W stolicy Rosji pogoda sprzyja bogaczom
Listy z Rosji - śladami markiza de Custine'a
Astolphe de Custine, francuski podróżnik, prawie 170 lat temu przemierzył Rosję rządzoną przez Mikołaja I. Efektem podróży była książka "Listy z Rosji". 7 grudnia 2006 r. w podróż trasą de Custine'a wybrał się Grzegorz Ślubowski, współpracownik "Wprost"i dziennikarz Polskiego Radia.
Mercedesy już od 25 tys. dolarów za sztukę" - kolejny raz czytałem reklamę, która wisiała nad ulicą Twerską w Moskwie. Była prawie 22.00, a ja stałem w korku. Sznur samochodów przesuwał się o kilka centymetrów na minutę. Kilka kilometrów stąd, w luksusowej kawiarni Vogue Café czekał na mnie człowiek, który fortuny dorobił się na handlu nieruchomościami. Choć było późno, tłum za oknem wydawał się coraz większy. - Nie ma się co dziwić. Dziś sobota, każdy chce się zabawić - uspokajał taksówkarz. Zza szyb kawiarni i restauracji widać było sale pełne ludzi. Widocznie im pogoda nie przeszkadzała, a raczej sprzyjała. Pogoda dla bogaczy, która panuje w rosyjskiej stolicy.
Rzym po upadku
Moskwy, którą opisywał de Custine, trudno szukać. Francuz przyjechał do miasta prowincjonalnego. "Po nieokreślonym charakterze Petersburga mam wrażenie, że znalazłem się wreszcie w prawdziwej Rosji" - pisał. Chwalił się, że śpi w drewnianym domu, który jest "przewiewny" i "bardzo zdrowy". "Ten chaos gipsu i cegieł nazywany Moskwą był kolebką tego kraju" - uważał. Dzisiejsza Moskwa to także chaos kształtów i form, a przede wszystkim tygiel narodów i kultur. To Rzym po upadku cesarstwa. W poszukiwaniu pieniędzy i szczęścia ściągają tu byli mieszkańcy imperium. Nie jadą z miłości do miasta ani z chęci przeżycia przygody. Przyjeżdżają, bo tu są pieniądze. Rosjanie z prowincji, Ukraińcy i Białorusini, Ormianie i Azerowie wiedzą, że w Moskwie można szybko zarobić ogromne pieniądze. Można też szybko wszystko stracić - nawet życie.
Ryzykują, bo mają nadzieję, że popracują kilka lat, potem założą własny biznes. Słyszałem setki takich historii. Marzenia kaukaskich handlarzy i robotników budowlanych z Mołdawii są takie same. Zarobić tyle, by otworzyć coś swojego. "Moskiewski sen" czasem się spełnia. Wasilij ma 35 lat i jest milionerem. Zgodnie z zasadą, że prawdziwego bogactwa nie widać, na spotkanie przyjechał motorem. Historia fortuny Wasilija, jeśli wierzyć opowieściom, to konsekwencja zbiegów okoliczności. Pierwszy był taki, że z Chabarowska przyjechał na studia do Moskwy. Nie znał nikogo. Pokój w akademiku dostał z chłopakiem z Ukrainy, Borysem. Ten namówił go, aby wstąpić do Komsomołu - to był drugi szczęśliwy zbieg okoliczności. Trzeci i największy był taki, że ZSRR się rozpadł, a Komsomoł stał się trampoliną do robienia biznesu. Tam przecież zaczynali tacy oligarchowie, jak Michaił Chodorkowski czy Oleg Potanin. Wasilij i Borys byli młodsi i nie mieli dobrych kontaktów, nie zajęli się więc handlem ropą i gazem, lecz nieruchomościami.
Borys szybko stał się Baruchem i wyjechał do Izraela. Wasilij został sam. - Na początku było ciężko, rynek jest nie uregulowany - przyznaje. W Rosji większość nieruchomości nie ma ksiąg wieczystych. Dlatego Wasilij zajął się sprzedażą prawie wyłącznie nowych mieszkań. - Łatwiej jest zburzyć stary dom i na jego miejscu wybudować nowy, niż ryzykować kupienie starego mieszkania - twierdzi.
