W 1999 r. brałem udział w operacji ratunkowej związanej z "golenią" prezydenta Aleksandra Kwaśniewskiego
Moja obecność na łamach "Wprost" naruszyła poczucie smaku publicystów "Polityki" Janiny Paradowskiej i Jacka Żakowskiego. Znani dziennikarze nie odnieśli się przy tym merytorycznie do niczego, co napisałem na stronach tygodnika Marka Króla. Wyrafinowany zmysł estetyczny gwiazd "Polityki" doznał uszczerbku na sam widok mojego upodlenia. "Kiedyś premier, dziś redakcyjny kolega Bronisława Wildstei-na" - westchnęła ciężko Janina Paradowska, zapominając, że jestem także redakcyjnym kolegą Tomasza Nałęcza, który we "Wprost" obecny jest już od wielu lat. Żakowski zafrasował się moim sąsiedztwem z redaktorem Wildsteinem już wcześniej ("Polityka" z 28 stycznia 2006 r.). Oprócz tej zgryzoty felietonista "Polityki" wypunktował błędy SLD, uznając za grzech główny opuszczenie pola lewicowej, społecznej solidarności. Przeglądając etapy politycznych zmian w III Rzeczypospolitej, Żakowski ocenił, że "prawica miała na ogół więcej zrozumienia dla postulatów socjalnych, a lewica dla rynku". To prowadziło do tego, że "AWS rozdawała socjalne prezenty, a SLD równoważył budżet. Miller zabierał zasiłki dla samotnych matek, a PiS wszystkim matkom daje becikowe i odtwarza fundusz alimentacyjny".
Szkoda, że Jacek Żakowski nie zastanowił się, skąd prawica miała pieniądze na wydatki. A wytłumaczenie jej hojności jest proste. Zarówno w 1997 r., jak i w 2005 r., kiedy ten obóz polityczny przejmował władzę po rządach lewicy, wzrost PKB był wysoki, a gospodarka w dobrym stanie. Mój rząd musiał zaczynać od cięć socjalnych nie dla zaspokojenia sadystycznych przyjemności, ale w wyniku wielomiliardowej "dziury Bauca" w finansach publicznych, zerowego wzrostu gospodarczego i lawinowo rosnącego bezrobocia. Tak jak już kiedyś pisałem, prawica może w Polsce rządzić, ale lewica musi na to najpierw zarobić.
Dopier... Millerowi!
Estetów nie brakuje w moim środowisku politycznym. W dużej mierze dlatego, że dziennikarze "Wprost" strzelali do SLD z armat dużego kalibru i czynią to nadal. Kiedy odbierałem tytuł "Człowiek Roku 2001", wręczyłem kierownictwu redakcji pokaźną teczkę z materiałami o sojuszu i o mnie. To nie była sprawiedliwa ani przyjemna lektura. Tyle tylko, że podobny zbiór mógłbym przekazać także innym tytułom. To przecież nie tygodnik "Wprost" organizował kampanię "Zatrzymać SLD". To nie ta redakcja przekonywała miesiącami, że "SLD mniej wolno" i nie "Wprost" wraz z prezydencką minister Barbarą Labudą urządzał ogólnopolską akcję poszukiwania szkieletu w eseldowskiej szafie. Także nie ten tygodnik wywołał powołanie komisji śledczej ds. Orlenu, która "zamordowała" Włodzimierza Cimoszewicza i w dużej mierze umożliwiła zwycięstwo wyborcze Lecha Kaczyńskiego.
