Czy dolary wymienimy na nową amerykańską walutę?
Czy amerykański prezydent zamierza porzucić dolara na rzecz amero - nowej, panamerykańskiej waluty? Pomysł jest poważnie rozważany, a nawet zyskał już przychylność politycznych elit Kanady i Meksyku. Czy nowe banknoty pojawią się w kieszeniach Amerykanów, Kanadyjczyków i Meksykanów (oraz części mieszkańców co najmniej połowy świata) już w 2010 r., jak przewidują optymiści? Jeśli tak się stanie, problem będą miały setki milionów ciułaczy na całym świecie, w tym niemal 3 mln polskich rodzin, bo w rękach Polaków znajduje się dziś około 4 mld dolarów.
Amero przy tequili
Idea wspólnej waluty wszechamerykańskiej, wprowadzonej początkowo w Stanach Zjednoczonych i Meksyku, później także w Kanadzie, narodziła się na początku 1994 r., przy okazji krachu meksykańskiego, znanego jako "kryzys tequila". Autorem pomysłu był meksykański ekonomista Francisco Gil Diaz. Idea zainteresowała ówczesnego amerykańskiego sekretarza skarbu Roberta Rubina, gdy ratując sąsiada, rząd amerykański wykupił obligacje denominowane w peso. Gwarantował wypłacalność rządu meksykańskiego i łagodził skutki gwałtownej dewaluacji tej waluty. Akcja się powiodła. Kryzys szybko jednak minął, a o wspólnym pieniądzu zapomniano. Do sprawy wrócono dziesięć lat później, podczas narady na najwyższym szczeblu północnoamerykańskiej strefy wolnego handlu - NAFTA. Z tą różnicą, że o ile podczas kryzysu meksykańskiego wspólną walutą miał być amerykański dolar, o tyle w czasie szczytu odbywającego się na Uniwersytecie Baylor w Waco w Teksasie pojawiło się znów amero. "Ameryka Północna powinna mieć wspólną walutę" - rzucił prezydent George W. Bush. Jego pomysł spotkał się z aplauzem zarówno ówczesnego premiera Kanady Paula Martina, jak i ówczesnego prezydenta Meksyku Vicente'a Foksa.
Dobrobyt bez dolara?
Jeszcze cztery lata temu amerykańska waluta była królem rynków finansowych. Euro nabierało wprawdzie znaczenia i odbijało się od dna, ale globalnym pieniądzem był wciąż dolar. Mimo że od zniesienia całkowitej wymienialności dolara na złoto (w połowie lat 30.) waluta amerykańska straciła ponad 80 proc. wartości, świadomość potęgi gospodarczej i militarnej Stanów Zjednoczonych była gwarancją siły ich pieniądza. Sytuacja pogorszyła się po rozpoczęciu wojny w Iraku w marcu 2003 r. Już kilka miesięcy po wybuchu konfliktu okazało się, że USA muszą sięgnąć po ogromne pożyczki rządowe, które zaowocowały gigantycznym deficytem budżetowym i inflacją. Spadła jednak siła nabywcza dolara. Zdaniem miliardera i finansisty Warrena Buffetta, "amerykański pieniądz przestał być obiektem pożądania", tym bardziej że równocześnie z kosztowną wojną prezydent Bush rozpoczął wielki program wydatków publicznych.
Słaby dolar to dla Stanów Zjednoczonych problem, bo utrudnia sfinansowanie amerykańskiej konsumpcji, i tak odbywającej się głównie na kredyt zaciągany w dużym stopniu za granicą. Dość luźna polityka monetarna Fed, przejawiająca się m.in. rekordowo niskim oprocentowaniem kredytów, zdaniem ekspertów z Instytutu Misesa w Alabamie, ułatwiła zadłużanie się Amerykanów na niespotykaną w dziejach skalę. Rekordowo niskie są też amerykańskie oszczędności, z których zwykle finansuje się kredyty. Jeśli na rynku amerykańskim nie ma pieniędzy, trzeba je znaleźć za granicą. Nie jest to jednak proste, bo dolarów nie chcą za bardzo ani Japończycy, ani Koreańczycy, ani Rosjanie. Nie chce ich też Europa, a problemy z nimi mają nawet Chińczycy, którzy budują potęgę gospodarczą, bazując głównie na eksporcie do Stanów Zjednoczonych. Nic dziwnego, że do rezygnacji z dolara w rozliczeniach w międzynarodowym handlu ropą naftową nawołuje Iran, a ostatnio także Rosjanie.