Money, money
Aby prowadzić bezpieczne interesy w Moskwie, trzeba mieć dobre kontakty, i to nie tyle z mafią, ile w merostwie. - Łużkow i jego żona Jelena Baturina to najpotężniejsza mafia w tym mieście - śmieje się Wasilij. Jego firma opanowała handel w okolicach ulicy Ostożenka, nazywanej moskiewskim Beverly Hills. Tam cena za metr kwadratowy wynosi około 33 tys. dolarów. Widok na Kreml i cerkiew Chrystusa Zbawiciela kosztuje, a baronowie naftowi gotowi są zapłacić prawie każdą cenę.
Mają rację ci, którzy mówią, że w Moskwie widać pieniądze. Wystarczy iść do sklepu na placu Maneżowym, zobaczyć ceny i tłumy klientów. Te pieniądze to skutek nieprzerwanej od kilku lat koniunktury na surowce naturalne na światowych rynkach. Rosja jest jednym z głównych na świecie eksporterów ropy i gazu, a ich ceny ciągle idą w górę. Rosja praktycznie spłaciła swoje zadłużenie zagraniczne, a jej rezerwy walutowe sięgają 300 mld dolarów. Ogromne dochody czerpią z tego państwowi urzędnicy i naftowi oligarchowie, ale żyje z tego cała Moskwa.
Jurę poznałem przez znajomych. Handlował sprzętem farmaceutycznym, pochodził z Irkucka i, jak twierdził, znał wyrzuconego z Rosji biskupa Mazura. Jura jest typowym przedstawicielem nowej klasy średniej, która powstała w Rosji Putina. Mieszkanie w Moskwie, dacza za miastem. - Kiedyś stać by mnie było jedynie na kupno Łady Samary. Teraz mam nowego Forda Focusa - mówi z dumą. Tęsknota za ZSRR, która wciąż istnieje, powoli ustępuje miejsca zadowoleniu z tego, co jest. - Gdy wyjeżdżaliśmy na wczasy, mieliśmy do wyboru Soczi albo wybrzeże Bałtyku. Teraz zastanawiamy się, czy jechać do Turcji, czy do Egiptu. Na zagraniczne wojaże wyjeżdżają nawet "nierosyjscy" imigranci pracujący w Moskwie, a to oni stoją na dole drabiny społecznej w tym mieście.
Obiekt wyjątkowo chroniony
"Pasażer w czerwonej kurtce, proszę się udać do ochrony metra" - minęło kilka minut, zanim zrozumiałem, że te słowa powtarzane z megafonu są skierowane do mnie. Pod schodami ruchomymi stacji Białoruskaja czekali starsza kobieta w granatowym mundurku i młody milicjant. Okazało się, że podejrzenia budzi mój bagaż. Pobieżna kontrola wykazała jednak, że nie przewożę ładunku wybuchowego ani broni, mogłem jechać dalej. - Wybaczcie, takie czasy, a metro to obiekt wyjątkowo chroniony - wyjaśnili. Mniej szczęścia mieli dwaj mężczyźni, którzy stali tuż obok, pewnie zawinili tym, że mieli "zły wygląd" - pochodzili z Kaukazu.
"Drodzy pasażerowie, ustępujcie miejsca inwalidom i ludziom w podeszłym wieku" - takie hasła powtarzane w moskiewskim metrze to pozostałość po minionej epoce. Moskiewskie metro im. Włodzimierza Lenina miało być wizytówką ZSRR. Powstało jeszcze w latach 30., tak naprawdę głównie z powodów militarnych. Miało być schronem przeciwlotniczym i taką funkcje pełniło w latach II wojny światowej. Było też świecką świątynią. W kraju, w którym miało nie być Boga, religię zastępowano kultem wydarzeń przypominających triumf rewolucji. Dlatego większość starych stacji ma taki sam układ: wejście przypomina portyk, hala biletowa jest zwieńczona kopułą przyozdobioną czerwonymi sztandarami, a część podziemna to jakby nawy ozdobione podobizną patrona. Miało być pięknie, odświętnie i czysto. Dzisiaj symbole rewolucji październikowej odpadły lub przyblakły, w metrze jest duszno, brudno i gorąco. Twórcy metra zapomnieli o budowie toalet - smród jest nie do zniesienia. Moskiewskie metro to podziemne miasto, odbicie w krzywym zwierciadle tego, co jest na powierzchni. W metrze twarze ludzi są zmęczone, a ubrania szare. Tutaj nie pojawia się finansowa elita.