Późnym wieczorem, w przeddzień opublikowania artykułu, który uruchomił lawinę, zadzwonił do mnie syn. - Słuchaj - powiedział wyraźnie poruszony. - Byłem w restauracji i przy nieodległym stoliku słyszałem rozmowę głośno zachowujących się ludzi. Wynikało z niej, że są to dziennikarze "Gazety Wyborczej". Byli w znakomitych humorach, dużo pili i wznosili toasty za to, że nazajutrz dopier... Millerowi. Na drugi dzień ukazała się publikacja pełna przeinaczeń i nieścisłości. Podano nieprawdziwą datę spotkania w gabinecie premiera i zamieszczono zdjęcia jego uczestników, którzy nie brali w nim udziału. Napisano, że prokurator Karol Napierski znalazł haka na Andrzeja Modrzejewskiego, choć prokuratora Napierskiego w ogóle tam nie było. Przede wszystkim jednak poinformowano, powołując się na Wiesława Kaczmarka, że to ja zdecydowałem o użyciu UOP przeciwko Modrzejewskiemu. Kilka miesięcy później, 20 grudnia 2004 r., na posiedzeniu komisji śledczej poseł Różański spytał o to samo Wiesława Kaczmarka. Były minister zdecydowanie zaprzeczył. Powiedział m.in.: "Cytuje pan komentarz 'Gazety', za który nie ponoszę odpowiedzialności. W swoim wywiadzie tego nie powiedziałem".
Zapotrzebowanie na inną Polskę
Gdy machina ruszyła i analogicznie jak w komisji ds. Rywina fakty liczyły się coraz mniej, coraz ważniejsze były tupet i bezczelność, które stały się znakiem firmowym pionierów nowej metody walki politycznej z wykorzystaniem powagi prawa, w całkowicie niepoważny i nieodpowiedzialny sposób. Wbrew temu, co pisze Paradowska, to nie tryb sprawowania rządów ani jakieś powtarzane po Donaldzie Tusku bajki na temat "państwa Leszka Millera" stały się główną przyczyną kłopotów SLD. W "Gazecie Wyborczej" Jan Rokita określił moment, w którym oczekiwania prawicy na pokonanie SLD i zdobycie władzy stały się realne. "Przełomowym symbolem tej nadziei stała się komisja ds. Rywina" - napisał Rokita. Podobną opinię wyraził Jarosław Kaczyński, mówiąc w sejmowym wystąpieniu, że na skutek pracy komisji śledczych zrodziła się dynamika polityczna stwarzająca zapotrzebowanie na "inną Polskę". Wysiłek śledczych prestidigitatorów został doceniony. Główni gwiazdorzy komisji - Zbigniew Ziobro, Zbigniew Wassermann i Zbigniew Nowek - dostali w nagrodę wysokie państwowe posady, a Jan Rokita wydostał się z politycznego niebytu, awansując na "premiera z Krakowa". Wszyscy mają dziś poczucie dobrze spełnionego obowiązku. Jedynie Rokita w bezsenne noce rozmyśla, po jakiego diabła napracował się tak ciężko na cudze zwycięstwo.
Straszenie mediów
Bronisław Wildstein ma rację, kiedy pisze (w felietonie "Na pluszowym krzyżu"), że wolność słowa nie jest w Polsce zagrożona. Nie była też wtedy, kiedy w poprzedniej kadencji parlamentu debatowano nad nowelizacją ustawy o radiofonii i telewizji, choć przeciwnicy powszechnie stosowanych w Europie przepisów dekoncentracyjnych zrobili wszystko, aby tak właśnie całą sprawę przedstawić. Mojej opinii nie zmienia skandaliczny fakt ukarania grzywną telewizji Polsat przez pisowską przewodniczącą Krajowej Rady Radiofonii i Telewizji za program z udziałem Kazimiery Szczuki. Nie są to działania, które mogą przestraszyć medialnych bossów. Chyba że sami pragną się przestraszyć. Niewątpliwie PiS przy pomocy swoich satelitów podporządkuje sobie w końcu media publiczne, ale dalej władza braci Kaczyńskich nie sięga. To, czy prywatne środki przekazu będą śpiewać w zgodnym chórze z PiS, zależy jedynie od dziennikarzy i właścicieli mediów.
