Zmiana politycznej warty w Ameryce nie musi oznaczać odejścia od konserwatywnych wartości
Richard Nixon dokonał wyłomu w antykomunistycznym froncie republikanów i doprowadził do zbliżenia USA z Chinami. Bill Clinton na przekór własnej partii ukrócił zasiłki dla bezrobotnych i zreformował politykę społeczną. George W. Bush może przejść do historii jako pierwszy republikański prezydent, który zwrócił uwagę na globalne ocieplenie. I jako ten, który położył kres konserwatywnej rewolucji, zapoczątkowanej przez Reagana. O ile, zgodnie z powyższą logiką paradoksów, nie będą jej kontynuować demokraci.
Wolność kaczora
W USA na dobre rozpoczęła się kampania przed wyborami prezydenckimi w 2008 r. Prezydent Bush wygłosił orędzie o stanie państwa i określił polityczne priorytety. Większość z nich nie spodoba się republikanom, ale uzyska poparcie demokratów. W Iraku nie widać szans na rychłe zwycięstwo. Rozpoczął się proces o bezprawne ujawnienie tożsamości agenta CIA, który może skompromitować wiceprezydenta Dicka Cheneya i doradcę Busha, Karla Rove'a. Po ostatnich wyborach uzupełniających obie izby Kongresu przypadły demokratom; od tego czasu wielu republikańskich kongresmanów głosuje razem z demokratyczną większością, nie tyle z przekonania, ile po to, by się zdystansować od prezydenta, którego notowania osiągają nadir. Wszystko wskazuje na to, że za sprawą wojny w Iraku prezydent przygotował zmianę politycznej warty w Ameryce. Konserwatywni republikanie tracą poparcie. Popularność zyskują demokraci albo republikanie z etykietą polityków umiarkowanych, liberalnych społecznie albo wrażliwych na kwestie ekologiczne. Nawet Bush starał się w orędziu przypodobać demokratom, twierdzi panel ekspertów z Rady Stosunków Zagranicznych. Czy oznacza to koniec ery Busha, a przy okazji kryzys wartości konserwatywnych? Niezupełnie.
Choć ochrzczony "kulawym kaczorem", czyli politykiem, który utracił wpływy, Bush ma przed sobą jeszcze dwa lata prezydentury. A ponieważ nie ubiega się już o żaden urząd, może forsować projekty, nie bacząc na ich niepopularność, a nawet na to, że nie mają poparcia jego partii. W podobnym położeniu znaleźli się niegdyś Ronald Reagan i Bill Clinton. Musieli stawić czoło Kongresowi zdominowanemu przez opozycję i poradzić sobie ze sporymi skandalami. Obaj w krytycznych momentach prezydentury wygłosili orędzia z wyrazami skruchy, wzięli odpowiedzialność za popełnione błędy i z wielkim wyczuciem pozyskali głosy opozycji dla swojej polityki. Prezydent Bush nie wyraził skruchy, ale zwrócił się do Kongresu o poparcie dla swoich inicjatyw i o "danie szansy Irakowi". Największym zaskoczeniem orędzia o stanie państwa jest wolta programowa, która z Busha - człowieka lobby naftowego i antyekologa - uczyniła zwolennika bezpieczeństwa energetycznego budowanego na ograniczaniu zużycia ropy i forsowaniu alternatywnych źródeł energii.
Cała rzecz wydaje się jednak mniej osobliwa, jeśli przypomnieć, że prezydent, którego kariera dobiega końca, jest wolny od nacisków grup interesów, niegdyś tę karierę sponsorujących. Nie musi już artykułować interesów partii, która i tak stara się od niego zdystansować. Skoro zaś republikanie głosują przeciw inicjatywom Busha dotyczącym Iraku, on może sobie pozwolić na układy z demokratami, które umożliwią mu przeforsowanie projektów torpedowanych przez GOP (Wielką Starą Partię, jak lubią się nazywać republikanie). Prezydent przedstawił projekty reform: ustawy imigracyjnej, systemu opieki zdrowotnej i szkolnictwa. Są to kwestie bliskie sercu demokratów, Bush może więc liczyć na jakie takie poparcie Kongresu, zwłaszcza w sprawie ustawy imigracyjnej. Proponowana przez niego reforma była kością niezgody między Białym Domem a GOP, a przyznanie wagi politycznej problemowi globalnego ocieplenia i uzależnienia energetycznego kraju od importu ropy z Bliskiego Wschodu stwarza szanse na dwa lata sensownej kohabitacji. Bushowi daleko do zręczności Reagana i Clintona, może więc zmarnować nawet tę szansę na przepchnięcie kilku reform. Znawcy prezydenckiej historii USA, Gideon Rose i Michael Gerson twierdzą jednak, że prześladowany perspektywą przejścia do historii jako najgorszy prezydent powojennej Ameryki Bush zrobi wszystko, by choć część jego inicjatyw ujrzała światło dzienne. To, że już nie musi (ani nie może) szukać poklasku i oglądać się na sondaże, może się okazać sporym kapitałem politycznym.