Codziennie moskiewskim metrem jeździ prawie 9 mln pasażerów - to najwięcej na świecie, więcej niż w Nowym Jorku czy Tokio. Myli się jednak ten, kto sądzi, że służy ono jedynie do przemieszczania się. To odrębny podziemny świat, który rządzi się swoimi prawami. Przed każdą stacją nieregularne formy pawilonów z blachy, nazywanych pałatkami - wynalazek moskiewskiego kapitalizmu. Można tu kupić wódkę, suszoną rybę i nawet szampana z importu. Dalej trzeba przejść przez bramki, kasując bilet w automacie. Tu porządku strzegą starsze kobiety w śmiesznych mundurkach. Po ruchomych schodach zjeżdża się jak w otchłanie piekła. Najgłębsza stacja Komsomolskaja miała być schronem przeciwatomowym. Na dole mieszkają tysiące bezdomnych, tzw. bomże (ludzie bez określonego miejsca zamieszkania) - to słowo skrót stało się nieodłączną częścią przemian lat 90. Bici i przeganiani przez milicję i tak leżą na ławkach, jedzą, piją, śpią, czasem żebrzą, ale to zdarza się rzadko. Żebractwo to dochodowy biznes, którym zajmują się zorganizowane gangi. Są żebrzące matki z dziećmi na rękach, prawosławni księża, którzy widocznie nie wiedzą, że zwierzchnik rosyjskiej Cerkwi Aleksiej II zabronił duchownym żebractwa. Odrębna grupa to kombatanci bez nóg czy rąk, każdy z nich trzyma kartkę, że jest ofiarą wojny w Czeczenii. Jeszcze kilka lat temu dominowali ci, którzy twierdzili, że walczyli w Afganistanie. W ich historiach nie sposób oddzielić prawdę od fikcji.
Podziemne miasto
W podziemnym mieście można wszystko kupić. Butelkę wódki, dziewczynę na godzinę, a nawet dyplom ukończenia studiów. - Moskwa to miasto dziwki i szatana - mówił mój znajomy Gruzin, po czym kupował fałszywe zameldowanie od milicjantów na stacji Komsomolskaja. Metro ma też hierarchię. Najwyżej stoją milicjanci, którzy są na każdym kroku. Niekończące się kontrole: sprawdzanie bagaży, paszportów, karty migracyjnej czy meldunku. Im więcej przepisów, tym większe możliwości korupcji. Milicja nie kontroluje jednak wszystkich. Dokładnie wybiera ofiary. Przez sześć lat w Moskwie dwa razy sprawdzano moje dokumenty. Mój kolega korespondent z Hiszpanii był zatrzymywany każdego dnia. Za bardzo przypominał mieszkańca Kaukazu. W końcu wpadł na pomysł, by nosić na piersiach kartkę z napisem "Prasa".
Być z Kaukazu i mieszkać w Moskwie nie jest łatwo, a jednak - według nieoficjalnych danych - samych mieszkańców Azerbejdżanu jest ponad milion i przybywają następni. Azerowie kontrolują bazary, Tadżykowie pracują na budowach, Ormianie zajmują się drobnym handlem, a moskiewscy dozorcy to głównie Uzbecy. Mieszkają często tam, gdzie pracują, albo wynajmują tanie mieszkania na przedmieściach. Podejmują się najczarniejszych zajęć, których nie chcą Rosjanie. Podstawą ich funkcjonowania jest krysza, czyli ochrona. Ktoś, kto jest wyżej, ma znajomości, może załatwić lewą rejestrację, dać w inspekcji sanitarnej, aby nie było kontroli. Najczęściej jest to krewny, który przyjechał do Moskwy wcześniej i opłaca się na przykład majorowi milicji.