W 1999 r. brałem udział w operacji ratunkowej związanej z "golenią" prezydenta Aleksandra Kwaśniewskiego. Po przylocie z Katynia i Charkowa w mroku alejek Ogrodu Saskiego przekonywałem Zygmunta Solorza i Piotra Nurowskiego, aby Polsat nie emitował zdjęć zataczającego się prezydenta. Sensacja wisiała w powietrzu i obydwaj szefowie Polsatu nie chcieli zrezygnować z takiego newsa. Długo powoływałem się na racje państwa, wymogi sytuacji wewnętrznej, polityki międzynarodowej i czego tam jeszcze. W końcu uzyskałem deklarację, że jeśli inne telewizje nie podejmą tematu, Polsat też tego nie uczyni. Inni wysłannicy prezydenta przynieśli podobne ustalenia. Zwłoka trwała jednak krótko. Na drugi dzień Tomasz Lis z TVN nadał przywieziony z Charkowa materiał i moi rozmówcy zrobili to samo. Od tego czasu pluralizm w mediach tylko się wzmocnił. Przybyło nowych tytułów prasowych, a konkurencja w stacjach elektronicznych jest o wiele większa. Nie da się nad tym rynkiem zapanować ani polityczną wolą, ani żadnym administracyjnym nakazem.
Bronisław Wildstein błędnie, moim zdaniem, interpretuje przesłanie filmu "Good Night, and Good Luck" w polskich warunkach. Nie chodzi o zagrożoną wolność mediów, ale o wybór dziennikarskiej postawy, która idzie pod prąd dominującej opinii, ludzkiej obojętności czy politycznej poprawności. Problemy swobody wyboru, manipulacji medialnych i rzetelności dziennikarskiej są tematami nadal aktualnymi. Budzą też spore emocje w naszym kraju, gdzie temperatura publicznej dyskusji jest wysoka. Bohater filmu Edward R. Murrow, wzór amerykańskiego świata mediów, w przeciwieństwie do swojego antagonisty senatora McCarthy'ego uznawał, że oskarżenie to jeszcze nie dowód, że każdy ma prawo się bronić, a sprzeciw nie jest oznaką lekceważenia nikogo ani żadnych instytucji. Przestrzegał też, że granica między śledztwem a prześladowaniem jest bardzo cienka. Film skłania też do refleksji, że postawa McCarthy'ego przypomina postępowanie dzisiejszych polityków. Tak jak słynny senator uważał, że każdy, kto się z nim nie zgadzał, musiał być komunistą, tak we współczesnej Polsce staje się automatycznie członkiem mitycznego układu lub czworokątnego stolika.
Dzieło Georga Clooney'a, przywołujące osławioną komisję McCarthy'ego, wywołuje też skojarzenia dotyczące sejmowych komisji śledczych i dziennikarskiego opisu ich pracy. Ten wątek nie został podjęty w polskich mediach pewnie dlatego, że Murrow miałby tu wiele do roboty. Na rodzimym gruncie przyczynił się on w dużej mierze do oficjalnego potępienia działań McCarthy'ego przez amerykański Senat. Jeśli już mowa o Sejmie, to warto przypomnieć jego słowa, że "gdy politycy narzekają, iż telewizja zamienia obrady w cyrk, należy jasno powiedzieć, że cyrk był już przedtem, a telewizja pokazała jedynie, że nie wszyscy występujący są dobrze wyszkoleni".
Ilustracje D. Krupa; Zdjęcie: BE&W
Szkoda, że Jacek Żakowski nie zastanowił się, skąd prawica miała pieniądze na wydatki. A wytłumaczenie jej hojności jest proste. Zarówno w 1997 r., jak i w 2005 r., kiedy ten obóz polityczny przejmował władzę po rządach lewicy, wzrost PKB był wysoki, a gospodarka w dobrym stanie. Mój rząd musiał zaczynać od cięć socjalnych nie dla zaspokojenia sadystycznych przyjemności, ale w wyniku wielomiliardowej "dziury Bauca" w finansach publicznych, zerowego wzrostu gospodarczego i lawinowo rosnącego bezrobocia. Tak jak już kiedyś pisałem, prawica może w Polsce rządzić, ale lewica musi na to najpierw zarobić.
Dopier... Millerowi!