Euro kontra dolar
Z Europejskiego Banku Centralnego coraz częściej dochodzą komentarze, że oto euro pokonało już dolara. Tyle że kłopoty dolara nie są wynikiem ani siły euro, ani słabości amerykańskiej gospodarki. - Kryzys dolara - tłumaczy Janet Yellen, doradca ekonomiczny prezydenta Clintona - to skutek manipulowania pieniądzem przez polityków. "Jedynym lekarstwem na dolegliwości dolara - twierdził zmarły niedawno Milton Friedman - jest szybkie i zdecydowane ograniczenie podaży pieniądza, a tym samym wyraźne podwyższenie przez Fed bazowych stóp procentowych". Problemem jest to, że takie posunięcie może grozić recesją, której boi się prezydent mający najniższe od sześciu lat poparcie społeczne. Potrzebne są więc inne rozwiązania, wśród których wymienia się amero.
Większość ekonomistów uważa, że Amerykanie nie odważą się na wycofanie dolara i zmianę na amero. Mogą przecież znaleźć inne sposoby wybrnięcia z trudnej dla nich sytuacji, jak choćby szybkie zakończenie wojny w Iraku. Czy jednak politycy na takie rozwiązanie pójdą? W Białym Domu coraz głośniej mówi się, że era amero kiedyś i tak nadejdzie, może już w 2010 r.
Skutki wprowadzenia amero nie muszą być, jak twierdzą niektórzy ekonomiści, "zabiegiem administracyjnym porównywalnym z wprowadzeniem euro w Unii Europejskiej". Wymiana pieniędzy zawsze ma na celu "wygospodarowanie" funduszy, których brakowało przed wymianą, a w tym wypadku chodzi o "drugie tyle". Może dlatego pomysł wprowadzenia nowej waluty cieszy się życzliwością zarówno w Mexico City, jak i w Ottawie, choć z drugiej strony wiadomo, że amero, o ile zostanie wprowadzone, długo nie zyska pozycji, jaką miał niegdyś dolar. Bo to, co zyskają politycy, stracą obywatele. Amerykanie muszą sobie uświadomić, że na krótką metę czeka ich strata siły nabywczej nowej waluty. Dotknie ona w równym stopniu Kanadyjczyków i Meksykanów, a także tych wszystkich ciułaczy, którzy trzymają swoje oszczędności w dolarach, a więc kilka milionów Polaków.
Fot: M. Stelmach
Amero przy tequili
Idea wspólnej waluty wszechamerykańskiej, wprowadzonej początkowo w Stanach Zjednoczonych i Meksyku, później także w Kanadzie, narodziła się na początku 1994 r., przy okazji krachu meksykańskiego, znanego jako "kryzys tequila". Autorem pomysłu był meksykański ekonomista Francisco Gil Diaz. Idea zainteresowała ówczesnego amerykańskiego sekretarza skarbu Roberta Rubina, gdy ratując sąsiada, rząd amerykański wykupił obligacje denominowane w peso. Gwarantował wypłacalność rządu meksykańskiego i łagodził skutki gwałtownej dewaluacji tej waluty. Akcja się powiodła. Kryzys szybko jednak minął, a o wspólnym pieniądzu zapomniano. Do sprawy wrócono dziesięć lat później, podczas narady na najwyższym szczeblu północnoamerykańskiej strefy wolnego handlu - NAFTA. Z tą różnicą, że o ile podczas kryzysu meksykańskiego wspólną walutą miał być amerykański dolar, o tyle w czasie szczytu odbywającego się na Uniwersytecie Baylor w Waco w Teksasie pojawiło się znów amero. "Ameryka Północna powinna mieć wspólną walutę" - rzucił prezydent George W. Bush. Jego pomysł spotkał się z aplauzem zarówno ówczesnego premiera Kanady Paula Martina, jak i ówczesnego prezydenta Meksyku Vicente'a Foksa.
Dobrobyt bez dolara?
Jeszcze cztery lata temu amerykańska waluta była królem rynków finansowych. Euro nabierało wprawdzie znaczenia i odbijało się od dna, ale globalnym pieniądzem był wciąż dolar. Mimo że od zniesienia całkowitej wymienialności dolara na złoto (w połowie lat 30.) waluta amerykańska straciła ponad 80 proc. wartości, świadomość potęgi gospodarczej i militarnej Stanów Zjednoczonych była gwarancją siły ich pieniądza. Sytuacja pogorszyła się po rozpoczęciu wojny w Iraku w marcu 2003 r. Już kilka miesięcy po wybuchu konfliktu okazało się, że USA muszą sięgnąć po ogromne pożyczki rządowe, które zaowocowały gigantycznym deficytem budżetowym i inflacją. Spadła jednak siła nabywcza dolara. Zdaniem miliardera i finansisty Warrena Buffetta, "amerykański pieniądz przestał być obiektem pożądania", tym bardziej że równocześnie z kosztowną wojną prezydent Bush rozpoczął wielki program wydatków publicznych.