De Custine spotkał w Moskwie Tatarów, byłych władców Rosji. Pisał, że "ich sytuacja jest gorsza niż chłopów pańszczyźnianych" i że dawni panowie zamienili się w niewolników. Dziś kaukascy muzułmanie mają podobną pozycję. - Bez kryszy jednego dnia w Moskwie bym nie przeżył - tłumaczył mi znajomy Azer. Prowadził bufet z szaszłykami w centrum miasta. Spalono go, gdy z milicji zwolnili tego, kto go kryszował, jak mówią Rosjanie. Kto ma dobrą kryszę, może się poruszać po Moskwie swobodnie. Nawet kontrole w metrze mu nie straszne.
Następca carów
"Nie jest to pałac, nie jest to sanktuarium narodowe, nie jest to warownia. Jest to i mniej, i więcej. To cytadela widm" - tak de Custine opisywał Kreml. Chodząc po labiryncie pałaców, cerkwi i baszt, zachwycał się i przerażał widokiem tego miasta w mieście. Despotyzm zbudował sobie taki dziwny dom, by się bronić przed własnym ludem - pisał. Kreml uosabiał dla niego tradycje moskiewskich książąt, którzy bronili się przed najazdami Tatarów, ale szybko przejęli ich sposób myślenia i system wartości.
Kreml ciągle góruje nad Moskwą. Codziennie ogląda go tłum turystów z całego świata. Przewodnicy pokazują okno w jednym z budynków. Tam mieszka władca Rosji - Władimir Putin. Jeśli ktoś ma szczęście, może liczyć na to, że spotka prezydenta, który wychodzi do turystów. Pokażą to w głównym wydaniu wiadomości. Zrobić sobie wspólne zdjęcie, to jakby wygrać na loterii. Bo jak urzędnik może odmówić komuś, kto ma zdjęcie z prezydentem? Rosjanie kochają prezydenta za to, że żyje im się lepiej niż kilka lat temu, ale przede wszystkim dlatego, że to godny następca carów. Nie "sprzedał kraju", jak Gorbaczow, nie upija się, jak Jelcyn. Ich największym zmartwieniem jest to, że wkrótce odchodzi. Prośby, by został, nawet łamiąc konstytucję, są autentyczne. Słyszałem nawet, jak opowiadano, że prezydent czasem przebiera się w strój robotnika, wsiada do metra i podróżuje, aby posłuchać, co mówi o nim naród.
Astolphe de Custine, francuski podróżnik, prawie 170 lat temu przemierzył Rosję rządzoną przez Mikołaja I. Efektem podróży była książka "Listy z Rosji". 7 grudnia 2006 r. w podróż trasą de Custine'a wybrał się Grzegorz Ślubowski, współpracownik "Wprost"i dziennikarz Polskiego Radia.
Mercedesy już od 25 tys. dolarów za sztukę" - kolejny raz czytałem reklamę, która wisiała nad ulicą Twerską w Moskwie. Była prawie 22.00, a ja stałem w korku. Sznur samochodów przesuwał się o kilka centymetrów na minutę. Kilka kilometrów stąd, w luksusowej kawiarni Vogue Café czekał na mnie człowiek, który fortuny dorobił się na handlu nieruchomościami. Choć było późno, tłum za oknem wydawał się coraz większy. - Nie ma się co dziwić. Dziś sobota, każdy chce się zabawić - uspokajał taksówkarz. Zza szyb kawiarni i restauracji widać było sale pełne ludzi. Widocznie im pogoda nie przeszkadzała, a raczej sprzyjała. Pogoda dla bogaczy, która panuje w rosyjskiej stolicy.
Rzym po upadku
Moskwy, którą opisywał de Custine, trudno szukać. Francuz przyjechał do miasta prowincjonalnego. "Po nieokreślonym charakterze Petersburga mam wrażenie, że znalazłem się wreszcie w prawdziwej Rosji" - pisał. Chwalił się, że śpi w drewnianym domu, który jest "przewiewny" i "bardzo zdrowy". "Ten chaos gipsu i cegieł nazywany Moskwą był kolebką tego kraju" - uważał. Dzisiejsza Moskwa to także chaos kształtów i form, a przede wszystkim tygiel narodów i kultur. To Rzym po upadku cesarstwa. W poszukiwaniu pieniędzy i szczęścia ściągają tu byli mieszkańcy imperium. Nie jadą z miłości do miasta ani z chęci przeżycia przygody. Przyjeżdżają, bo tu są pieniądze. Rosjanie z prowincji, Ukraińcy i Białorusini, Ormianie i Azerowie wiedzą, że w Moskwie można szybko zarobić ogromne pieniądze. Można też szybko wszystko stracić - nawet życie.
