Największa wojna chrześcijaństwa od czasu wypraw krzyżowych
Pierwszym w historii świata globalnym atakiem na chrześcijaństwo jest film "Kod Leonarda da Vinci". Była ateizacja w porewolucyjnej Francji, w ZSRR czy w Meksyku, ale to akcje lokalne i oparte na terrorze. "Kod Leonarda da Vinci" to ateizacja ogólnoświatowa i przyjazna. Miliard widzów obejrzy ją dobrowolnie i z przyjemnością. Jeżeli tylko co trzeci z nich pomyśli: "Coś jednak w tej historii jest" - to kroi się wojna religijna, jakiej chrześcijaństwo jeszcze nie zaznało.
Kino dla miliarda
Hollywood rzucił do walki najmocniejsze atuty. W obsadzie filmu (premiera 19 maja) gwiazdy z całego globu: od Amerykanina Toma Hanksa, przez Niemca Jurgena Prochnowa, po Francuzów Audrey Tautou i Jeana Reno. Reżyseruje Ron Howard, wielokrotnie wypróbowany przy superprodukcjach wymagających wyczucia - od "Apollo 13" (1995) po "Piękny umysł" (2001). Wytwórnia Sony Picture nie oszczędzała na niczym. Budżetu filmu nie ujawniono, ale wiadomo, że tylko prawa do sfilmowania powieści kosztowały 6 mln dolarów. Respekt okazywali tej megaprodukcji wszyscy: minister kultury Francji zezwolił - co niezwykle rzadkie - na zdjęcia w Luwrze. Ugięło się nawet anglikańskie duchowieństwo, które udostępniło opactwo Westminster, ubolewając półgębkiem, że powstanie tam film wymierzony w chrześcijaństwo. Podobnie postąpił dziekan katolickiej katedry w angielskim mieście Lincoln - za udostępnienie świątyni filmowcom wziął 100 tys. funtów. Nakręcone tam sceny obejrzy - według wstępnych szacunków - prawie miliard widzów. To dwa razy więcej niż w wypadku "Pasji" Mela Gibsona. I zarobek też będzie analogiczny - nie mniej niż 400Ęmln dolarów zysku.
Największy sekret świata
"Kod Leonarda da Vinci" w atrakcyjnej formie uderza w podstawy cywilizacji chrześcijańskiej. I swoje rewelacje przedstawia jako "naukowe odkrycie stulecia". Jezus nie był Bogiem. Żył z Marią Magdaleną i miał z nią dzieci, które dały początek francuskiej dynastii królewskiej Merowingów. Legendę "boskiego" Jezusa sfabrykowali rzymscy spece od propagandy, by ratować rozpadające się imperium. W tym celu palili niewygodne ewangelie i ich wyznawców. Garstka prawdziwych wyznawców, którzy pamiętali, że pierwotne chrześcijaństwo czciło Jezusa i Marię Magdalenę jako bóstwo męsko--żeńskie, przemycała się przez stulecia jako Zakon Syjonu. Tworzące go wybitne umysły - jak tytułowy Leonardo da Vinci - kodowały prawdę o Jezusie i Magdalenie w dziełach sztuki. Wszystko w najgłębszej konspiracji przed watykańską mafią. Jej współczesne zbrojne ramię - Opus Dei - to świetnie zorganizowany międzynarodowy gang, który nie cofnie się przed najgorszą mokrą robotą, byle ukryć prawdę. I zapewnić prosperity Kościołowi, który jest - oczywiście - organizacją przestępczą. "O tym mówiło się od wieków pt zapewnia na swojej stronie internetowej Brown - więc to wcale nie ja pierwszy ujawniam ten sekret".
