Ryszard Kapuściński był tak dobrym pisarzem, że nie zasługuje na chwalenie go za wszystko
Który Kapuściński był prawdziwy? Reporter przemierzający kontynenty w złudnym poszukiwaniu prawdy o człowieku, czy intelektualista i ulubieniec salonów? Pierwsza rola dała mu wielkość. Druga - jej iluzję. Rola, jaką odegrał w historii polskiego dziennikarstwa i literatury nie podlega dyskusji - był prawdziwym mistrzem reportażu i znawcą polityki międzynarodowej. Wiedzę i talent przekuł w pisarstwo wybitne, bardzo osobne, dla którego trudno znaleźć nawet właściwe określenie, o konkurencji nie wspominając. I pisarstwo właśnie było dla niego najważniejsze - wielka historia opowiedziana przez pryzmat losów zwykłego człowieka, jego dramatów i osiągnięć. W epoce promowanych przez telewizje nachalnych ekspertów od wszystkiego Kapuściński był postacią niezwykłą także dlatego, że uniknął występowania w roli tzw. ekranowego eksperta od problematyki światowej.
Reporter rozumiejący
Od chwili debiutu grał w osobnej lidze. W połowie XX wieku w polskich gazetach reportażyści mieli być piewcami budowy świetlanej socjalistycznej przyszłości. Tymczasem Kapuściński zainteresowany był zupełnie inną perspektywą. Nawet portretując wielkich satrapów minionego stulecia, postrzegał ich przez kierujące nimi ludzkie słabości i kaprysy, a nie przez przemówienia czy pisma zebrane. To, co pisał, było świeże i odmienne od poetyki artykułów publikowanych w rodzimej prasie w epoce Gomułki. Jego teksty przeważnie były bliższe literatury niż dziennikarstwa.
Kapuściński zawsze uważał, że czytelnik musi mieć możliwość zrozumienia motywów kierujących bohaterami. Dziś te motywy czasami bawią, jak choćby w czytanych po latach reportażach z ZSRR "Kirgiz schodzi z konia". Mówiąc wprost - niektóre z nich trącą propagandą, ale wycieczka korespondenta PRL-owskiej prasy po Kraju Rad pod koniec lat 60. nie mogła się skończyć krytyką komunistycznych porządków. Kapuściński oddawał jednak głos ludziom, zamiast komentować ich czyny i ferować moralne wyroki. Tam gdzie widział entuzjazm, opisywał go z detalami. To my, czytelnicy, mieliśmy zdecydować: prawda to czy fałsz? W dodatku przenosił nas w egzotyczne zakątki ziemi; takie, których istnienia wielu Polaków nawet sobie nie uświadamiało. I pokazywał, że to właśnie tam dzieją się rzeczy naprawdę fascynujące. Niewykluczone, że dla wielu czytelników, którzy rozpoczęli przygodę z książkami Kapuścińskiego w latach 60. i 70. w jego legendzie bardziej fascynujące były owe niezwykłe podróże, niż to, co miał do powiedzenia.
Hajle Gierek
W dzień po śmierci Kapuścińskiego w prasie pojawiły się wspomnienia, często pisane przez tych, którzy chcieliby przejąć po nim pałeczkę mistrza reportażu. Padały słowa piękne, wzruszające, zasłużone. Chodzi o to, że zupełnie nic nie mówiące o pisarstwie Kapuścińskiego. Tymczasem działalność publicystyczna tego reportera miała tyle "zwrotów akcji", że dla praso- i literaturoznawców zajęcie się nią będzie naprawdę dużym wyzwaniem, prowadzącym do zaskakujących wniosków. Czy każdy zwrot był potrzebny i czy potwierdzał reporterską wielkość Kapuścińskiego?
