Strach pomyśleć, co Rocky zrobiłby naszemu Andrzejowi Gołocie
God bless Hollywood! Podczas gdy amerykańscy politycy wciąż się zastanawiają, czy umieścić w Polsce tarczę antyrakietową i znieść wizy dla naszych obywateli, miejscowi krytycy filmowi pełnymi garściami czerpią z tradycji polskiego romantyzmu. Przykładem Złote Maliny - nagrody przyznawane najgorszym filmom i filmowcom minionego sezonu. Przodujące na liście tegorocznych nominacji Sharon Stone i Jessica Simpson nie wyglądają wprawdzie na humanistki, ale i one będą zmuszone poddać się procedurze wypracowanej przez Juliusza Słowackiego w "Balladynie": "Matko, w lesie są maliny,/ Niechaj idą w las dziewczyny./ Która więcej malin zbierze,/ Tę za żonę pan wybierze". Kto jest tym panem, o którego względy powalczą hollywoodzkie aktorki? Oczywiście, Sylvester Stallone, niekwestionowany malinowy król, zdobywca dziewięciu plastikowych i oklejonych taśmą super-8 statuetek. Już na początku marca Sly powróci na ekrany naszych kin jako legendarny bokser Rocky Balboa.
Takie rzeczy zdarzają się tylko w Biblii i w Ameryce. O ile w Polsce 60-letni aktor zwykle czyta wnukom bajeczki, parzy ziółka i raz w roku kwestuje na Powązkach, o tyle jego rówieśnik za oceanem ugania się za technoterrorystami albo wybiega na ring, żeby stoczyć walkę z aktualnym mistrzem świata wagi ciężkiej. Po co? Oficjalnie po to, żeby przekonać rodaków o triumfie ducha nad upływem czasu. Mniej oficjalnie - żeby wycisnąć jak cytrynę swój filmowy mit. A ponieważ w spadku po latach 80. zostało nam takich mitów niemało, Hollywood powoli zamienia się w prawdziwy wyciskacz do cytryn. Po stalowym Sylwku przyjdzie kolej m.in. na Bruce'a Willisa ("Szklana pułapka") i Harrisona Forda (cykl "Indiana Jones"). Żeby sprostać swoim dawnym wizerunkom, bohaterowie naszej młodości będą się wikłać w najgłupsze scenariusze, a nam pozostanie banalna refleksja nad zjadającą własny ogon popkulturą.
W tej geriatrycznej ofensywie najgorsze jest to, że dawni gwiazdorzy starają się za wszelką cenę uzasadnić swój comeback jakąś szczytną ideą. Stallone, który ponoć kilka lat temu nawrócił się na chrześcijaństwo, mówi wprost: "Rocky został wybrany, stał za nim Jezus, a on chciał być tym, który żyje przykładem Jezusa". Bardzo pięknie, tyle że w filmie zostaje z tego przesłania niewiele. Choć emerytowany pięściarz modli się przed walką, nie potrafi zaakceptować własnej starości. Nadal chce się czuć młody i realizować osobiste ambicje. Fakt, że cierpi na artretyzm, nie przeszkadza mu przez dziesięć rund okładać w ringu ogromnego Murzyna. Strach pomyśleć, co zrobiłby naszemu Andrzejowi Gołocie, gdyby to z nim przyszło mu się zmierzyć. Gołym okiem widać, że religijne deklaracje nie mają tu nic do rzeczy. Po prostu show must go on, jak to w Ameryce.
Historia Rocky'ego pokazuje, jak bardzo zmieniła się mentalność Amerykanów w ciągu ostatnich dziesięcioleci. Dawniej triumfy w Hollywood święcili zgorzkniali bohaterowie z krwi i kości, którzy byli w stanie się poddać biegowi czasu. Dość wspomnieć świetne role Roberta De Niro w "Dawno temu w Ameryce" Sergia Leone czy we "Wściekłym byku" i "Kasynie" Martina Scorsese. Może nie służyli wielkim ideom, ale przynajmniej byli wiarygodni. Dziś nasi bracia zza oceanu przerzucają się na komiksy z prostym przesłaniem, co w równej mierze dotyczy odgrzewanych kotletów z lat 80., jak i historycznych baśni w rodzaju "Gladiatora". Większość z nich wierzy zapewne, że - jak w przeboju Urszuli - malinowy król "zawsze nas od złego obroni", jednak prawa tego świata są nieubłagane. Wchodząc szósty raz do tej samej rzeki, Rocky raczej nie stanie się biblijnym Abrahamem, który jako stulatek doczekał się potomstwa. Zwłaszcza że jego losem nie kieruje Bóg, lecz popkultura.