Ryzykują, bo mają nadzieję, że popracują kilka lat, potem założą własny biznes. Słyszałem setki takich historii. Marzenia kaukaskich handlarzy i robotników budowlanych z Mołdawii są takie same. Zarobić tyle, by otworzyć coś swojego. "Moskiewski sen" czasem się spełnia. Wasilij ma 35 lat i jest milionerem. Zgodnie z zasadą, że prawdziwego bogactwa nie widać, na spotkanie przyjechał motorem. Historia fortuny Wasilija, jeśli wierzyć opowieściom, to konsekwencja zbiegów okoliczności. Pierwszy był taki, że z Chabarowska przyjechał na studia do Moskwy. Nie znał nikogo. Pokój w akademiku dostał z chłopakiem z Ukrainy, Borysem. Ten namówił go, aby wstąpić do Komsomołu - to był drugi szczęśliwy zbieg okoliczności. Trzeci i największy był taki, że ZSRR się rozpadł, a Komsomoł stał się trampoliną do robienia biznesu. Tam przecież zaczynali tacy oligarchowie, jak Michaił Chodorkowski czy Oleg Potanin. Wasilij i Borys byli młodsi i nie mieli dobrych kontaktów, nie zajęli się więc handlem ropą i gazem, lecz nieruchomościami.
Borys szybko stał się Baruchem i wyjechał do Izraela. Wasilij został sam. - Na początku było ciężko, rynek jest nie uregulowany - przyznaje. W Rosji większość nieruchomości nie ma ksiąg wieczystych. Dlatego Wasilij zajął się sprzedażą prawie wyłącznie nowych mieszkań. - Łatwiej jest zburzyć stary dom i na jego miejscu wybudować nowy, niż ryzykować kupienie starego mieszkania - twierdzi.
Money, money
Aby prowadzić bezpieczne interesy w Moskwie, trzeba mieć dobre kontakty, i to nie tyle z mafią, ile w merostwie. - Łużkow i jego żona Jelena Baturina to najpotężniejsza mafia w tym mieście - śmieje się Wasilij. Jego firma opanowała handel w okolicach ulicy Ostożenka, nazywanej moskiewskim Beverly Hills. Tam cena za metr kwadratowy wynosi około 33 tys. dolarów. Widok na Kreml i cerkiew Chrystusa Zbawiciela kosztuje, a baronowie naftowi gotowi są zapłacić prawie każdą cenę.
Mają rację ci, którzy mówią, że w Moskwie widać pieniądze. Wystarczy iść do sklepu na placu Maneżowym, zobaczyć ceny i tłumy klientów. Te pieniądze to skutek nieprzerwanej od kilku lat koniunktury na surowce naturalne na światowych rynkach. Rosja jest jednym z głównych na świecie eksporterów ropy i gazu, a ich ceny ciągle idą w górę. Rosja praktycznie spłaciła swoje zadłużenie zagraniczne, a jej rezerwy walutowe sięgają 300 mld dolarów. Ogromne dochody czerpią z tego państwowi urzędnicy i naftowi oligarchowie, ale żyje z tego cała Moskwa.
Jurę poznałem przez znajomych. Handlował sprzętem farmaceutycznym, pochodził z Irkucka i, jak twierdził, znał wyrzuconego z Rosji biskupa Mazura. Jura jest typowym przedstawicielem nowej klasy średniej, która powstała w Rosji Putina. Mieszkanie w Moskwie, dacza za miastem. - Kiedyś stać by mnie było jedynie na kupno Łady Samary. Teraz mam nowego Forda Focusa - mówi z dumą. Tęsknota za ZSRR, która wciąż istnieje, powoli ustępuje miejsca zadowoleniu z tego, co jest. - Gdy wyjeżdżaliśmy na wczasy, mieliśmy do wyboru Soczi albo wybrzeże Bałtyku. Teraz zastanawiamy się, czy jechać do Turcji, czy do Egiptu. Na zagraniczne wojaże wyjeżdżają nawet "nierosyjscy" imigranci pracujący w Moskwie, a to oni stoją na dole drabiny społecznej w tym mieście.