Zielone jastrzębie
Jak się ma orędzie prezydenta do nabierającej tempa kampanii wyborczej? Zapowiada ono korektę ideologiczną w głównym nurcie amerykańskiej polityki, którą odnotują w swych programach aspiranci do Białego Domu. Korekta jest tyleż trafna, co spóźniona, ale jeśli republikanie wezmą ją pod uwagę i wyrównają kurs, mogą odnieść sukces w wyborach. Jest to zaledwie wzięcie poprawki na rzeczywistość, ale i przed tym długo bronił się Biały Dom i frakcja neokonserwatystów, która dominowała na scenie politycznej. Poprawka dotyczy stanowiska wobec Iraku i ambicji neokonserwatystów do zdemokratyzowania krajów arabskich. Bush musiał przyznać w orędziu, że to, co było planowane jako misja obalenia Saddama, stało się trudną misją rozdzielania walczących frakcji plemiennych i religijnych. To, czego nie przyznał, ale co widoczne stało się w nowym podejściu USA do państw arabskich, to krach koncepcji "szerszego Bliskiego Wschodu", którą Bush ogłosił w 2004 r. Plan obalenia arabskich satrapii i wyeksportowania tam liberalnej demokracji się nie powiódł. A niepokój, jaki na Bliskim Wschodzie wznieciła amerykańska krucjata, przyczynił się do wzrostu cen ropy, dostarczając petrodolarów krajom nieprzychylnym Ameryce, od Wenezueli po Rosję. Stało się widoczne, że jednym z podstawowych problemów USA i wielu innych krajów uprzemysłowionych staje się gospodarcza i strategiczna zależność od surowców energetycznych. I tu pojawia się konieczność kolejnej korekty w doktrynie konserwatystów. Do tej pory byli oni przeciwnikami ekologii i energetycznej oszczędności polegającej na wykorzystywaniu paliw alternatywnych. Teraz prezydent wystąpił z propozycją obniżenia zużycia benzyny i ropy o 20 proc. do 2017 r. oraz postawienia na produkcję etanolu. Wyraził też niepokój w związku z globalną zmianą klimatu, czemu ma zaradzić projekt pięciokrotnego zwiększenia udziału energii ze źródeł odnawialnych i alternatywnych w ogólnym bilansie energetycznym najbliższej dekady.
Taka korekta jest już widoczna w programie dwu republikańskich kandydatów do wyborów prezydenckich. Senator John McCain i gubernator Mitt Romney również głoszą hasła ekologiczne. Demokraci Hillary Clinton i Barack Obama też występują z oszczędnościowym programem energetycznym. Korekta ideologiczna widoczna jest nawet wśród "jastrzębi bezpieczeństwa", czyli najbardziej wojowniczej frakcji republikanów, którzy do tej pory koncentrowali uwagę na kwestiach obronności. Zaliczają się do nich były sekretarz stanu George Schulz, dwu byłych dyrektorów CIA, John Deutch i James Woolsey, James Schlesinger, były szef Pentagonu, i członkowie generalicji. Nazwano ich więc "zielonymi jastrzębiami". Ich konwersja na wiarę w ekologię jest chyba szczególnie miarodajnym sygnałem zmian ideologicznych. W osobliwy sposób prezydentura konserwatywnego Busha zdaje się otwierać pole polityczne dla zachowawczych demokratów i postępowych republikanów.