Estetów nie brakuje w moim środowisku politycznym. W dużej mierze dlatego, że dziennikarze "Wprost" strzelali do SLD z armat dużego kalibru i czynią to nadal. Kiedy odbierałem tytuł "Człowiek Roku 2001", wręczyłem kierownictwu redakcji pokaźną teczkę z materiałami o sojuszu i o mnie. To nie była sprawiedliwa ani przyjemna lektura. Tyle tylko, że podobny zbiór mógłbym przekazać także innym tytułom. To przecież nie tygodnik "Wprost" organizował kampanię "Zatrzymać SLD". To nie ta redakcja przekonywała miesiącami, że "SLD mniej wolno" i nie "Wprost" wraz z prezydencką minister Barbarą Labudą urządzał ogólnopolską akcję poszukiwania szkieletu w eseldowskiej szafie. Także nie ten tygodnik wywołał powołanie komisji śledczej ds. Orlenu, która "zamordowała" Włodzimierza Cimoszewicza i w dużej mierze umożliwiła zwycięstwo wyborcze Lecha Kaczyńskiego.
Późnym wieczorem, w przeddzień opublikowania artykułu, który uruchomił lawinę, zadzwonił do mnie syn. - Słuchaj - powiedział wyraźnie poruszony. - Byłem w restauracji i przy nieodległym stoliku słyszałem rozmowę głośno zachowujących się ludzi. Wynikało z niej, że są to dziennikarze "Gazety Wyborczej". Byli w znakomitych humorach, dużo pili i wznosili toasty za to, że nazajutrz dopier... Millerowi. Na drugi dzień ukazała się publikacja pełna przeinaczeń i nieścisłości. Podano nieprawdziwą datę spotkania w gabinecie premiera i zamieszczono zdjęcia jego uczestników, którzy nie brali w nim udziału. Napisano, że prokurator Karol Napierski znalazł haka na Andrzeja Modrzejewskiego, choć prokuratora Napierskiego w ogóle tam nie było. Przede wszystkim jednak poinformowano, powołując się na Wiesława Kaczmarka, że to ja zdecydowałem o użyciu UOP przeciwko Modrzejewskiemu. Kilka miesięcy później, 20 grudnia 2004 r., na posiedzeniu komisji śledczej poseł Różański spytał o to samo Wiesława Kaczmarka. Były minister zdecydowanie zaprzeczył. Powiedział m.in.: "Cytuje pan komentarz 'Gazety', za który nie ponoszę odpowiedzialności. W swoim wywiadzie tego nie powiedziałem".
Zapotrzebowanie na inną Polskę
Gdy machina ruszyła i analogicznie jak w komisji ds. Rywina fakty liczyły się coraz mniej, coraz ważniejsze były tupet i bezczelność, które stały się znakiem firmowym pionierów nowej metody walki politycznej z wykorzystaniem powagi prawa, w całkowicie niepoważny i nieodpowiedzialny sposób. Wbrew temu, co pisze Paradowska, to nie tryb sprawowania rządów ani jakieś powtarzane po Donaldzie Tusku bajki na temat "państwa Leszka Millera" stały się główną przyczyną kłopotów SLD. W "Gazecie Wyborczej" Jan Rokita określił moment, w którym oczekiwania prawicy na pokonanie SLD i zdobycie władzy stały się realne. "Przełomowym symbolem tej nadziei stała się komisja ds. Rywina" - napisał Rokita. Podobną opinię wyraził Jarosław Kaczyński, mówiąc w sejmowym wystąpieniu, że na skutek pracy komisji śledczych zrodziła się dynamika polityczna stwarzająca zapotrzebowanie na "inną Polskę". Wysiłek śledczych prestidigitatorów został doceniony. Główni gwiazdorzy komisji - Zbigniew Ziobro, Zbigniew Wassermann i Zbigniew Nowek - dostali w nagrodę wysokie państwowe posady, a Jan Rokita wydostał się z politycznego niebytu, awansując na "premiera z Krakowa". Wszyscy mają dziś poczucie dobrze spełnionego obowiązku. Jedynie Rokita w bezsenne noce rozmyśla, po jakiego diabła napracował się tak ciężko na cudze zwycięstwo.