Brown ujawnił jednak "sekret" na niewyobrażalną skalę. Jego powieść przetłumaczono na 40 języków i sprzedano w 50 mln egzemplarzy. Dla zdecydowanej większości czytelników była to pierwsza i jedyna historia Kościoła, jaką przeczytali w życiu. W podręcznym bagażu miała ją większość pielgrzymów, którzy dotarli na zeszłoroczne konklawe. Nic dziwnego: "Kod Leonarda da Vinci" dla zarobku sprzedawały liczne księgarnie katolickie na świecie. Reklama książki opanowała wówczas rzymskie dworce, lotniska, weszła na uliczne billboardy, figurowała nawet na tablicach z kościelnymi ogłoszeniami. Pielgrzymi rzucali się na powieść, która "rzucała światło" na tajemniczą instytucję Państwa Watykańskiego. Szeroko spekulowano, jaki udział w wyborze nowego papieża będzie miało Opus Dei. Przełożony tej organizacji - biskup Javier Echevarr'a - apelował we włoskiej telewizji, by nie brać zawartych w niej informacji o organizacji na poważnie. Ale takie komentarze tylko wzmagały zainteresowanie. Kościół oficjalny nie chciał robić książce reklamy, ale nie mógł też dłużej milczeć. I tak powieść stała się głównym "kościelnym" tematem w mediach całego świata - w czasie wyboru nowego papieża. "Książka ma na celu oczernianie Kościoła katolickiego - tłumaczył wówczas we włoskiej telewizji kardynał Tarcisio Bertone, typowany na następcę Jana Pawła II. - Wielu ludzi czytających tę powieść wierzy w te bajeczki i bierze kłamstwa za prawdę. To manipulacja". Tymczasem "Kod Leonarda da Vinci" uznano za bluźnierczy, a jego ekranizację potępił Moskiewski Patriarchat Kościoła Prawosławnego. Amerykańscy biskupi katoliccy uruchomili stronę internetową (www.jesusdecoded.com), na której prowadzą kampanię przeciw tej "manipulacji".
Brown kontra Watykan
Czytelnicy z Polski, jednego z najbardziej katolickich krajów świata, sądzą, że "Kod Leonarda da Vinci" nie jest manipulacją. "To, co autor opisuje, wzbudza we mnie nutkę niepewności w stosunku do Kościoła i całej historii chrześcijaństwa. Bo przecież życie to jedna wielka tajemnica i nie wiemy do końca, jaka jest prawda"- czytamy w Internecie. Słychać i głosy bardziej radykalne: "Większość opinii nieprzychylnych jest pisana przez księży, ponieważ boją się tego, co jest w tej książce. Przez nią może ubyć troszkę ślepo wierzących owieczek. A to by oznaczało mniej kasy na tacę". Takie opinie to wcale nie polska specyfika. Kanał telewizyjny National Geographic zbadał reakcje Kanadyjczyków, którzy przeczytali powieść: aż 32 proc. z nich wierzy bez zastrzeżeń w przedstawione tam historyczne rewelacje. Ale to tylko część koniunktury. "Kod Leonarda da Vinci" pociągnął za sobą sprzedaż kolejnych dziesiątków milionów książek o "tajemnicach Kościoła", o naukach gnostycznych, o feminizmie i filozofii New Age. By nie wspominać setek powieści sensacyjnych eksploatujących "mroczne tajemnice chrześcijaństwa". Niemal wszystkie podważają elementarne zasady wiary.
Brown mówi wprost: nasz świat dlatego jest pełen przemocy, wojen i głodu, bo kształtuje go od wieków Kościół - podstępnie i katastrofalnie zmanipulowany na soborze nicejskim w 325 r. Zamiast łagodnej religii, której patronuje tolerancyjna Maria Magdalena, mamy awanturnicze wyznanie, którego patronem jest wojowniczy "macho" Jezus. I Brown w powieści wylicza: "Przez 300 lat Kościół spalił na stosie 5 milionów kobiet". Przypomina rzezie podczas wypraw krzyżowych, fizyczne wyniszczenie członków średniowiecznej sekty albigensów i dziesiątki podobnych faktów. Chrześcijaństwo staje przed trybunałem.
Historycy próbują krok po kroku odkłamać powieść Browna. Tylko na polskim rynku w bieżącej sprzedaży jest co najmniej 15 książek, które wykazują, że "Kod Leonarda da Vinci" to bezładna mieszanina okultyzmu, teorii spiskowych, astrologii, feminizmu, a nawet mitologii indiańskich. Przekonuje to jednak nielicznych. Podobnie jak trzeźwe słowa krytyki. "Ta książka to najgłupszy, bezsensowny, prostacki, stereotypowy, niedoinformowany, nieuporządkowany przykład pulp fiction, jaki czytałem" - przekonywał recenzent londyńskiego "The Times". ">>Kod Leonarda da Vinci<< jest największym grochem z kapustą, jaki dostał czytelnik w kioskach począwszy od lat 60." - wtórowało mu "El Pais".