Republikanie z nazwy
Wygłoszenie orędzia przez prezydenta, który walczy już tylko o ograniczenie szkód wyrządzonych przez jego własną administrację, jest wydarzeniem marginalnym. Znacząca jest zmiana tonu w sprawie bezpieczeństwa energetycznego i ekologii, ale raczej jako wyraz ewolucji poglądów prezydenta i jego partii. Dla sceny politycznej ważniejsze są wydarzenia poboczne, ale brzemienne w skutki: proces "Scootera" Libby'ego, niegdyś prawej ręki Cheneya, który może się okazać na tyle dużym skandalem, że obniży szanse wyborcze republikanów. Ważny jest obrót spraw w Iraku; każdy dramat na tym polu walki dostarczy punktów tym, którzy nawołują do wycofania wojsk, bądź jak Obama, głosowali przeciw wojnie. Podwyżka cen ropy, kojarzona z sytuacją na Bliskim Wschodzie, też może się okazać kamyczkiem do ogródka demokratów. Ale to, że Ameryka jest w stanie wojny, że nie ustaje zagrożenie zamachami terrorystycznymi, może jeszcze zmienić dynamikę przedwyborczą w USA. Zazwyczaj na poczuciu zagrożenia zbijają kapitał polityczny republikanie, bardziej skorzy do rozwiązań siłowych. Jeśli jakiś poważny zamach terrorystyczny przypomni Amerykanom o Al-Kaidzie, kandydaci GOP zaczną nadrabiać straty w wyścigu do Białego Domu.
Kampania wyborcza i tak zapowiada się na wyjątkowo ostrą. Jak zawsze wtedy, gdy prezydent nie może się ubiegać o reelekcję, a jego partia nie ma wyznaczonego następcy, walka wyborcza wewnątrz obu partii i między nimi staje się wyjątkowo brutalna. Już teraz widać, że liderami tego wyścigu będą po stronie demokratów Hillary Clinton i Barack Obama, senator z Illinois, a po stronie republikanów - były burmistrz Nowego Jorku Rudolph Giuliani i John McCain, senator z Arizony. Znamienne jest jednak, że tych dwu kandydatów ich partia nazywa "republikanami wyłącznie z nazwy". Giuliani i McCain mają bowiem reputację polityków konserwatywnych w kwestiach obronności i gospodarki, ale liberalnych wobec problemów społecznych.
Niektórzy eksperci polityczni sądzą, że Bush położył kres erze konserwatywnej. Ale nawet jeśli tak się stało, to rewolucja zapoczątkowana przez Reagana i tak przesunęła główny nurt amerykańskiej polityki na prawo. Najpopularniejsi kandydaci demokratów zaliczają się do tzw. clintonistów, czyli zwolenników wolnego rynku i przeciwników izolacjonizmu. Jak pisze Gideon Rachman, publicysta "Financial Times", miarą skuteczności rewolucji ideologicznej jest to, że jej program zostaje z czasem zawłaszczony przez opozycję.
Wolność kaczora
W USA na dobre rozpoczęła się kampania przed wyborami prezydenckimi w 2008 r. Prezydent Bush wygłosił orędzie o stanie państwa i określił polityczne priorytety. Większość z nich nie spodoba się republikanom, ale uzyska poparcie demokratów. W Iraku nie widać szans na rychłe zwycięstwo. Rozpoczął się proces o bezprawne ujawnienie tożsamości agenta CIA, który może skompromitować wiceprezydenta Dicka Cheneya i doradcę Busha, Karla Rove'a. Po ostatnich wyborach uzupełniających obie izby Kongresu przypadły demokratom; od tego czasu wielu republikańskich kongresmanów głosuje razem z demokratyczną większością, nie tyle z przekonania, ile po to, by się zdystansować od prezydenta, którego notowania osiągają nadir. Wszystko wskazuje na to, że za sprawą wojny w Iraku prezydent przygotował zmianę politycznej warty w Ameryce. Konserwatywni republikanie tracą poparcie. Popularność zyskują demokraci albo republikanie z etykietą polityków umiarkowanych, liberalnych społecznie albo wrażliwych na kwestie ekologiczne. Nawet Bush starał się w orędziu przypodobać demokratom, twierdzi panel ekspertów z Rady Stosunków Zagranicznych. Czy oznacza to koniec ery Busha, a przy okazji kryzys wartości konserwatywnych? Niezupełnie.
