Hollywood śpi na wielkich pieniądzach, a śni o jeszcze większym prestiżu
Kalifornijska fabryka snów coraz bardziej przypomina fabrykę pieniędzy. Wpływy z tytułu wyświetlania amerykańskich filmów w kinach przekroczyły w minionym roku zawrotną sumę 18 mld dolarów. Widzów nie odstraszyły ani wyższe ceny biletów, ani mało entuzjastyczne (delikatnie mówiąc) recenzje takich filmów, jak "Kod da Vinci", "Superman. Powrót", "X-Men. Ostatni Bastion" czy "Apocalypto". Najwięcej, ponad miliard dolarów, zarobiła druga część "Piratów z Karaibów". Antyamerykańskie nastroje w żaden sposób nie przełożyły się na wyniki kasowe - nigdy wcześniej produkcje "made in USA" nie były tak masowo oglądane poza granicami Stanów Zjednoczonych. Ze słowników hollywoodzkich producentów praktycznie zniknęło pojęcie klęski kasowej. Jeżeli jakiś film gorzej wypadnie w kinach, straty zostają odrobione z nawiązką na rynku DVD lub po sprzedaży praw do emisji stacjom telewizyjnym.
A jednak "pieniądze to nie wszystko", jak słusznie zauważył w tytule swojej komedii Juliusz Machulski. Wymienione wyżej tytuły pojawiły się na liście kandydatów do tegorocznych Oscarów wyłącznie w kategoriach typu "najlepsze efekty specjalne", "najlepszy dźwięk", ewentualnie "najlepsza charakteryzacja".
Dola idola
Amerykańska branża filmowa łaknie prestiżu. Ranią ją, rozpowszechniane przez zawistnych Europejczyków, szyderstwa o bogatych prostakach z Hollywood, którzy nawet diament potrafią oszlifować tak, by wyglądał jak odpustowe świecidełko. Dlatego Steven Spielberg, główny sprawca komercjalizacji (oraz finansowego sukcesu) amerykańskiego kina, zaczął kręcić filmy, które miały mu zapewnić miano klasyka. Dlatego coraz rzadziej Oscary zdobywają twórcy widowiskowych blockbusterów. Nagrody dla "Titanica" i "Władcy pierścieni" były przede wszystkim premią za odwagę dla producentów, którzy zainwestowali w te projekty bajońskie sumy (a pamiętajmy, że to oni, a nie reżyserzy odbierają statuetki dla najlepszego filmu). Obrazy, które triumfowały w ostatnich dwóch sezonach - "Miasto gniewu" i "Za wszelką cenę" - trudno uznać za superprodukcje. Mają one natomiast cechy, które krytyka zwykła przypisywać dziełom zaliczanym do kina ambitnego lub - jak kto woli - zaangażowanego.
Nie inaczej będzie w tym roku. Wśród filmów nominowanych w najbardziej prestiżowych kategoriach zabrakło reprezentantów "komercji". Z jednym wyjątkiem - Amerykańska Akademia Filmowa postanowiła się ulitować nad Martinem Scorsese. Reżyser, uznawany w ojczyźnie za sztandarowego przedstawiciela "kina autorskiego", odkąd zachorował na Oscara, zaczął płodzić mamucie eposy odwołujące się do mitu "amerykańskiego snu". Niewielu jednak dało się nabrać na "Gangi Nowego Jorku" i "Aviatora". Byłoby prawdziwą ironią losu, gdyby wymarzony sukces przyniosła mu "Infiltracja" - ledwie poprawna przeróbka azjatyckiego dreszczowca.
Hollywood najbardziej lubi nagradzać sam siebie, ale w tym roku będzie z tym kłopot. Najwięcej, osiem, nominacji dostał "Dreamgirls" - musical, a więc najbardziej amerykański z gatunków filmowych, w dodatku traktujący o kulisach show-biznesu, co zawsze kręci publiczność. Film, z czarnoskórą obsadą, nie powtórzy jednak triumfu "Chicago". Choćby dlatego, że aż trzy z nominacji dotyczą... piosenek. "Dreamgirls", jeśli pozostanie w annałach, to dzięki rolom drugoplanowym. Po raz pierwszy w swojej karierze uznania akademii doczekał się Eddie Murphy. Jennifer Hudson, znanej z amerykańskiej wersji "Idola", udało się to już w aktorskim debiucie.
