republikanów.
Najważniejsze jednak jest to, że w listopadzie odbędą się wybory uzupełniające do Kongresu, które dla Partii Republikańskiej mogą się zakończyć utratą większości parlamentarnej. Nie jest więc chyba zbiegiem okoliczności, że strategia została ogłoszona równolegle z rozpoczęciem najpoważniejszej akcji wojskowej w Iraku od czasu inwazji. Tuż po opublikowaniu dokumentu prezydent rozpoczął tournee po środowiskach republikańskich sponsorów, inaugurując tym samym kampanię wyborczą na rzecz swej partii. Głównym odbiorcą nowej strategii bezpieczeństwa jest wirtualny wyborca republikanów. Powtórzenie sformułowanej w 2002 r. doktryny i energiczna akcja w Iraku mają go skłonić do utrzymania w kongresie republikańskiej większości. Biały Dom odbudowuje wizerunek administracji sprawnej i zdecydowanej wobec przeciwnika, realizującej klarowną wizję.
Sygnał dla sojuszników
Co z resztą świata, którą mogą obchodzić strategiczne cele Ameryki? Może czytać między wierszami dokumentu i brać pod uwagę inne informacje. Sygnał dla sojuszników jest taki: USA obstają przy swoim prawie do podjęcia wojny prewencyjnej, ale wskazując na Iran jako najniebezpieczniejszego oponenta, nie sugerują unilateralnej akcji militarnej. Równocześnie dokument podkreśla przywiązanie do najstarszego sojusznika, czyli Europy. Określa Unię Europejską jako "jedną z najsilniejszych i najbardziej sprawnych instytucji międzynarodowych". Wskazuje też, że jej wysiłki na rzecz zbudowania "szerszej polityki zagranicznej i tożsamości obronnej" będą mile widziane przez USA. Przez "tożsamość obronną" należy m.in. rozumieć "świetnie przeszkolone i bardzo mobilne" siły zbrojne. Ponadto dokument stwierdza, że "dyplomacja będzie najsilniejszą preferencją USA". Jeśli więc wojna prewencyjna, to zapewne po ustaleniach z sojusznikami i przy wsparciu ich oddziałów.
Niewielki passus poświęcony Rosji może w nas wywołać pewne uczucie niedosytu. Dokument stwierdza, że "wysiłki [ze strony Rosji] mające zapobiec rozwojowi demokracji w kraju i za granicą utrudnią rozwój stosunków Rosji z Ameryką, Europą i sąsiadami". Zapewne utrudnią, ale jak bardzo i co na to Ameryka, nie jest powiedziane.
Dziennik "Washington Post", komentując nową strategię bezpieczeństwa, napisał, że "jest do dopiero początek intelektualnego zadania", przed jakim stoją politycy, którzy chcą wypracować nową doktrynę wojenną Stanów Zjednoczonych. Dla nas jest to również początek intelektualnego zadania: dopiero wychodząc od tego dokumentu, wniosków z czteroletniego przeglądu sił zbrojnych USA, koncepcji "długiej wojny" z terroryzmem, którą przedstawił niedawno Donald Rumsfeld, oraz innych przesłanek politycznych, możemy się zastanowić, jakie może być nasze miejsce w amerykańskiej koncepcji bezpieczeństwa. Na razie wszystko wskazuje na to, że kwintesencją nowej strategii jest to, co powiedział już w latach wojny secesyjnej generał Nathan Bedford Forrest: "Trzeba się pojawić najpierwszym i z największą siłą".
Prawo do pierwszego uderzenia
Narodowa strategia bezpieczeństwa to raczej dokument polityczny niż wojskowa strategia operacyjna, określa bowiem wizję polityki zagranicznej Stanów Zjednoczonych, także w wymiarze gospodarczym, a nie tylko prezentuje założenia dotyczące ewentualnych działań wojennych. Myśl przewodnia tego dokumentu pozostaje taka sama, jak w sformułowanej przed kilku laty doktrynie obronnej Busha: atak jest najlepszą obroną. Wojna prewencyjna pozostaje filarem koncepcji obronnej państwa.
Ameryka rezerwuje sobie prawo do pierwszego uderzenia, jeżeli służby wywiadowcze dostarczą dowodów, że kraj znajduje się w obliczu realnego ryzyka ataku. Ponownie zostały wyartykułowane pryncypia polityki bezpieczeństwa, na których opiera się koncepcja wojny prewencyjnej i amerykańskiego zaangażowania na Bliskim Wschodzie. Promowanie demokracji i wolnego rynku, przeciwstawianie się reżimom i państwom sponsorującym terroryzm pozostają zarówno misją, jak i wymogiem bezpieczeństwa USA. Ponadto strategia określa globalne obszary ryzyka nie związanego z terroryzmem i zagrożeniem militarnym, chodzi m.in. o ludobójstwo, nędzę i epidemie. Dokument kładzie też nacisk na promowanie wolnego rynku i handlu oraz fiskalnej i monetarnej odpowiedzialności państw jako stabilizatora rozwoju. W rozumieniu tej doktryny efektywna demokracja oraz szanse, które daje wszystkim państwom, nawet ubogim, wolny rynek są gwarantem długotrwałego bezpieczeństwa. Ograniczają bowiem alienację i nędzę wielkich grup społecznych, które mogą być podatne na retorykę ekstremistów.