Choć ochrzczony "kulawym kaczorem", czyli politykiem, który utracił wpływy, Bush ma przed sobą jeszcze dwa lata prezydentury. A ponieważ nie ubiega się już o żaden urząd, może forsować projekty, nie bacząc na ich niepopularność, a nawet na to, że nie mają poparcia jego partii. W podobnym położeniu znaleźli się niegdyś Ronald Reagan i Bill Clinton. Musieli stawić czoło Kongresowi zdominowanemu przez opozycję i poradzić sobie ze sporymi skandalami. Obaj w krytycznych momentach prezydentury wygłosili orędzia z wyrazami skruchy, wzięli odpowiedzialność za popełnione błędy i z wielkim wyczuciem pozyskali głosy opozycji dla swojej polityki. Prezydent Bush nie wyraził skruchy, ale zwrócił się do Kongresu o poparcie dla swoich inicjatyw i o "danie szansy Irakowi". Największym zaskoczeniem orędzia o stanie państwa jest wolta programowa, która z Busha - człowieka lobby naftowego i antyekologa - uczyniła zwolennika bezpieczeństwa energetycznego budowanego na ograniczaniu zużycia ropy i forsowaniu alternatywnych źródeł energii.
Cała rzecz wydaje się jednak mniej osobliwa, jeśli przypomnieć, że prezydent, którego kariera dobiega końca, jest wolny od nacisków grup interesów, niegdyś tę karierę sponsorujących. Nie musi już artykułować interesów partii, która i tak stara się od niego zdystansować. Skoro zaś republikanie głosują przeciw inicjatywom Busha dotyczącym Iraku, on może sobie pozwolić na układy z demokratami, które umożliwią mu przeforsowanie projektów torpedowanych przez GOP (Wielką Starą Partię, jak lubią się nazywać republikanie). Prezydent przedstawił projekty reform: ustawy imigracyjnej, systemu opieki zdrowotnej i szkolnictwa. Są to kwestie bliskie sercu demokratów, Bush może więc liczyć na jakie takie poparcie Kongresu, zwłaszcza w sprawie ustawy imigracyjnej. Proponowana przez niego reforma była kością niezgody między Białym Domem a GOP, a przyznanie wagi politycznej problemowi globalnego ocieplenia i uzależnienia energetycznego kraju od importu ropy z Bliskiego Wschodu stwarza szanse na dwa lata sensownej kohabitacji. Bushowi daleko do zręczności Reagana i Clintona, może więc zmarnować nawet tę szansę na przepchnięcie kilku reform. Znawcy prezydenckiej historii USA, Gideon Rose i Michael Gerson twierdzą jednak, że prześladowany perspektywą przejścia do historii jako najgorszy prezydent powojennej Ameryki Bush zrobi wszystko, by choć część jego inicjatyw ujrzała światło dzienne. To, że już nie musi (ani nie może) szukać poklasku i oglądać się na sondaże, może się okazać sporym kapitałem politycznym.
Zielone jastrzębie
Jak się ma orędzie prezydenta do nabierającej tempa kampanii wyborczej? Zapowiada ono korektę ideologiczną w głównym nurcie amerykańskiej polityki, którą odnotują w swych programach aspiranci do Białego Domu. Korekta jest tyleż trafna, co spóźniona, ale jeśli republikanie wezmą ją pod uwagę i wyrównają kurs, mogą odnieść sukces w wyborach. Jest to zaledwie wzięcie poprawki na rzeczywistość, ale i przed tym długo bronił się Biały Dom i frakcja neokonserwatystów, która dominowała na scenie politycznej. Poprawka dotyczy stanowiska wobec Iraku i ambicji neokonserwatystów do zdemokratyzowania krajów arabskich. Bush musiał przyznać w orędziu, że to, co było planowane jako misja obalenia Saddama, stało się trudną misją rozdzielania walczących frakcji plemiennych i religijnych. To, czego nie przyznał, ale co widoczne stało się w nowym podejściu USA do państw arabskich, to krach koncepcji "szerszego Bliskiego Wschodu", którą Bush ogłosił w 2004 r. Plan obalenia arabskich satrapii i wyeksportowania tam liberalnej demokracji się nie powiódł. A niepokój, jaki na Bliskim Wschodzie wznieciła amerykańska krucjata, przyczynił się do wzrostu cen ropy, dostarczając petrodolarów krajom nieprzychylnym Ameryce, od Wenezueli po Rosję. Stało się widoczne, że jednym z podstawowych problemów USA i wielu innych krajów uprzemysłowionych staje się gospodarcza i strategiczna zależność od surowców energetycznych. I tu pojawia się konieczność kolejnej korekty w doktrynie konserwatystów. Do tej pory byli oni przeciwnikami ekologii i energetycznej oszczędności polegającej na wykorzystywaniu paliw alternatywnych. Teraz prezydent wystąpił z propozycją obniżenia zużycia benzyny i ropy o 20 proc. do 2017 r. oraz postawienia na produkcję etanolu. Wyraził też niepokój w związku z globalną zmianą klimatu, czemu ma zaradzić projekt pięciokrotnego zwiększenia udziału energii ze źródeł odnawialnych i alternatywnych w ogólnym bilansie energetycznym najbliższej dekady.