Znana polskim kinomanom "Mała Miss" (cztery nominacje) to film jak na hollywoodzkie standardy zbyt "mały", by mógł zgarnąć główną pulę. Jeszcze większą niespodzianką byłoby zwycięstwo "Listów z Iwo Jimy" Clinta Eastwooda, bo jak wieść niesie, w tym wojennym dramacie mówi się wyłącznie po japońsku.
Brytyjska jakość
Jeżeli nie Amerykanie, to kto ? Odpowiedź nasuwa się sama: Brytyjczycy. Pozycję do ataku mają bardzo dogodną - nie da się ich zepchnąć do niszy opatrzonej etykietą "filmy nieanglojęzyczne", w której tłoczy się cała reszta świata. Wkład wyspiarzy w budowę hollywoodzkiego imperium trudno przecenić. Nazwiska Charliego Chaplina, Alfreda Hitchcocka czy Stanleya Kubricka mówią same za siebie. Najbardziej rozchwytywanym reżyserem Ameryki jest dziś Ridley Scott, a najbardziej cenioną aktorską osobowością - sir Anthony Hopkins. Najlepszy film o dramacie z 11 września wyreżyserował wychowanek Cambridge Paul Greengrass ("Lot 93"). Nawet "American Beauty" nakręcił debiutant z Londynu - Sam Mendes.
Brad Pitt, Johnny Depp czy Tom Cruise mogą być idolami nastolatków i przysparzać wytwórniom gigantycznych zysków, ale prawdziwy prestiż zapewniają aktorzy z szekspirowskiej szkoły, a nie absolwenci wieczorowych kursów bazujących na osławionej metodzie Stanisławskiego. Angielskie aktorki też nie wypadły sroce spod ogona. Kate Winslet, która ledwie przekroczyła trzydziestkę, ma już na koncie pięć nominacji do Oscara. Ale i tym razem obejdzie się smakiem, bo za rywalki ma znakomite rodaczki: Helen Mirren ("Królowa" - trzecia nominacja) i Judi Dench (nauczycielka w "Notatkach o skandalu" - nominowana po raz szósty). Listę brytyjskich aktorów pretendentów do nagrody akademii uzupełnia weteran Peter O'Toole (deprawator nastolatki w "Venus" - ósma nominacja w karierze).
Jedynie komik Sacha Baron Cohen, prywatnie typowy przedstawiciel angielskiej socjety, został zignorowany przez akademię. Nic dziwnego, po tym, jak wyszydził amerykańskich prowincjuszy (zamiast tradycyjnie prezydenta Busha), fetowanie go na oczach milionów telewidzów byłoby ze strony gospodarzy aktem czystego masochizmu. Natomiast docenienie "Borata" w kategorii "najlepszy scenariusz" trzeba uznać za przedni dowcip. Film Cohena to przecież zgrywa, zrealizowana w dużej części w konwencji reality show.
Bliżej świata
"Babel" - siedem nominacji, "Królowa" - sześć. To między tymi filmami powinno się rozegrać decydujące starcie. Alejandro González I+rritu zmierza do celu z podziwu godną konsekwencją. Jako bywalec międzynarodowych festiwali dobrze zna intelektualne mody. Wie, że wystarczy odrzucić regułę jedności czasu i miejsca, by banalna fabuła nabrała głębi niemal filozoficznej. "Babel" mami globalizmem: Japonia, Meksyk, Bliski Wschód, świat się skurczył, nie ma dokąd uciekać przed problemami. A jednak przesłanie filmu jest zadziwiająco naiwne. I+rritu twierdzi, że jedyną nadzieją ludzkości są dzieci, które w odróżnieniu od rodziców potrafią się dogadać. Co się jednak stanie, kiedy te aniołki dorosną i odkryją, że mają sprzeczne interesy, odmienne gusty, różne systemy wartości i poczucie humoru ?