Na szczęście w Polsce podchodzimy z dystansem do tego rodzaju widowisk. Nie urzeka nas ani wrestling, ani baseball. Zdecydowanie wolimy się kopać po kostkach na boisku do piłki nożnej. Niedługo wykluczą nas, co prawda, z FIFA i UEFA, ale nic straconego. Jeśli Amerykanie otworzą w końcu przed nami granice swojego imperium, skwapliwie skorzystamy z zaproszenia i zreformujemy im ligę. A po zakończeniu kariery nie będziemy udawać wiecznie młodego Davida Beckhama, tylko się rozpijemy, rozchorujemy i umrzemy. Nareszcie reżyserzy z Hollywood będą mogli kręcić filmy o przyzwoitych ludziach, nie narażając się na nominację do Złotych Malin.
Takie rzeczy zdarzają się tylko w Biblii i w Ameryce. O ile w Polsce 60-letni aktor zwykle czyta wnukom bajeczki, parzy ziółka i raz w roku kwestuje na Powązkach, o tyle jego rówieśnik za oceanem ugania się za technoterrorystami albo wybiega na ring, żeby stoczyć walkę z aktualnym mistrzem świata wagi ciężkiej. Po co? Oficjalnie po to, żeby przekonać rodaków o triumfie ducha nad upływem czasu. Mniej oficjalnie - żeby wycisnąć jak cytrynę swój filmowy mit. A ponieważ w spadku po latach 80. zostało nam takich mitów niemało, Hollywood powoli zamienia się w prawdziwy wyciskacz do cytryn. Po stalowym Sylwku przyjdzie kolej m.in. na Bruce'a Willisa ("Szklana pułapka") i Harrisona Forda (cykl "Indiana Jones"). Żeby sprostać swoim dawnym wizerunkom, bohaterowie naszej młodości będą się wikłać w najgłupsze scenariusze, a nam pozostanie banalna refleksja nad zjadającą własny ogon popkulturą.
W tej geriatrycznej ofensywie najgorsze jest to, że dawni gwiazdorzy starają się za wszelką cenę uzasadnić swój comeback jakąś szczytną ideą. Stallone, który ponoć kilka lat temu nawrócił się na chrześcijaństwo, mówi wprost: "Rocky został wybrany, stał za nim Jezus, a on chciał być tym, który żyje przykładem Jezusa". Bardzo pięknie, tyle że w filmie zostaje z tego przesłania niewiele. Choć emerytowany pięściarz modli się przed walką, nie potrafi zaakceptować własnej starości. Nadal chce się czuć młody i realizować osobiste ambicje. Fakt, że cierpi na artretyzm, nie przeszkadza mu przez dziesięć rund okładać w ringu ogromnego Murzyna. Strach pomyśleć, co zrobiłby naszemu Andrzejowi Gołocie, gdyby to z nim przyszło mu się zmierzyć. Gołym okiem widać, że religijne deklaracje nie mają tu nic do rzeczy. Po prostu show must go on, jak to w Ameryce.
Historia Rocky'ego pokazuje, jak bardzo zmieniła się mentalność Amerykanów w ciągu ostatnich dziesięcioleci. Dawniej triumfy w Hollywood święcili zgorzkniali bohaterowie z krwi i kości, którzy byli w stanie się poddać biegowi czasu. Dość wspomnieć świetne role Roberta De Niro w "Dawno temu w Ameryce" Sergia Leone czy we "Wściekłym byku" i "Kasynie" Martina Scorsese. Może nie służyli wielkim ideom, ale przynajmniej byli wiarygodni. Dziś nasi bracia zza oceanu przerzucają się na komiksy z prostym przesłaniem, co w równej mierze dotyczy odgrzewanych kotletów z lat 80., jak i historycznych baśni w rodzaju "Gladiatora". Większość z nich wierzy zapewne, że - jak w przeboju Urszuli - malinowy król "zawsze nas od złego obroni", jednak prawa tego świata są nieubłagane. Wchodząc szósty raz do tej samej rzeki, Rocky raczej nie stanie się biblijnym Abrahamem, który jako stulatek doczekał się potomstwa. Zwłaszcza że jego losem nie kieruje Bóg, lecz popkultura.
Na szczęście w Polsce podchodzimy z dystansem do tego rodzaju widowisk. Nie urzeka nas ani wrestling, ani baseball. Zdecydowanie wolimy się kopać po kostkach na boisku do piłki nożnej. Niedługo wykluczą nas, co prawda, z FIFA i UEFA, ale nic straconego. Jeśli Amerykanie otworzą w końcu przed nami granice swojego imperium, skwapliwie skorzystamy z zaproszenia i zreformujemy im ligę. A po zakończeniu kariery nie będziemy udawać wiecznie młodego Davida Beckhama, tylko się rozpijemy, rozchorujemy i umrzemy. Nareszcie reżyserzy z Hollywood będą mogli kręcić filmy o przyzwoitych ludziach, nie narażając się na nominację do Złotych Malin.
Więcej możesz przeczytać w 5/2007 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.