Odbudowa wizerunku
Nowy dokument jest w tak dużej mierze zainspirowany strategią bezpieczeństwa z 2002 r. i drugim wystąpieniem inauguracyjnym prezydenta Busha, że nasuwa się pytanie, dlaczego został opublikowany właśnie teraz, skoro Biały Dom nie przedstawił takiej aktualizacji przez cztery lata. I dlaczego spóźniona strategia została ogłoszona, skoro niewiele jest w niej innowacji?
Jest to przemyślany i konieczny w tym momencie ruch polityczny. Polityka zagraniczna Busha w drugiej kadencji została wyraźnie zmodyfikowana w stosunku do pierwotnych założeń z 2002 r. Po okresie atrofii odżyła aktywna dyplomacja, po nieporozumieniach zabiega się o zbliżenie z europejskimi partnerami. Wokół konieczności walki z terrorem budowane jest międzynarodowe porozumienie.
Administracja, która wygrała drugie wybory dzięki retoryce wojennej, nie chce rezygnować z atutu, jakim jest wizerunek władzy odważnej i zdecydowanej w obliczu zagrożeń. Woli więc powtarzać deklaracje i robić swoje. Tu jednak pojawia się problem: w ostatnich miesiącach ten wizerunek bardzo zmarniał. Nie tylko ze względu na trudną sytuację w Iraku, ale też - choć bezzasadnie - na skutek medialnej awantury o kontrakt dla firmy ze Zjednoczonych Emiratów Arabskich na obsługę portów amerykańskich, z którego administracja musiała się wycofać. Prezydentowi postawiono zarzuty, że zaniedbuje bezpieczeństwo amerykańskich portów - ergo, całej Ameryki - i Dubaj musiał się wycofać z transakcji. Już wcześniej zresztą nad Białym Domem gromadziły się ciemne chmury z powodu skandali, które od miesięcy prześladowały republikanów. Niedawno też zakończył się czteroletni przegląd strategiczny sił zbrojnych Ameryki i administracja powinna była zareagować ogłoszeniem nowej doktryny wojennej. No i sondaże wskazują na rekordowy spadek popularności prezydenta, nawet wśród republikanów.
Najważniejsze jednak jest to, że w listopadzie odbędą się wybory uzupełniające do Kongresu, które dla Partii Republikańskiej mogą się zakończyć utratą większości parlamentarnej. Nie jest więc chyba zbiegiem okoliczności, że strategia została ogłoszona równolegle z rozpoczęciem najpoważniejszej akcji wojskowej w Iraku od czasu inwazji. Tuż po opublikowaniu dokumentu prezydent rozpoczął tournee po środowiskach republikańskich sponsorów, inaugurując tym samym kampanię wyborczą na rzecz swej partii. Głównym odbiorcą nowej strategii bezpieczeństwa jest wirtualny wyborca republikanów. Powtórzenie sformułowanej w 2002 r. doktryny i energiczna akcja w Iraku mają go skłonić do utrzymania w kongresie republikańskiej większości. Biały Dom odbudowuje wizerunek administracji sprawnej i zdecydowanej wobec przeciwnika, realizującej klarowną wizję.
Sygnał dla sojuszników
Co z resztą świata, którą mogą obchodzić strategiczne cele Ameryki? Może czytać między wierszami dokumentu i brać pod uwagę inne informacje. Sygnał dla sojuszników jest taki: USA obstają przy swoim prawie do podjęcia wojny prewencyjnej, ale wskazując na Iran jako najniebezpieczniejszego oponenta, nie sugerują unilateralnej akcji militarnej. Równocześnie dokument podkreśla przywiązanie do najstarszego sojusznika, czyli Europy. Określa Unię Europejską jako "jedną z najsilniejszych i najbardziej sprawnych instytucji międzynarodowych". Wskazuje też, że jej wysiłki na rzecz zbudowania "szerszej polityki zagranicznej i tożsamości obronnej" będą mile widziane przez USA. Przez "tożsamość obronną" należy m.in. rozumieć "świetnie przeszkolone i bardzo mobilne" siły zbrojne. Ponadto dokument stwierdza, że "dyplomacja będzie najsilniejszą preferencją USA". Jeśli więc wojna prewencyjna, to zapewne po ustaleniach z sojusznikami i przy wsparciu ich oddziałów.
Niewielki passus poświęcony Rosji może w nas wywołać pewne uczucie niedosytu. Dokument stwierdza, że "wysiłki [ze strony Rosji] mające zapobiec rozwojowi demokracji w kraju i za granicą utrudnią rozwój stosunków Rosji z Ameryką, Europą i sąsiadami". Zapewne utrudnią, ale jak bardzo i co na to Ameryka, nie jest powiedziane.
Dziennik "Washington Post", komentując nową strategię bezpieczeństwa, napisał, że "jest do dopiero początek intelektualnego zadania", przed jakim stoją politycy, którzy chcą wypracować nową doktrynę wojenną Stanów Zjednoczonych. Dla nas jest to również początek intelektualnego zadania: dopiero wychodząc od tego dokumentu, wniosków z czteroletniego przeglądu sił zbrojnych USA, koncepcji "długiej wojny" z terroryzmem, którą przedstawił niedawno Donald Rumsfeld, oraz innych przesłanek politycznych, możemy się zastanowić, jakie może być nasze miejsce w amerykańskiej koncepcji bezpieczeństwa. Na razie wszystko wskazuje na to, że kwintesencją nowej strategii jest to, co powiedział już w latach wojny secesyjnej generał Nathan Bedford Forrest: "Trzeba się pojawić najpierwszym i z największą siłą".
Więcej możesz przeczytać w 12/2006 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.