Obiekt wyjątkowo chroniony
"Pasażer w czerwonej kurtce, proszę się udać do ochrony metra" - minęło kilka minut, zanim zrozumiałem, że te słowa powtarzane z megafonu są skierowane do mnie. Pod schodami ruchomymi stacji Białoruskaja czekali starsza kobieta w granatowym mundurku i młody milicjant. Okazało się, że podejrzenia budzi mój bagaż. Pobieżna kontrola wykazała jednak, że nie przewożę ładunku wybuchowego ani broni, mogłem jechać dalej. - Wybaczcie, takie czasy, a metro to obiekt wyjątkowo chroniony - wyjaśnili. Mniej szczęścia mieli dwaj mężczyźni, którzy stali tuż obok, pewnie zawinili tym, że mieli "zły wygląd" - pochodzili z Kaukazu.
"Drodzy pasażerowie, ustępujcie miejsca inwalidom i ludziom w podeszłym wieku" - takie hasła powtarzane w moskiewskim metrze to pozostałość po minionej epoce. Moskiewskie metro im. Włodzimierza Lenina miało być wizytówką ZSRR. Powstało jeszcze w latach 30., tak naprawdę głównie z powodów militarnych. Miało być schronem przeciwlotniczym i taką funkcje pełniło w latach II wojny światowej. Było też świecką świątynią. W kraju, w którym miało nie być Boga, religię zastępowano kultem wydarzeń przypominających triumf rewolucji. Dlatego większość starych stacji ma taki sam układ: wejście przypomina portyk, hala biletowa jest zwieńczona kopułą przyozdobioną czerwonymi sztandarami, a część podziemna to jakby nawy ozdobione podobizną patrona. Miało być pięknie, odświętnie i czysto. Dzisiaj symbole rewolucji październikowej odpadły lub przyblakły, w metrze jest duszno, brudno i gorąco. Twórcy metra zapomnieli o budowie toalet - smród jest nie do zniesienia. Moskiewskie metro to podziemne miasto, odbicie w krzywym zwierciadle tego, co jest na powierzchni. W metrze twarze ludzi są zmęczone, a ubrania szare. Tutaj nie pojawia się finansowa elita.
Codziennie moskiewskim metrem jeździ prawie 9 mln pasażerów - to najwięcej na świecie, więcej niż w Nowym Jorku czy Tokio. Myli się jednak ten, kto sądzi, że służy ono jedynie do przemieszczania się. To odrębny podziemny świat, który rządzi się swoimi prawami. Przed każdą stacją nieregularne formy pawilonów z blachy, nazywanych pałatkami - wynalazek moskiewskiego kapitalizmu. Można tu kupić wódkę, suszoną rybę i nawet szampana z importu. Dalej trzeba przejść przez bramki, kasując bilet w automacie. Tu porządku strzegą starsze kobiety w śmiesznych mundurkach. Po ruchomych schodach zjeżdża się jak w otchłanie piekła. Najgłębsza stacja Komsomolskaja miała być schronem przeciwatomowym. Na dole mieszkają tysiące bezdomnych, tzw. bomże (ludzie bez określonego miejsca zamieszkania) - to słowo skrót stało się nieodłączną częścią przemian lat 90. Bici i przeganiani przez milicję i tak leżą na ławkach, jedzą, piją, śpią, czasem żebrzą, ale to zdarza się rzadko. Żebractwo to dochodowy biznes, którym zajmują się zorganizowane gangi. Są żebrzące matki z dziećmi na rękach, prawosławni księża, którzy widocznie nie wiedzą, że zwierzchnik rosyjskiej Cerkwi Aleksiej II zabronił duchownym żebractwa. Odrębna grupa to kombatanci bez nóg czy rąk, każdy z nich trzyma kartkę, że jest ofiarą wojny w Czeczenii. Jeszcze kilka lat temu dominowali ci, którzy twierdzili, że walczyli w Afganistanie. W ich historiach nie sposób oddzielić prawdę od fikcji.