"Królowa" Stephena Frearsa podejmuje tematy, wbrew pozorom, uniwersalne. Oto matka narodu, która przestała ten naród rozumieć. Oto premier demokrata, który odkrywa uroki dziedzicznej monarchii. Oto rzeczywistość, w której opakowanie jest ważniejsze od zawartości. Wybór wydaje się prosty. "Królowa" to film dla dorosłych, "Babel" - bajeczka dla wyznawców multi-kulti. Brytyjscy bukmacherzy nie mają jednak złudzeń. Ich zdaniem, najważniejszego Oscara dostanie "Infiltracja". A Martin Scorsese wreszcie wyjdzie z Kodak Theatre ze sta-tuetką dla najlepszego reżysera.
A jednak "pieniądze to nie wszystko", jak słusznie zauważył w tytule swojej komedii Juliusz Machulski. Wymienione wyżej tytuły pojawiły się na liście kandydatów do tegorocznych Oscarów wyłącznie w kategoriach typu "najlepsze efekty specjalne", "najlepszy dźwięk", ewentualnie "najlepsza charakteryzacja".
Dola idola
Amerykańska branża filmowa łaknie prestiżu. Ranią ją, rozpowszechniane przez zawistnych Europejczyków, szyderstwa o bogatych prostakach z Hollywood, którzy nawet diament potrafią oszlifować tak, by wyglądał jak odpustowe świecidełko. Dlatego Steven Spielberg, główny sprawca komercjalizacji (oraz finansowego sukcesu) amerykańskiego kina, zaczął kręcić filmy, które miały mu zapewnić miano klasyka. Dlatego coraz rzadziej Oscary zdobywają twórcy widowiskowych blockbusterów. Nagrody dla "Titanica" i "Władcy pierścieni" były przede wszystkim premią za odwagę dla producentów, którzy zainwestowali w te projekty bajońskie sumy (a pamiętajmy, że to oni, a nie reżyserzy odbierają statuetki dla najlepszego filmu). Obrazy, które triumfowały w ostatnich dwóch sezonach - "Miasto gniewu" i "Za wszelką cenę" - trudno uznać za superprodukcje. Mają one natomiast cechy, które krytyka zwykła przypisywać dziełom zaliczanym do kina ambitnego lub - jak kto woli - zaangażowanego.
Nie inaczej będzie w tym roku. Wśród filmów nominowanych w najbardziej prestiżowych kategoriach zabrakło reprezentantów "komercji". Z jednym wyjątkiem - Amerykańska Akademia Filmowa postanowiła się ulitować nad Martinem Scorsese. Reżyser, uznawany w ojczyźnie za sztandarowego przedstawiciela "kina autorskiego", odkąd zachorował na Oscara, zaczął płodzić mamucie eposy odwołujące się do mitu "amerykańskiego snu". Niewielu jednak dało się nabrać na "Gangi Nowego Jorku" i "Aviatora". Byłoby prawdziwą ironią losu, gdyby wymarzony sukces przyniosła mu "Infiltracja" - ledwie poprawna przeróbka azjatyckiego dreszczowca.
Hollywood najbardziej lubi nagradzać sam siebie, ale w tym roku będzie z tym kłopot. Najwięcej, osiem, nominacji dostał "Dreamgirls" - musical, a więc najbardziej amerykański z gatunków filmowych, w dodatku traktujący o kulisach show-biznesu, co zawsze kręci publiczność. Film, z czarnoskórą obsadą, nie powtórzy jednak triumfu "Chicago". Choćby dlatego, że aż trzy z nominacji dotyczą... piosenek. "Dreamgirls", jeśli pozostanie w annałach, to dzięki rolom drugoplanowym. Po raz pierwszy w swojej karierze uznania akademii doczekał się Eddie Murphy. Jennifer Hudson, znanej z amerykańskiej wersji "Idola", udało się to już w aktorskim debiucie.
Znana polskim kinomanom "Mała Miss" (cztery nominacje) to film jak na hollywoodzkie standardy zbyt "mały", by mógł zgarnąć główną pulę. Jeszcze większą niespodzianką byłoby zwycięstwo "Listów z Iwo Jimy" Clinta Eastwooda, bo jak wieść niesie, w tym wojennym dramacie mówi się wyłącznie po japońsku.