Stulecie Jezusa z celuloidu
To nie badacze kultury masowej i krytycy literatury dostrzegają prawdziwą skalę problemu. Najlepiej rozumie ją Kościół. Bo Kościół pamięta, jakie tłumy przyciągała przed ekrany historia Jezusa. Niezależnie, czy opowiedziana na kolanach, czy szyderczo. Jako dziwowisko na jarmarku Jezus występuje na ekranie od stu lat. Bracia Lumire już w 1897 r. pokazywali bywalcom paryskich kawiarń 230 metrów taśmy, na której zarejestrowali 13 scen z ewangelii. W tym samym roku w USA właściciel gabinetu figur woskowych, niejaki Hallaman, przebrał personel w peruki, skręcił kilka "ewangelicznych" ujęć i te ruchome obrazki pokazywał jako atrakcję dla gawiedzi. Podpatrzył to zdolny filmowiec Georges Melis. Stosując zdjęcia nakładkowe, sfilmował Chrystusa kroczącego po wodzie - hit sezonu 1899. I tak wykreował nową gwiazdę: Jesus Christ Superstar.
Jezus jako gwiazda miał szalone wzięcie. Obrotny Francuz Victoryn Hyppolite Basset w 1912 r. oderwał się od kręcenia pościgów samochodowych i w Lasku Bulońskim na łapu-capu usypał Golgotę, na której jego Jezus konał przez cały kwadrans. Ale to drobny kombinator. Amerykanin Sidney Olcott wpakował ekipę na statek i drogę krzyżową nakręcił w scenerii autentycznej - na Via Dolorosa w Jerozolimie. To tylko zaostrzyło apetyt widowni. I widownia dostała epopeję: "Króla królów" (1927 r.). Cecil B. DeMille, twórca tej filmowej popisówki, mawiał: "Mogę zrobić film z każdego rozdziału Biblii. Może z wyjątkiem Księgi Liczb". Wiedział jedno: aby z historii Jezusa wyciągnąć wielką forsę, należy w nią zainwestować wielka forsę. Szemrana aktoreczka zaszantażowała aktora grającego Jezusa, grożąc, że ujawni seksualny skandal z jego udziałem? Spłacił ją co do grosza i zmusił do wyjazdu z USA. Jego Jezus i Maria mieli w kontrakcie pięcioletni zakaz występowania w rolach, które mogły naruszyć "świętość postaci". I najważniejsze - na ekranie przewalają się tłumy statystów, widać tony kostiumów, choć ślepiec, którego uzdrawia Jezus nosi całkiem współczesną amerykańską bieliznę. Nie szkodzi - wrażenie całości było piorunujące.
Kto chciał na Jezusie zarobić, musiał inwestować, ale zysk był pewny. Przykładów mnóstwo. W 1965 r. w kolubrynie "Najwspanialsza historia, jaką kiedykolwiek opowiedziano" Max von Sydow zagrał Jezusa, Telly Savalas - Piłata, a do krzyża przybijał Zbawiciela sam John Wayne. Savalas, który wówczas po raz pierwszy ogolił głowę, nosił się tak potem do końca życia, zwłaszcza jako Kojak. Film zarobił swoje 20 mln dolarów. Zysk byłby większy, gdyby dekoracji wystawionych w Arizonie nie przysypała śnieżna burza i nie trzeba było ich stawiać raz jeszcze w Hollywood. Gdy "Jezusa z Nazaretu" kręcił w 1977 r. Franco Zeffirelli, od razu wysłał wszystkie gwiazdy (R. Powell, C. Cardinale, L. Olivier) do Tunezji. Starał się o koloryt, ale nie dopilnował szczegółów - ci sami rzymscy żołnierze stoją w Jerozolimie na warcie, gdy Jezus ma trzy lata i trzydzieści trzy. Staranniej pracował przy "Pasji" (2004) Mel Gibson, dając skrzyżowanie spektaklu sadystycznego z prowincjonalnym misterium. Niedoróbek było pełno: Judaszowi odklejają się rzęsy, a krew tryska w tej jatce z zupełnie absurdalnych kierunków. Ale to i tak strzał w dziesiątkę. "Pasja" miała największą przedsprzedaż biletów w historii światowego kina i przyniosła ponad 400Ęmln dolarów zysku i ciągle nieźle zarabia. Nie ma więc najmniejszych przeciwwskazań, byśmy za rok obejrzeli "Pasję II".