Straszenie mediów
Bronisław Wildstein ma rację, kiedy pisze (w felietonie "Na pluszowym krzyżu"), że wolność słowa nie jest w Polsce zagrożona. Nie była też wtedy, kiedy w poprzedniej kadencji parlamentu debatowano nad nowelizacją ustawy o radiofonii i telewizji, choć przeciwnicy powszechnie stosowanych w Europie przepisów dekoncentracyjnych zrobili wszystko, aby tak właśnie całą sprawę przedstawić. Mojej opinii nie zmienia skandaliczny fakt ukarania grzywną telewizji Polsat przez pisowską przewodniczącą Krajowej Rady Radiofonii i Telewizji za program z udziałem Kazimiery Szczuki. Nie są to działania, które mogą przestraszyć medialnych bossów. Chyba że sami pragną się przestraszyć. Niewątpliwie PiS przy pomocy swoich satelitów podporządkuje sobie w końcu media publiczne, ale dalej władza braci Kaczyńskich nie sięga. To, czy prywatne środki przekazu będą śpiewać w zgodnym chórze z PiS, zależy jedynie od dziennikarzy i właścicieli mediów.
W 1999 r. brałem udział w operacji ratunkowej związanej z "golenią" prezydenta Aleksandra Kwaśniewskiego. Po przylocie z Katynia i Charkowa w mroku alejek Ogrodu Saskiego przekonywałem Zygmunta Solorza i Piotra Nurowskiego, aby Polsat nie emitował zdjęć zataczającego się prezydenta. Sensacja wisiała w powietrzu i obydwaj szefowie Polsatu nie chcieli zrezygnować z takiego newsa. Długo powoływałem się na racje państwa, wymogi sytuacji wewnętrznej, polityki międzynarodowej i czego tam jeszcze. W końcu uzyskałem deklarację, że jeśli inne telewizje nie podejmą tematu, Polsat też tego nie uczyni. Inni wysłannicy prezydenta przynieśli podobne ustalenia. Zwłoka trwała jednak krótko. Na drugi dzień Tomasz Lis z TVN nadał przywieziony z Charkowa materiał i moi rozmówcy zrobili to samo. Od tego czasu pluralizm w mediach tylko się wzmocnił. Przybyło nowych tytułów prasowych, a konkurencja w stacjach elektronicznych jest o wiele większa. Nie da się nad tym rynkiem zapanować ani polityczną wolą, ani żadnym administracyjnym nakazem.
Bronisław Wildstein błędnie, moim zdaniem, interpretuje przesłanie filmu "Good Night, and Good Luck" w polskich warunkach. Nie chodzi o zagrożoną wolność mediów, ale o wybór dziennikarskiej postawy, która idzie pod prąd dominującej opinii, ludzkiej obojętności czy politycznej poprawności. Problemy swobody wyboru, manipulacji medialnych i rzetelności dziennikarskiej są tematami nadal aktualnymi. Budzą też spore emocje w naszym kraju, gdzie temperatura publicznej dyskusji jest wysoka. Bohater filmu Edward R. Murrow, wzór amerykańskiego świata mediów, w przeciwieństwie do swojego antagonisty senatora McCarthy'ego uznawał, że oskarżenie to jeszcze nie dowód, że każdy ma prawo się bronić, a sprzeciw nie jest oznaką lekceważenia nikogo ani żadnych instytucji. Przestrzegał też, że granica między śledztwem a prześladowaniem jest bardzo cienka. Film skłania też do refleksji, że postawa McCarthy'ego przypomina postępowanie dzisiejszych polityków. Tak jak słynny senator uważał, że każdy, kto się z nim nie zgadzał, musiał być komunistą, tak we współczesnej Polsce staje się automatycznie członkiem mitycznego układu lub czworokątnego stolika.
Dzieło Georga Clooney'a, przywołujące osławioną komisję McCarthy'ego, wywołuje też skojarzenia dotyczące sejmowych komisji śledczych i dziennikarskiego opisu ich pracy. Ten wątek nie został podjęty w polskich mediach pewnie dlatego, że Murrow miałby tu wiele do roboty. Na rodzimym gruncie przyczynił się on w dużej mierze do oficjalnego potępienia działań McCarthy'ego przez amerykański Senat. Jeśli już mowa o Sejmie, to warto przypomnieć jego słowa, że "gdy politycy narzekają, iż telewizja zamienia obrady w cyrk, należy jasno powiedzieć, że cyrk był już przedtem, a telewizja pokazała jedynie, że nie wszyscy występujący są dobrze wyszkoleni".
Ilustracje D. Krupa; Zdjęcie: BE&W
Więcej możesz przeczytać w 13/2006 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.