Słaby dolar to dla Stanów Zjednoczonych problem, bo utrudnia sfinansowanie amerykańskiej konsumpcji, i tak odbywającej się głównie na kredyt zaciągany w dużym stopniu za granicą. Dość luźna polityka monetarna Fed, przejawiająca się m.in. rekordowo niskim oprocentowaniem kredytów, zdaniem ekspertów z Instytutu Misesa w Alabamie, ułatwiła zadłużanie się Amerykanów na niespotykaną w dziejach skalę. Rekordowo niskie są też amerykańskie oszczędności, z których zwykle finansuje się kredyty. Jeśli na rynku amerykańskim nie ma pieniędzy, trzeba je znaleźć za granicą. Nie jest to jednak proste, bo dolarów nie chcą za bardzo ani Japończycy, ani Koreańczycy, ani Rosjanie. Nie chce ich też Europa, a problemy z nimi mają nawet Chińczycy, którzy budują potęgę gospodarczą, bazując głównie na eksporcie do Stanów Zjednoczonych. Nic dziwnego, że do rezygnacji z dolara w rozliczeniach w międzynarodowym handlu ropą naftową nawołuje Iran, a ostatnio także Rosjanie.
Euro kontra dolar
Z Europejskiego Banku Centralnego coraz częściej dochodzą komentarze, że oto euro pokonało już dolara. Tyle że kłopoty dolara nie są wynikiem ani siły euro, ani słabości amerykańskiej gospodarki. - Kryzys dolara - tłumaczy Janet Yellen, doradca ekonomiczny prezydenta Clintona - to skutek manipulowania pieniądzem przez polityków. "Jedynym lekarstwem na dolegliwości dolara - twierdził zmarły niedawno Milton Friedman - jest szybkie i zdecydowane ograniczenie podaży pieniądza, a tym samym wyraźne podwyższenie przez Fed bazowych stóp procentowych". Problemem jest to, że takie posunięcie może grozić recesją, której boi się prezydent mający najniższe od sześciu lat poparcie społeczne. Potrzebne są więc inne rozwiązania, wśród których wymienia się amero.
Większość ekonomistów uważa, że Amerykanie nie odważą się na wycofanie dolara i zmianę na amero. Mogą przecież znaleźć inne sposoby wybrnięcia z trudnej dla nich sytuacji, jak choćby szybkie zakończenie wojny w Iraku. Czy jednak politycy na takie rozwiązanie pójdą? W Białym Domu coraz głośniej mówi się, że era amero kiedyś i tak nadejdzie, może już w 2010 r.
Skutki wprowadzenia amero nie muszą być, jak twierdzą niektórzy ekonomiści, "zabiegiem administracyjnym porównywalnym z wprowadzeniem euro w Unii Europejskiej". Wymiana pieniędzy zawsze ma na celu "wygospodarowanie" funduszy, których brakowało przed wymianą, a w tym wypadku chodzi o "drugie tyle". Może dlatego pomysł wprowadzenia nowej waluty cieszy się życzliwością zarówno w Mexico City, jak i w Ottawie, choć z drugiej strony wiadomo, że amero, o ile zostanie wprowadzone, długo nie zyska pozycji, jaką miał niegdyś dolar. Bo to, co zyskają politycy, stracą obywatele. Amerykanie muszą sobie uświadomić, że na krótką metę czeka ich strata siły nabywczej nowej waluty. Dotknie ona w równym stopniu Kanadyjczyków i Meksykanów, a także tych wszystkich ciułaczy, którzy trzymają swoje oszczędności w dolarach, a więc kilka milionów Polaków.
ŚMIERĆ PRZESADZONA |
---|
Witold M. Orłowski W Ameryce dużo mówi się o amero, ale moim zdaniem, to temat do teoretycznej dyskusji. Na razie Ameryka ma swoje "amero" - jest nim dolar. Objęcie wspólną walutą dość słabej gospodarki Meksyku i silnej gospodarki Kanady (ale o PKB mniejszym od Kalifornii) ani na jotę nie zmieni sytuacji gospodarczej USA. Zresztą jeśli Meksykanie i Kanadyjczycy tak tego pragną, mogą po prostu wzorem Panamy wprowadzić u siebie dolara zamiast peso - i sprawa załatwiona. Wieści o śmierci dolara są - trawestując Marka Twaina - przesadzone. Kilka lat temu euro było warte 80 centów i znaleźli się już ekonomiści, którzy dorobili do tego teorię o gospodarczej śmierci Europy. Teraz jest warte 130 centów - i ponownie, niewiele to zmienia, bo z punktu widzenia amerykańskiej gospodarki kurs walutowy ma niewielkie znaczenie (większość transakcji odbywa się i tak w kraju). Problemy gospodarki USA - czyli niskich oszczędności i dużego deficytu handlowego - nie mają nic wspólnego z dolarem i nie da się ich uleczyć zamianą dolara na cokolwiek. Ale problemy te muszą być rozwiązane, jeśli USA nie mają w trwały sposób stracić swej wyjątkowej pozycji na gospodarczej mapie świata. |
Fot: M. Stelmach
Więcej możesz przeczytać w 5/2007 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.