Jezusa filmowano też dla zysku ideologicznego. Kim on - biedny - w kinie nie bywał? Na przykład włóczęgą zaplątanym w "asfaltową dżunglę" Zachodu. Andrzej Wajda powiesił sobie na ścianie amerykański list gończy "Poszukiwany Jezus Chrystus - podejrzany o włóczęgostwo i podburzanie do obalenia ustroju" i tak długo się tym plakatem inspirował, aż w 1972 r. nakręcił "Piłata i innych". Mateusz stuka swoją ewangelię na maszynie, Judasz odbiera srebrniki w postaci monet, które wysypują się z automatu telefonicznego, Chrystusa krzyżują na miejskim śmietnisku, a przed śmiercią, zamiast biblijnym octem, poją go whisky z lodem. To samo hipisowskie przesłanie - tyle że efektowniej - reżyser Norman Jewison zawarł rok później w sfilmowanym musicalu "Jesus Christ Superstar" (1973). Chrystus chadzał w dżinsach, dekoracje nawiązywały do pop-artu, a biblijne towarzystwo śpiewało a to bluesa, a to gospel, a to rocka. Do dziś siedzi nam w uszach rockowy wokal Davida Coverdale'a (w roli Judasza) z grupy Deep Purple.
Co wybitniejsi twórcy mieli ambicję, by historię Jezusa opowiedzieć po swojemu. Dla Roberta Rosselliniego ("Mesjasz", 1975) Chrystus to był wędrowny cieśla, który od czasu do czasu coś tam przebąkiwał o naprawie świata. Żadnych cudów, żadnego zmartwychwstania - to wszystko robota tych od propagandy. Z kolei Martin Scorsese w "Ostatnim kuszeniu Chrystusa" (1988) zaprotokółował halucynacje konającego Mesjasza. A jemu się roi, że może lepiej byłoby rzucić tę całą misję i założyć rodzinę z Marią Magdaleną. Przez firankę oglądamy nawet minutową scenę łóżkową. Ale zaczadzenie mija i Chrystus z łóżka Marii Magdaleny wspina się z powrotem na krzyż. O tę minutę z Marią Magdaleną podniósł się straszny raban. Ale nie pierwszy.
Bluźniercy i prześmiewcy
Kościół protestował w przeszłości przeciwko filmom, które miały o wiele mniejsze zapędy teologiczne i o wiele więcej jadu. Na przykład taki "Twaróg" Piera Paolo Pasoliniego, który nurzał ewangelię w rzygowinach. Rzecz była o tym, jak we włoskim Cinneciti kręci się pobożne filmidła. Aktor grający Jezusa dostał głupawki: śmiał się jak idiota i nie sposób było nakręcić sceny złożenia go do grobu. A Barabasz, głodujący aktorzyna, który za skromną gażę po raz pierwszy najadł się do syta, najpierw wymiotuje, a potem rzeczywiście umiera na krzyżu - z przejedzenia. W "Żywocie Briana" (1979) Terry'ego Jonesa i kolegów z Monty Pythona, dzieciak, który urodził się w Betlejem w sąsiedniej stajence, zostaje omyłkowo wzięty za proroka. To jest okazja do pokazania serii inteligentnych wygłupów, które godzą raczej w Piłata i faryzeuszy niż w Jezusa, ale generalnie sprawy ewangeliczne pozostały tu bez należytego uszanowania. A tego typu zabawa nie ma końca. Film "Dogma" sugeruje, że Bóg jest kobietą, a Jezus może być czarny. Podobnie jak trzynasty apostoł, którego ewangelie pominęły ze względów rasistowskich. W ten deseń pośmiejemy się jeszcze nie raz.