Z pewnością najlepszy twórczy okres mistrza to lata 1976-1982 - od książki "Jeszcze jeden dzień życia" (opowieść o targanej wojną domową Angoli), po "Szachinszacha" (rzecz o ogarniętym rewoltą islamską Iranie). Wtedy powstało także jego najlepsze dzieło - "Cesarz" (1978). Ta literacka groteska była potrójnym triumfem Kapuścińskiego. Po pierwsze, mówiła o etiopskim satrapie Hajle Selasje więcej niż jakiekolwiek publicystyczne analizy. Po drugie, dla czytelników zza żelaznej kurtyny stała się alegorią PRL-u rządzonego przez skorumpowanych partyjnych bonzów. I wreszcie - co najważniejsze - była najcelniejszą analizą władzy absolutnej w całej jej grozie i śmieszności. Z kolei "Szachinszach" stanowił niezwyk-ły portret zbiorowy społeczności, która "musi się wymyślić od nowa" - cofnąć w czasie i czerpać siły witalne z ideologii, nie będącej przecież afirmacją życia. Wydaje się, że tak samo należy czytać radzieckie reportaże Kapuścińskiego, wchodzące w skład wspomnianego "Kirgiza" - jako opis zbiorowego sztucznego entuzjazmu i jego zgubnych skutków.
Być jak Milan Kundera
Autorowi "Imperium" czy "Hebanu" nie wystarczyła sława reportażysty i pisarza. Światowe uznanie sprowokowało go do sięgnięcia po inne pisarskie formy, do zarzucenia tego, w czym był najlepszy. Dzieje jego pisarstwa przypominają nieco literackie losy wybitnego czeskiego pro-zaika Milana Kundery. Owszem - Polak nigdy nie opuścił swego kraju, podczas gdy Kundera wyemigrował do Francji, ale Kapuściński, podobnie jak autor "Żartu", po zdobyciu sympatii czytelnika za granicą gwałtownie zmienił profil swej twórczości. Za co świat kocha Kunderę? Przecież nie za filozoficznie, wydumane powieści o proeuropejskiej orientacji, typu "Nieśmiertelność" czy "Powolność", ale dramatyczne, pisane z oskarżycielską pasją sceny z życia komunistycznej Czechosłowacji. Czytelnik bez problemu zorientuje się, że "Żart" czy "Walc pożegnalny" powstały nad Wełtawą i pełne są pasji, niezgody na rzeczywistość (nie tylko polityczną). Ta siła do dziś niesie te książki w świat. Tymczasem "Powolność" to twór "neo-Francuza", próbującego się ustawić w szeregu europejskich intelektualistów. Kapuściński z "Lapidariów" nie był tym samym Kapuścińskim, który snuł opowieść o szachu Rezie Pahlawim. Za bardzo wszedł w rolę klasyka, który dokonuje podsumowań. Nie ma już w nim entuzjazmu człowieka, który czerpie radość z samego faktu, że wyruszy w kolejną podróż i spotka "innego". Jest natomiast Kapuściński, który - jak Samuel Huntington - zapowiada wojnę między "innymi" - tymi z bogatego Zachodu i z biednego Południa; chrześcijanami i fundamentalistami islamskimi.
Kompleks Polski
Polacy nie znają umiaru - jak kogoś ignorują, to na całego, jak zaczną podziwiać - zagłaskają na śmierć. W ciągu ostatnich kilkunastu lat polska krytyka oddała twórczości Kapuścińskiego niedźwiedzią przysługę, wychwalając pod niebiosa każdą jego książkę, nieważne, jak dobrą, i nieważne, z jakiego gatunku. Można na przykład wątpić, czy poezja była jego powołaniem. Wiele jest w niej szlachetności, jak w słowach o celu pisania: "znaleźć słowo czyste które nie spotwarzyło nie doniosło nie wzięło udziału w nagonce ie mówiło że czarne to białe". Ale to już nie ten poziom, który niebosiężnie wysoko ustanowił sobie sam Kapuściński "Cesarzem". Z kolejnymi tomami "Lapidarium" jest podobnie: to poetycki dziennik ujęty w publicystyczne ramy. Co, niestety, nie czyni ani poezji publicystyką, ani publicystyki poezją. Niekiedy za to zahacza o banał.