Brytyjska jakość
Jeżeli nie Amerykanie, to kto ? Odpowiedź nasuwa się sama: Brytyjczycy. Pozycję do ataku mają bardzo dogodną - nie da się ich zepchnąć do niszy opatrzonej etykietą "filmy nieanglojęzyczne", w której tłoczy się cała reszta świata. Wkład wyspiarzy w budowę hollywoodzkiego imperium trudno przecenić. Nazwiska Charliego Chaplina, Alfreda Hitchcocka czy Stanleya Kubricka mówią same za siebie. Najbardziej rozchwytywanym reżyserem Ameryki jest dziś Ridley Scott, a najbardziej cenioną aktorską osobowością - sir Anthony Hopkins. Najlepszy film o dramacie z 11 września wyreżyserował wychowanek Cambridge Paul Greengrass ("Lot 93"). Nawet "American Beauty" nakręcił debiutant z Londynu - Sam Mendes.
Brad Pitt, Johnny Depp czy Tom Cruise mogą być idolami nastolatków i przysparzać wytwórniom gigantycznych zysków, ale prawdziwy prestiż zapewniają aktorzy z szekspirowskiej szkoły, a nie absolwenci wieczorowych kursów bazujących na osławionej metodzie Stanisławskiego. Angielskie aktorki też nie wypadły sroce spod ogona. Kate Winslet, która ledwie przekroczyła trzydziestkę, ma już na koncie pięć nominacji do Oscara. Ale i tym razem obejdzie się smakiem, bo za rywalki ma znakomite rodaczki: Helen Mirren ("Królowa" - trzecia nominacja) i Judi Dench (nauczycielka w "Notatkach o skandalu" - nominowana po raz szósty). Listę brytyjskich aktorów pretendentów do nagrody akademii uzupełnia weteran Peter O'Toole (deprawator nastolatki w "Venus" - ósma nominacja w karierze).
Jedynie komik Sacha Baron Cohen, prywatnie typowy przedstawiciel angielskiej socjety, został zignorowany przez akademię. Nic dziwnego, po tym, jak wyszydził amerykańskich prowincjuszy (zamiast tradycyjnie prezydenta Busha), fetowanie go na oczach milionów telewidzów byłoby ze strony gospodarzy aktem czystego masochizmu. Natomiast docenienie "Borata" w kategorii "najlepszy scenariusz" trzeba uznać za przedni dowcip. Film Cohena to przecież zgrywa, zrealizowana w dużej części w konwencji reality show.
Bliżej świata
"Babel" - siedem nominacji, "Królowa" - sześć. To między tymi filmami powinno się rozegrać decydujące starcie. Alejandro González I+rritu zmierza do celu z podziwu godną konsekwencją. Jako bywalec międzynarodowych festiwali dobrze zna intelektualne mody. Wie, że wystarczy odrzucić regułę jedności czasu i miejsca, by banalna fabuła nabrała głębi niemal filozoficznej. "Babel" mami globalizmem: Japonia, Meksyk, Bliski Wschód, świat się skurczył, nie ma dokąd uciekać przed problemami. A jednak przesłanie filmu jest zadziwiająco naiwne. I+rritu twierdzi, że jedyną nadzieją ludzkości są dzieci, które w odróżnieniu od rodziców potrafią się dogadać. Co się jednak stanie, kiedy te aniołki dorosną i odkryją, że mają sprzeczne interesy, odmienne gusty, różne systemy wartości i poczucie humoru ?
"Królowa" Stephena Frearsa podejmuje tematy, wbrew pozorom, uniwersalne. Oto matka narodu, która przestała ten naród rozumieć. Oto premier demokrata, który odkrywa uroki dziedzicznej monarchii. Oto rzeczywistość, w której opakowanie jest ważniejsze od zawartości. Wybór wydaje się prosty. "Królowa" to film dla dorosłych, "Babel" - bajeczka dla wyznawców multi-kulti. Brytyjscy bukmacherzy nie mają jednak złudzeń. Ich zdaniem, najważniejszego Oscara dostanie "Infiltracja". A Martin Scorsese wreszcie wyjdzie z Kodak Theatre ze sta-tuetką dla najlepszego reżysera.
Więcej możesz przeczytać w 5/2007 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.