Wszystko, co na temat Jezusa pokazywano do tej pory, to były ruchome oleodruki lub odosobnione bluźniercze wyskoki. "Kod Leonarda da Vinci" uderza w podstawy wiary, i to za pomocą najbardziej skutecznego narzędzia: awanturniczej opowiastki, która powołuje się na autorytet nauki. Lizanie ran po tym ataku potrwa długo.
Kino dla miliarda
Hollywood rzucił do walki najmocniejsze atuty. W obsadzie filmu (premiera 19 maja) gwiazdy z całego globu: od Amerykanina Toma Hanksa, przez Niemca Jurgena Prochnowa, po Francuzów Audrey Tautou i Jeana Reno. Reżyseruje Ron Howard, wielokrotnie wypróbowany przy superprodukcjach wymagających wyczucia - od "Apollo 13" (1995) po "Piękny umysł" (2001). Wytwórnia Sony Picture nie oszczędzała na niczym. Budżetu filmu nie ujawniono, ale wiadomo, że tylko prawa do sfilmowania powieści kosztowały 6 mln dolarów. Respekt okazywali tej megaprodukcji wszyscy: minister kultury Francji zezwolił - co niezwykle rzadkie - na zdjęcia w Luwrze. Ugięło się nawet anglikańskie duchowieństwo, które udostępniło opactwo Westminster, ubolewając półgębkiem, że powstanie tam film wymierzony w chrześcijaństwo. Podobnie postąpił dziekan katolickiej katedry w angielskim mieście Lincoln - za udostępnienie świątyni filmowcom wziął 100 tys. funtów. Nakręcone tam sceny obejrzy - według wstępnych szacunków - prawie miliard widzów. To dwa razy więcej niż w wypadku "Pasji" Mela Gibsona. I zarobek też będzie analogiczny - nie mniej niż 400Ęmln dolarów zysku.
Największy sekret świata
"Kod Leonarda da Vinci" w atrakcyjnej formie uderza w podstawy cywilizacji chrześcijańskiej. I swoje rewelacje przedstawia jako "naukowe odkrycie stulecia". Jezus nie był Bogiem. Żył z Marią Magdaleną i miał z nią dzieci, które dały początek francuskiej dynastii królewskiej Merowingów. Legendę "boskiego" Jezusa sfabrykowali rzymscy spece od propagandy, by ratować rozpadające się imperium. W tym celu palili niewygodne ewangelie i ich wyznawców. Garstka prawdziwych wyznawców, którzy pamiętali, że pierwotne chrześcijaństwo czciło Jezusa i Marię Magdalenę jako bóstwo męsko--żeńskie, przemycała się przez stulecia jako Zakon Syjonu. Tworzące go wybitne umysły - jak tytułowy Leonardo da Vinci - kodowały prawdę o Jezusie i Magdalenie w dziełach sztuki. Wszystko w najgłębszej konspiracji przed watykańską mafią. Jej współczesne zbrojne ramię - Opus Dei - to świetnie zorganizowany międzynarodowy gang, który nie cofnie się przed najgorszą mokrą robotą, byle ukryć prawdę. I zapewnić prosperity Kościołowi, który jest - oczywiście - organizacją przestępczą. "O tym mówiło się od wieków pt zapewnia na swojej stronie internetowej Brown - więc to wcale nie ja pierwszy ujawniam ten sekret".