Trudno oczekiwać od reportera, że do późnej starości będzie pracował na froncie, czy przemierzał bezkresne pustynne szlaki. Przychodzi moment, gdy nawet mistrz gatunku pragnie, jak to pięknie określił kiedyś Josif Brodski, "oderwać się od przeciwnika". Kapuściński prowokował swoimi najlepszymi książkami twórcze dyskusje - tym bardziej warto z nim było dyskutować i spierać się w ostatnich latach, kiedy pisywał nieco inaczej, na nieco inne tematy, o wiele bardziej kontrowersyjnie. Ale zamiast podjąć ten dialog, zdecydowana większość polskiej sceny literacko--dziennikarskiej wybrała bezpieczną taktykę klepania go po plecach. Czasem zauważając odkrywczo, że Kapuściński polemizuje z Fukuyamą. Na pomysł, by zapytać Fukuyamę, w czym polemizuje z Kapuścińskim, nie wpadł już nikt.
Autor "Szachinszacha" i "Cesarza" był jednym z najlepszych polskich pisarzy XX stulecia. Sam zbudował swój pomnik. Tym bardziej godny jest uczciwego dyskursu, a nie roli chwalonej za wszystko maskotki. Nie zasługiwał na nią za życia - nie zasługuje i po śmierci.
Fot: Z. Furman
Reporter rozumiejący
Od chwili debiutu grał w osobnej lidze. W połowie XX wieku w polskich gazetach reportażyści mieli być piewcami budowy świetlanej socjalistycznej przyszłości. Tymczasem Kapuściński zainteresowany był zupełnie inną perspektywą. Nawet portretując wielkich satrapów minionego stulecia, postrzegał ich przez kierujące nimi ludzkie słabości i kaprysy, a nie przez przemówienia czy pisma zebrane. To, co pisał, było świeże i odmienne od poetyki artykułów publikowanych w rodzimej prasie w epoce Gomułki. Jego teksty przeważnie były bliższe literatury niż dziennikarstwa.
Kapuściński zawsze uważał, że czytelnik musi mieć możliwość zrozumienia motywów kierujących bohaterami. Dziś te motywy czasami bawią, jak choćby w czytanych po latach reportażach z ZSRR "Kirgiz schodzi z konia". Mówiąc wprost - niektóre z nich trącą propagandą, ale wycieczka korespondenta PRL-owskiej prasy po Kraju Rad pod koniec lat 60. nie mogła się skończyć krytyką komunistycznych porządków. Kapuściński oddawał jednak głos ludziom, zamiast komentować ich czyny i ferować moralne wyroki. Tam gdzie widział entuzjazm, opisywał go z detalami. To my, czytelnicy, mieliśmy zdecydować: prawda to czy fałsz? W dodatku przenosił nas w egzotyczne zakątki ziemi; takie, których istnienia wielu Polaków nawet sobie nie uświadamiało. I pokazywał, że to właśnie tam dzieją się rzeczy naprawdę fascynujące. Niewykluczone, że dla wielu czytelników, którzy rozpoczęli przygodę z książkami Kapuścińskiego w latach 60. i 70. w jego legendzie bardziej fascynujące były owe niezwykłe podróże, niż to, co miał do powiedzenia.
Hajle Gierek
W dzień po śmierci Kapuścińskiego w prasie pojawiły się wspomnienia, często pisane przez tych, którzy chcieliby przejąć po nim pałeczkę mistrza reportażu. Padały słowa piękne, wzruszające, zasłużone. Chodzi o to, że zupełnie nic nie mówiące o pisarstwie Kapuścińskiego. Tymczasem działalność publicystyczna tego reportera miała tyle "zwrotów akcji", że dla praso- i literaturoznawców zajęcie się nią będzie naprawdę dużym wyzwaniem, prowadzącym do zaskakujących wniosków. Czy każdy zwrot był potrzebny i czy potwierdzał reporterską wielkość Kapuścińskiego?