Podziemne miasto
W podziemnym mieście można wszystko kupić. Butelkę wódki, dziewczynę na godzinę, a nawet dyplom ukończenia studiów. - Moskwa to miasto dziwki i szatana - mówił mój znajomy Gruzin, po czym kupował fałszywe zameldowanie od milicjantów na stacji Komsomolskaja. Metro ma też hierarchię. Najwyżej stoją milicjanci, którzy są na każdym kroku. Niekończące się kontrole: sprawdzanie bagaży, paszportów, karty migracyjnej czy meldunku. Im więcej przepisów, tym większe możliwości korupcji. Milicja nie kontroluje jednak wszystkich. Dokładnie wybiera ofiary. Przez sześć lat w Moskwie dwa razy sprawdzano moje dokumenty. Mój kolega korespondent z Hiszpanii był zatrzymywany każdego dnia. Za bardzo przypominał mieszkańca Kaukazu. W końcu wpadł na pomysł, by nosić na piersiach kartkę z napisem "Prasa".
Być z Kaukazu i mieszkać w Moskwie nie jest łatwo, a jednak - według nieoficjalnych danych - samych mieszkańców Azerbejdżanu jest ponad milion i przybywają następni. Azerowie kontrolują bazary, Tadżykowie pracują na budowach, Ormianie zajmują się drobnym handlem, a moskiewscy dozorcy to głównie Uzbecy. Mieszkają często tam, gdzie pracują, albo wynajmują tanie mieszkania na przedmieściach. Podejmują się najczarniejszych zajęć, których nie chcą Rosjanie. Podstawą ich funkcjonowania jest krysza, czyli ochrona. Ktoś, kto jest wyżej, ma znajomości, może załatwić lewą rejestrację, dać w inspekcji sanitarnej, aby nie było kontroli. Najczęściej jest to krewny, który przyjechał do Moskwy wcześniej i opłaca się na przykład majorowi milicji.
De Custine spotkał w Moskwie Tatarów, byłych władców Rosji. Pisał, że "ich sytuacja jest gorsza niż chłopów pańszczyźnianych" i że dawni panowie zamienili się w niewolników. Dziś kaukascy muzułmanie mają podobną pozycję. - Bez kryszy jednego dnia w Moskwie bym nie przeżył - tłumaczył mi znajomy Azer. Prowadził bufet z szaszłykami w centrum miasta. Spalono go, gdy z milicji zwolnili tego, kto go kryszował, jak mówią Rosjanie. Kto ma dobrą kryszę, może się poruszać po Moskwie swobodnie. Nawet kontrole w metrze mu nie straszne.
Następca carów
"Nie jest to pałac, nie jest to sanktuarium narodowe, nie jest to warownia. Jest to i mniej, i więcej. To cytadela widm" - tak de Custine opisywał Kreml. Chodząc po labiryncie pałaców, cerkwi i baszt, zachwycał się i przerażał widokiem tego miasta w mieście. Despotyzm zbudował sobie taki dziwny dom, by się bronić przed własnym ludem - pisał. Kreml uosabiał dla niego tradycje moskiewskich książąt, którzy bronili się przed najazdami Tatarów, ale szybko przejęli ich sposób myślenia i system wartości.
Kreml ciągle góruje nad Moskwą. Codziennie ogląda go tłum turystów z całego świata. Przewodnicy pokazują okno w jednym z budynków. Tam mieszka władca Rosji - Władimir Putin. Jeśli ktoś ma szczęście, może liczyć na to, że spotka prezydenta, który wychodzi do turystów. Pokażą to w głównym wydaniu wiadomości. Zrobić sobie wspólne zdjęcie, to jakby wygrać na loterii. Bo jak urzędnik może odmówić komuś, kto ma zdjęcie z prezydentem? Rosjanie kochają prezydenta za to, że żyje im się lepiej niż kilka lat temu, ale przede wszystkim dlatego, że to godny następca carów. Nie "sprzedał kraju", jak Gorbaczow, nie upija się, jak Jelcyn. Ich największym zmartwieniem jest to, że wkrótce odchodzi. Prośby, by został, nawet łamiąc konstytucję, są autentyczne. Słyszałem nawet, jak opowiadano, że prezydent czasem przebiera się w strój robotnika, wsiada do metra i podróżuje, aby posłuchać, co mówi o nim naród.
Więcej możesz przeczytać w 5/2007 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.