Brown ujawnił jednak "sekret" na niewyobrażalną skalę. Jego powieść przetłumaczono na 40 języków i sprzedano w 50 mln egzemplarzy. Dla zdecydowanej większości czytelników była to pierwsza i jedyna historia Kościoła, jaką przeczytali w życiu. W podręcznym bagażu miała ją większość pielgrzymów, którzy dotarli na zeszłoroczne konklawe. Nic dziwnego: "Kod Leonarda da Vinci" dla zarobku sprzedawały liczne księgarnie katolickie na świecie. Reklama książki opanowała wówczas rzymskie dworce, lotniska, weszła na uliczne billboardy, figurowała nawet na tablicach z kościelnymi ogłoszeniami. Pielgrzymi rzucali się na powieść, która "rzucała światło" na tajemniczą instytucję Państwa Watykańskiego. Szeroko spekulowano, jaki udział w wyborze nowego papieża będzie miało Opus Dei. Przełożony tej organizacji - biskup Javier Echevarr'a - apelował we włoskiej telewizji, by nie brać zawartych w niej informacji o organizacji na poważnie. Ale takie komentarze tylko wzmagały zainteresowanie. Kościół oficjalny nie chciał robić książce reklamy, ale nie mógł też dłużej milczeć. I tak powieść stała się głównym "kościelnym" tematem w mediach całego świata - w czasie wyboru nowego papieża. "Książka ma na celu oczernianie Kościoła katolickiego - tłumaczył wówczas we włoskiej telewizji kardynał Tarcisio Bertone, typowany na następcę Jana Pawła II. - Wielu ludzi czytających tę powieść wierzy w te bajeczki i bierze kłamstwa za prawdę. To manipulacja". Tymczasem "Kod Leonarda da Vinci" uznano za bluźnierczy, a jego ekranizację potępił Moskiewski Patriarchat Kościoła Prawosławnego. Amerykańscy biskupi katoliccy uruchomili stronę internetową (www.jesusdecoded.com), na której prowadzą kampanię przeciw tej "manipulacji".
Brown kontra Watykan
Czytelnicy z Polski, jednego z najbardziej katolickich krajów świata, sądzą, że "Kod Leonarda da Vinci" nie jest manipulacją. "To, co autor opisuje, wzbudza we mnie nutkę niepewności w stosunku do Kościoła i całej historii chrześcijaństwa. Bo przecież życie to jedna wielka tajemnica i nie wiemy do końca, jaka jest prawda"- czytamy w Internecie. Słychać i głosy bardziej radykalne: "Większość opinii nieprzychylnych jest pisana przez księży, ponieważ boją się tego, co jest w tej książce. Przez nią może ubyć troszkę ślepo wierzących owieczek. A to by oznaczało mniej kasy na tacę". Takie opinie to wcale nie polska specyfika. Kanał telewizyjny National Geographic zbadał reakcje Kanadyjczyków, którzy przeczytali powieść: aż 32 proc. z nich wierzy bez zastrzeżeń w przedstawione tam historyczne rewelacje. Ale to tylko część koniunktury. "Kod Leonarda da Vinci" pociągnął za sobą sprzedaż kolejnych dziesiątków milionów książek o "tajemnicach Kościoła", o naukach gnostycznych, o feminizmie i filozofii New Age. By nie wspominać setek powieści sensacyjnych eksploatujących "mroczne tajemnice chrześcijaństwa". Niemal wszystkie podważają elementarne zasady wiary.
Brown mówi wprost: nasz świat dlatego jest pełen przemocy, wojen i głodu, bo kształtuje go od wieków Kościół - podstępnie i katastrofalnie zmanipulowany na soborze nicejskim w 325 r. Zamiast łagodnej religii, której patronuje tolerancyjna Maria Magdalena, mamy awanturnicze wyznanie, którego patronem jest wojowniczy "macho" Jezus. I Brown w powieści wylicza: "Przez 300 lat Kościół spalił na stosie 5 milionów kobiet". Przypomina rzezie podczas wypraw krzyżowych, fizyczne wyniszczenie członków średniowiecznej sekty albigensów i dziesiątki podobnych faktów. Chrześcijaństwo staje przed trybunałem.
Historycy próbują krok po kroku odkłamać powieść Browna. Tylko na polskim rynku w bieżącej sprzedaży jest co najmniej 15 książek, które wykazują, że "Kod Leonarda da Vinci" to bezładna mieszanina okultyzmu, teorii spiskowych, astrologii, feminizmu, a nawet mitologii indiańskich. Przekonuje to jednak nielicznych. Podobnie jak trzeźwe słowa krytyki. "Ta książka to najgłupszy, bezsensowny, prostacki, stereotypowy, niedoinformowany, nieuporządkowany przykład pulp fiction, jaki czytałem" - przekonywał recenzent londyńskiego "The Times". ">>Kod Leonarda da Vinci<< jest największym grochem z kapustą, jaki dostał czytelnik w kioskach począwszy od lat 60." - wtórowało mu "El Pais".