Z pewnością najlepszy twórczy okres mistrza to lata 1976-1982 - od książki "Jeszcze jeden dzień życia" (opowieść o targanej wojną domową Angoli), po "Szachinszacha" (rzecz o ogarniętym rewoltą islamską Iranie). Wtedy powstało także jego najlepsze dzieło - "Cesarz" (1978). Ta literacka groteska była potrójnym triumfem Kapuścińskiego. Po pierwsze, mówiła o etiopskim satrapie Hajle Selasje więcej niż jakiekolwiek publicystyczne analizy. Po drugie, dla czytelników zza żelaznej kurtyny stała się alegorią PRL-u rządzonego przez skorumpowanych partyjnych bonzów. I wreszcie - co najważniejsze - była najcelniejszą analizą władzy absolutnej w całej jej grozie i śmieszności. Z kolei "Szachinszach" stanowił niezwyk-ły portret zbiorowy społeczności, która "musi się wymyślić od nowa" - cofnąć w czasie i czerpać siły witalne z ideologii, nie będącej przecież afirmacją życia. Wydaje się, że tak samo należy czytać radzieckie reportaże Kapuścińskiego, wchodzące w skład wspomnianego "Kirgiza" - jako opis zbiorowego sztucznego entuzjazmu i jego zgubnych skutków.
Być jak Milan Kundera
Autorowi "Imperium" czy "Hebanu" nie wystarczyła sława reportażysty i pisarza. Światowe uznanie sprowokowało go do sięgnięcia po inne pisarskie formy, do zarzucenia tego, w czym był najlepszy. Dzieje jego pisarstwa przypominają nieco literackie losy wybitnego czeskiego pro-zaika Milana Kundery. Owszem - Polak nigdy nie opuścił swego kraju, podczas gdy Kundera wyemigrował do Francji, ale Kapuściński, podobnie jak autor "Żartu", po zdobyciu sympatii czytelnika za granicą gwałtownie zmienił profil swej twórczości. Za co świat kocha Kunderę? Przecież nie za filozoficznie, wydumane powieści o proeuropejskiej orientacji, typu "Nieśmiertelność" czy "Powolność", ale dramatyczne, pisane z oskarżycielską pasją sceny z życia komunistycznej Czechosłowacji. Czytelnik bez problemu zorientuje się, że "Żart" czy "Walc pożegnalny" powstały nad Wełtawą i pełne są pasji, niezgody na rzeczywistość (nie tylko polityczną). Ta siła do dziś niesie te książki w świat. Tymczasem "Powolność" to twór "neo-Francuza", próbującego się ustawić w szeregu europejskich intelektualistów. Kapuściński z "Lapidariów" nie był tym samym Kapuścińskim, który snuł opowieść o szachu Rezie Pahlawim. Za bardzo wszedł w rolę klasyka, który dokonuje podsumowań. Nie ma już w nim entuzjazmu człowieka, który czerpie radość z samego faktu, że wyruszy w kolejną podróż i spotka "innego". Jest natomiast Kapuściński, który - jak Samuel Huntington - zapowiada wojnę między "innymi" - tymi z bogatego Zachodu i z biednego Południa; chrześcijanami i fundamentalistami islamskimi.
Kompleks Polski
Polacy nie znają umiaru - jak kogoś ignorują, to na całego, jak zaczną podziwiać - zagłaskają na śmierć. W ciągu ostatnich kilkunastu lat polska krytyka oddała twórczości Kapuścińskiego niedźwiedzią przysługę, wychwalając pod niebiosa każdą jego książkę, nieważne, jak dobrą, i nieważne, z jakiego gatunku. Można na przykład wątpić, czy poezja była jego powołaniem. Wiele jest w niej szlachetności, jak w słowach o celu pisania: "znaleźć słowo czyste które nie spotwarzyło nie doniosło nie wzięło udziału w nagonce ie mówiło że czarne to białe". Ale to już nie ten poziom, który niebosiężnie wysoko ustanowił sobie sam Kapuściński "Cesarzem". Z kolejnymi tomami "Lapidarium" jest podobnie: to poetycki dziennik ujęty w publicystyczne ramy. Co, niestety, nie czyni ani poezji publicystyką, ani publicystyki poezją. Niekiedy za to zahacza o banał.