Taka korekta jest już widoczna w programie dwu republikańskich kandydatów do wyborów prezydenckich. Senator John McCain i gubernator Mitt Romney również głoszą hasła ekologiczne. Demokraci Hillary Clinton i Barack Obama też występują z oszczędnościowym programem energetycznym. Korekta ideologiczna widoczna jest nawet wśród "jastrzębi bezpieczeństwa", czyli najbardziej wojowniczej frakcji republikanów, którzy do tej pory koncentrowali uwagę na kwestiach obronności. Zaliczają się do nich były sekretarz stanu George Schulz, dwu byłych dyrektorów CIA, John Deutch i James Woolsey, James Schlesinger, były szef Pentagonu, i członkowie generalicji. Nazwano ich więc "zielonymi jastrzębiami". Ich konwersja na wiarę w ekologię jest chyba szczególnie miarodajnym sygnałem zmian ideologicznych. W osobliwy sposób prezydentura konserwatywnego Busha zdaje się otwierać pole polityczne dla zachowawczych demokratów i postępowych republikanów.
Republikanie z nazwy
Wygłoszenie orędzia przez prezydenta, który walczy już tylko o ograniczenie szkód wyrządzonych przez jego własną administrację, jest wydarzeniem marginalnym. Znacząca jest zmiana tonu w sprawie bezpieczeństwa energetycznego i ekologii, ale raczej jako wyraz ewolucji poglądów prezydenta i jego partii. Dla sceny politycznej ważniejsze są wydarzenia poboczne, ale brzemienne w skutki: proces "Scootera" Libby'ego, niegdyś prawej ręki Cheneya, który może się okazać na tyle dużym skandalem, że obniży szanse wyborcze republikanów. Ważny jest obrót spraw w Iraku; każdy dramat na tym polu walki dostarczy punktów tym, którzy nawołują do wycofania wojsk, bądź jak Obama, głosowali przeciw wojnie. Podwyżka cen ropy, kojarzona z sytuacją na Bliskim Wschodzie, też może się okazać kamyczkiem do ogródka demokratów. Ale to, że Ameryka jest w stanie wojny, że nie ustaje zagrożenie zamachami terrorystycznymi, może jeszcze zmienić dynamikę przedwyborczą w USA. Zazwyczaj na poczuciu zagrożenia zbijają kapitał polityczny republikanie, bardziej skorzy do rozwiązań siłowych. Jeśli jakiś poważny zamach terrorystyczny przypomni Amerykanom o Al-Kaidzie, kandydaci GOP zaczną nadrabiać straty w wyścigu do Białego Domu.
Kampania wyborcza i tak zapowiada się na wyjątkowo ostrą. Jak zawsze wtedy, gdy prezydent nie może się ubiegać o reelekcję, a jego partia nie ma wyznaczonego następcy, walka wyborcza wewnątrz obu partii i między nimi staje się wyjątkowo brutalna. Już teraz widać, że liderami tego wyścigu będą po stronie demokratów Hillary Clinton i Barack Obama, senator z Illinois, a po stronie republikanów - były burmistrz Nowego Jorku Rudolph Giuliani i John McCain, senator z Arizony. Znamienne jest jednak, że tych dwu kandydatów ich partia nazywa "republikanami wyłącznie z nazwy". Giuliani i McCain mają bowiem reputację polityków konserwatywnych w kwestiach obronności i gospodarki, ale liberalnych wobec problemów społecznych.
Niektórzy eksperci polityczni sądzą, że Bush położył kres erze konserwatywnej. Ale nawet jeśli tak się stało, to rewolucja zapoczątkowana przez Reagana i tak przesunęła główny nurt amerykańskiej polityki na prawo. Najpopularniejsi kandydaci demokratów zaliczają się do tzw. clintonistów, czyli zwolenników wolnego rynku i przeciwników izolacjonizmu. Jak pisze Gideon Rachman, publicysta "Financial Times", miarą skuteczności rewolucji ideologicznej jest to, że jej program zostaje z czasem zawłaszczony przez opozycję.
Więcej możesz przeczytać w 5/2007 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.