Stulecie Jezusa z celuloidu
To nie badacze kultury masowej i krytycy literatury dostrzegają prawdziwą skalę problemu. Najlepiej rozumie ją Kościół. Bo Kościół pamięta, jakie tłumy przyciągała przed ekrany historia Jezusa. Niezależnie, czy opowiedziana na kolanach, czy szyderczo. Jako dziwowisko na jarmarku Jezus występuje na ekranie od stu lat. Bracia Lumire już w 1897 r. pokazywali bywalcom paryskich kawiarń 230 metrów taśmy, na której zarejestrowali 13 scen z ewangelii. W tym samym roku w USA właściciel gabinetu figur woskowych, niejaki Hallaman, przebrał personel w peruki, skręcił kilka "ewangelicznych" ujęć i te ruchome obrazki pokazywał jako atrakcję dla gawiedzi. Podpatrzył to zdolny filmowiec Georges Melis. Stosując zdjęcia nakładkowe, sfilmował Chrystusa kroczącego po wodzie - hit sezonu 1899. I tak wykreował nową gwiazdę: Jesus Christ Superstar.
Jezus jako gwiazda miał szalone wzięcie. Obrotny Francuz Victoryn Hyppolite Basset w 1912 r. oderwał się od kręcenia pościgów samochodowych i w Lasku Bulońskim na łapu-capu usypał Golgotę, na której jego Jezus konał przez cały kwadrans. Ale to drobny kombinator. Amerykanin Sidney Olcott wpakował ekipę na statek i drogę krzyżową nakręcił w scenerii autentycznej - na Via Dolorosa w Jerozolimie. To tylko zaostrzyło apetyt widowni. I widownia dostała epopeję: "Króla królów" (1927 r.). Cecil B. DeMille, twórca tej filmowej popisówki, mawiał: "Mogę zrobić film z każdego rozdziału Biblii. Może z wyjątkiem Księgi Liczb". Wiedział jedno: aby z historii Jezusa wyciągnąć wielką forsę, należy w nią zainwestować wielka forsę. Szemrana aktoreczka zaszantażowała aktora grającego Jezusa, grożąc, że ujawni seksualny skandal z jego udziałem? Spłacił ją co do grosza i zmusił do wyjazdu z USA. Jego Jezus i Maria mieli w kontrakcie pięcioletni zakaz występowania w rolach, które mogły naruszyć "świętość postaci". I najważniejsze - na ekranie przewalają się tłumy statystów, widać tony kostiumów, choć ślepiec, którego uzdrawia Jezus nosi całkiem współczesną amerykańską bieliznę. Nie szkodzi - wrażenie całości było piorunujące.
Kto chciał na Jezusie zarobić, musiał inwestować, ale zysk był pewny. Przykładów mnóstwo. W 1965 r. w kolubrynie "Najwspanialsza historia, jaką kiedykolwiek opowiedziano" Max von Sydow zagrał Jezusa, Telly Savalas - Piłata, a do krzyża przybijał Zbawiciela sam John Wayne. Savalas, który wówczas po raz pierwszy ogolił głowę, nosił się tak potem do końca życia, zwłaszcza jako Kojak. Film zarobił swoje 20 mln dolarów. Zysk byłby większy, gdyby dekoracji wystawionych w Arizonie nie przysypała śnieżna burza i nie trzeba było ich stawiać raz jeszcze w Hollywood. Gdy "Jezusa z Nazaretu" kręcił w 1977 r. Franco Zeffirelli, od razu wysłał wszystkie gwiazdy (R. Powell, C. Cardinale, L. Olivier) do Tunezji. Starał się o koloryt, ale nie dopilnował szczegółów - ci sami rzymscy żołnierze stoją w Jerozolimie na warcie, gdy Jezus ma trzy lata i trzydzieści trzy. Staranniej pracował przy "Pasji" (2004) Mel Gibson, dając skrzyżowanie spektaklu sadystycznego z prowincjonalnym misterium. Niedoróbek było pełno: Judaszowi odklejają się rzęsy, a krew tryska w tej jatce z zupełnie absurdalnych kierunków. Ale to i tak strzał w dziesiątkę. "Pasja" miała największą przedsprzedaż biletów w historii światowego kina i przyniosła ponad 400Ęmln dolarów zysku i ciągle nieźle zarabia. Nie ma więc najmniejszych przeciwwskazań, byśmy za rok obejrzeli "Pasję II".