Trudno oczekiwać od reportera, że do późnej starości będzie pracował na froncie, czy przemierzał bezkresne pustynne szlaki. Przychodzi moment, gdy nawet mistrz gatunku pragnie, jak to pięknie określił kiedyś Josif Brodski, "oderwać się od przeciwnika". Kapuściński prowokował swoimi najlepszymi książkami twórcze dyskusje - tym bardziej warto z nim było dyskutować i spierać się w ostatnich latach, kiedy pisywał nieco inaczej, na nieco inne tematy, o wiele bardziej kontrowersyjnie. Ale zamiast podjąć ten dialog, zdecydowana większość polskiej sceny literacko--dziennikarskiej wybrała bezpieczną taktykę klepania go po plecach. Czasem zauważając odkrywczo, że Kapuściński polemizuje z Fukuyamą. Na pomysł, by zapytać Fukuyamę, w czym polemizuje z Kapuścińskim, nie wpadł już nikt.
Autor "Szachinszacha" i "Cesarza" był jednym z najlepszych polskich pisarzy XX stulecia. Sam zbudował swój pomnik. Tym bardziej godny jest uczciwego dyskursu, a nie roli chwalonej za wszystko maskotki. Nie zasługiwał na nią za życia - nie zasługuje i po śmierci.
RYSZARDA KAPUŚCIŃSKIEGO PODRÓŻ DO SŁAWY |
---|
"Cesarz" (1978) "Najlepsza książka roku 1983" ("Sunday Times"). "Jakby narodził się współczesny Swetoniusz wyposażony w fotograficzne oko Roberta Capy, dostrzegający najważniejsze cechy narodu, kiedy wydaje się, że popełnia on samobójstwo". (Michael Hastings, reżyser teatralnej wersji książki) "Szachinszach" (1982) "Książka o narodzinach i śmierci - zarówno tyranii, jak i rewolucji. Jest studium psychologicznym jednostki i tłumu, władcy i poddanego, policjanta i demonstranta. Kapuściński operuje w niej narracją filmową: widać płynące zewsząd tłumy, słychać krzyk, ale nie wiadomo jeszcze, czy jest to krzyk "za", czy "przeciw"". (Zbigniew Bauer, "Nowe Książki" 3/1982) "Heban" (1998) ""Heban" to próba opisu i zrozumienia Afryki - jej złożoności i nieokreśloności. Warunków atmosferycznych. Przyrody. Ludzi: ich mentalności, wiary, nadziei i lęków. I wreszcie - last but not least - to konstatacja własnej bezradności wobec ogromu, odmienności i złożoności tamtego świata." (Michał Nawrocki, "Tygodnik Powszechny" 37/1999) "Jeszcze jeden dzień życia" (1976) "Jeden Kapuściński wart jest tysiąca skamlących i fantazjujących gryzipiórków. Dzięki jego niezwykłemu połączeniu reportażu i sztuki stajemy wreszcie tak blisko tego, co Kapuściński nazywa nie dającym się przekazać prawdziwym obrazem wojny". (Salman Rushdie, przedmowa do wyd. brytyjskiego) "Busz po polsku" (1962) "Kapuściński umie zademonstrować własny sposób pisania. Kłopoty pisarskie pojawiają się, gdy autor zaczyna szukać intelektualnej formuły swych spostrzeżeń". (Włodzimierz Maciąg, "Życie Literackie" 15/1962) "Kirgiz schodzi z konia" (1968) "... prawie całkowicie - na pozór - omija węzłowe współcześnie zagadnienia gospodarcze i polityczne azjatyckich republik ZSRR. Zarazem jednak z mistrzowską bieg-łością potrafi tu i ówdzie, w paru zdaniach zarysować właśnie te aktualne problemy socjalistycznego budownictwa". (Wojciech Giełżyński, "Nowe Książki" 24/1968) "Podróże z Herodotem" "To jedna z najdziwniejszych książek Ryszarda Kapuścińskiego, może najbardziej dziwna. Wspomnieniowa i współczesna, reportażowa i historyczna, biograficzna i socjologiczna, a w jakiejś mierze polityczna też. (...) Opowiada w niej i o swoich podróżach, o swoim poznawaniu i odkrywania świata. (...) Co decyduje o pisarskim sukcesie? W przypadku Ryszarda Kapuścińskiego - szczerość." (Krzysztof Masłoń, "Rzeczpospolita" 2/10/2004) "Imperium" (1993) "Polski reporter wraca po z górą dwudziestu latach do południowych republik (ZSRR - przyp. red.), które kiedyś zachwycały go swą egzotyką. Teraz, widziane u progu lat dziewięćdziesiątych, ziemie te ujawniają przede wszystkim dramaty zamieszkujących je narodów. (...) Jego relacja zbyt jest pospieszna, aby wystarczyło w niej miejsca na opis czego więcej niż - barwnych, to prawda, świetnie uchwyconych - ale tylko - obrazków." (Izabella Sariusz-Skąpska, "Znak" 3/1994) "Dlaczego zginął Karl von Spreti" (1970) "Książka stanowi komentarz do wyjaśnienia trudnej kwestii rozwoju ruchu rewolucyjnego i odpowiedź na pytanie: kiedy, w jakich okolicznościach partyzanci latynoscy, walczący z reakcyjnym reżimem, mają moralne prawo do aktów indywidualnego terroru". (Roman Samsel, "Nowe Książki" 8/1971) |
Olgierd Budrewicz |
---|
Ryszarda Kapuścińskiego poznałem przed 40 laty. W 1970 r. na jego zaproszenie poleciałem do Meksyku, gdzie był stałym korespondentem. Miałem okazję odbyć z nim wiele rozmów, przyjrzeć się jego pracy. Ryszard miał już wtedy wielką wiedzę o Ameryce Łacińskiej, swoje opinie o tym świecie podparł kilkoma ofiarowanymi mi książkami znawców tematu. Interesował się kulturą i sztuką, problematyką społeczną, lecz przede wszystkim polityką, o czym pisał najwięcej do Biuletynu Specjalnego. Miał poglądy lewicowe, które zachował mimo różnych doświadczeń, przeżyć i transformacji w Polsce, a była to lewicowość w najlepszym tego słowa znaczeniu. Na moje zainteresowania - ludzie, obyczaje, Polacy na obczyźnie - patrzył z dużą wyrozumiałością, pomagał mi w kontaktach. Zachowałem w pamięci tamten czas, liczne pogawędki z Rysiem i jego wspaniałą, zawsze wyrozumiałą żoną Alą. Wbrew wypowiadanym teraz nieco laurkowym ocenom Ryszard bywał niekiedy zirytowany i zagniewany na coś lub kogoś, nie zawsze więc i w domu widziało się go w anielskim nastroju. I, jak wiadomo, przez całe intensywne życie, podczas trudnych i niebezpiecznych podróży, miewał - niekiedy poważne - kłopoty ze zdrowiem i mężnie je pokonywał. W kolejnych latach nasze kontakty towarzyskie stały się rzadsze, bo obaj intensywnie podróżowaliśmy, ale przecież od czasu do czasu dochodziło do spotkań. Pamiętam, że wypiliśmy kiedyś kawę w nieistniejącym już lokalu w siedzibie ekonomistów na Nowym Świecie i niemal cała długa rozmowa dotyczyła nie szerokiego świata, lecz Warszawy i moich zainteresowań varsavianistycznych. Usłyszałem wtedy niejedną uwagę i dopatrzyłem się jakby cienia żalu, że Rysio był za młody, by uczestniczyć z bronią w ręku w powstaniu warszawskim. |
Fot: Z. Furman
Więcej możesz przeczytać w 5/2007 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.