Jezusa filmowano też dla zysku ideologicznego. Kim on - biedny - w kinie nie bywał? Na przykład włóczęgą zaplątanym w "asfaltową dżunglę" Zachodu. Andrzej Wajda powiesił sobie na ścianie amerykański list gończy "Poszukiwany Jezus Chrystus - podejrzany o włóczęgostwo i podburzanie do obalenia ustroju" i tak długo się tym plakatem inspirował, aż w 1972 r. nakręcił "Piłata i innych". Mateusz stuka swoją ewangelię na maszynie, Judasz odbiera srebrniki w postaci monet, które wysypują się z automatu telefonicznego, Chrystusa krzyżują na miejskim śmietnisku, a przed śmiercią, zamiast biblijnym octem, poją go whisky z lodem. To samo hipisowskie przesłanie - tyle że efektowniej - reżyser Norman Jewison zawarł rok później w sfilmowanym musicalu "Jesus Christ Superstar" (1973). Chrystus chadzał w dżinsach, dekoracje nawiązywały do pop-artu, a biblijne towarzystwo śpiewało a to bluesa, a to gospel, a to rocka. Do dziś siedzi nam w uszach rockowy wokal Davida Coverdale'a (w roli Judasza) z grupy Deep Purple.
Co wybitniejsi twórcy mieli ambicję, by historię Jezusa opowiedzieć po swojemu. Dla Roberta Rosselliniego ("Mesjasz", 1975) Chrystus to był wędrowny cieśla, który od czasu do czasu coś tam przebąkiwał o naprawie świata. Żadnych cudów, żadnego zmartwychwstania - to wszystko robota tych od propagandy. Z kolei Martin Scorsese w "Ostatnim kuszeniu Chrystusa" (1988) zaprotokółował halucynacje konającego Mesjasza. A jemu się roi, że może lepiej byłoby rzucić tę całą misję i założyć rodzinę z Marią Magdaleną. Przez firankę oglądamy nawet minutową scenę łóżkową. Ale zaczadzenie mija i Chrystus z łóżka Marii Magdaleny wspina się z powrotem na krzyż. O tę minutę z Marią Magdaleną podniósł się straszny raban. Ale nie pierwszy.
Bluźniercy i prześmiewcy
Kościół protestował w przeszłości przeciwko filmom, które miały o wiele mniejsze zapędy teologiczne i o wiele więcej jadu. Na przykład taki "Twaróg" Piera Paolo Pasoliniego, który nurzał ewangelię w rzygowinach. Rzecz była o tym, jak we włoskim Cinneciti kręci się pobożne filmidła. Aktor grający Jezusa dostał głupawki: śmiał się jak idiota i nie sposób było nakręcić sceny złożenia go do grobu. A Barabasz, głodujący aktorzyna, który za skromną gażę po raz pierwszy najadł się do syta, najpierw wymiotuje, a potem rzeczywiście umiera na krzyżu - z przejedzenia. W "Żywocie Briana" (1979) Terry'ego Jonesa i kolegów z Monty Pythona, dzieciak, który urodził się w Betlejem w sąsiedniej stajence, zostaje omyłkowo wzięty za proroka. To jest okazja do pokazania serii inteligentnych wygłupów, które godzą raczej w Piłata i faryzeuszy niż w Jezusa, ale generalnie sprawy ewangeliczne pozostały tu bez należytego uszanowania. A tego typu zabawa nie ma końca. Film "Dogma" sugeruje, że Bóg jest kobietą, a Jezus może być czarny. Podobnie jak trzynasty apostoł, którego ewangelie pominęły ze względów rasistowskich. W ten deseń pośmiejemy się jeszcze nie raz.
Wszystko, co na temat Jezusa pokazywano do tej pory, to były ruchome oleodruki lub odosobnione bluźniercze wyskoki. "Kod Leonarda da Vinci" uderza w podstawy wiary, i to za pomocą najbardziej skutecznego narzędzia: awanturniczej opowiastki, która powołuje się na autorytet nauki. Lizanie ran po tym ataku potrwa długo.
Więcej możesz przeczytać w 13/2006 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.