Najlepsze kluby wypowiadają posłuszeństwo światowej federacji piłki nożnej
Kibicom Brazylia kojarzy się z piłkarską sambą, Holandia z futbolem totalnym, Włochy z żelazną dyscypliną w obronie, a Meksyk z falą na trybunach. Belgia - coraz bardziej z wokandą. Z pozoru drobne sprawy rodzące się w peryferyjnej belgijskiej lidze stają się sądowymi precedensami o pierwszorzędnym znaczeniu. Właśnie minęło 10 lat, od kiedy belgijski piłkarz Jean-Marc Bosman wywalczył w sądzie prawo dla futbolistów do swobodnej zmiany klubu po wygaśnięciu kontraktu. "Prawo Bosmana" oznacza, że nowy pracodawca od tej pory nie musi już płacić haraczu poprzedniemu pracodawcy piłkarza. Ostatnio belgijski klub Charleroi pozwał do sądu światową federację piłki nożnej (FIFA).
Charleroi żąda odszkodowania w wysokości 615 tys. euro za kontuzjowanego Marokańczyka Abdelmajida Oulmersa. Piłkarz ucierpiał w meczu swojej reprezentacji i leczył się przez osiem miesięcy, w czasie których klub płacił mu pensję oraz pokrywał koszty szpitala i rehabilitacji. Charleroi do sądu zaskarżył nie związek piłkarski Maroka, lecz FIFA, argumentując, że to światowa federacja nałożyła na kluby obowiązek zwalniania zawodników na mecze reprezentacji. Szef FIFA Joseph Blatter nazwał tę sprawę bombą wrzuconą do świata futbolu.
Mur elity
Już sam fakt wytoczenia procesu przeciwko FIFA jest niezwykły, bowiem światowa federacja słynie z wymuszania rozstrzygnięć konfliktów piłkarskich bez odwoływania się do sądów powszechnych. Charleroi zdecydował się jednak na walkę z gigantem, wiedząc, że murem staną za nim najsilniejsze kluby. Dla nich sprawa Oulmersa stała się okazją do wzmocnienia żądań. G-14, czyli grupa zrzeszająca kluby futbolowej elity, na 860 mln euro oszacowała straty, jakie poniosły należące do niej kluby w efekcie zwalniania zawodników na mecze reprezentacji w ciągu ostatnich 10 lat. Przy okazji G-14 zagroziła, że niedługo stworzy własną superligę - z drużyn należących do tej grupy. - Chcemy mieć prawo głosu w sprawie przemysłu futbolowego, który niczym nie różni się od innych gałęzi biznesu - uzasadnia Ferran Soriano, wiceprezydent klubu FC Barcelona.
Kluby zrzeszone w G-14 mają niebagatelny argument - mecze z ich udziałem generują 80 proc. pieniędzy przepływających przez europejskie boiska. Kluby walczą o to, aby mieć większy wpływ na podział tych pieniędzy - kosztem federacji krajowych, europejskiej (UEFA) i globalnej (FIFA). Już raz klubom udało się za pomocą szantażu wymusić zmianę zasad. W 1998 r., po namowach Media Partners, firmy pośredniczącej w sprzedaży praw telewizyjnych, G-14 podjęła próbę stworzenia superligi. Wtedy UEFA zdołała zapobiec secesji, ale w zamian musiała pójść na ustępstwa. Powiększyła Ligę Mistrzów z 16 do 32 klubów, dopuszczając do startu drużyny, które zajęły nawet trzecie i czwarte miejsca w krajowych rozgrywkach w kilku najsilniejszych europejskich ligach.
Superliga gigantów
Obecnie G-14 znów zwietrzyła szansę na nowe zdobycze i powraca z pomysłem stworzenia superligi - elitarnych rozgrywek najlepszych klubów - w której nie obowiązywałby system awansu i spadku, dający obecnie szansę słabszym pod względem finansowym klubom na doszlusowanie do elity. Moment wybrany na konfrontację nie jest przypadkowy - w przyszłym roku wygasa obecnie obowiązująca umowa na transmisje meczów w Lidze Mistrzów, więc telewizjom można spróbować sprzedać nowe rozgrywki. G-14 traktuje futbol jak każdą inną dziedzinę rozrywki i dąży do jej uatrakcyjnienia. Wychodzi z założenia, że kibice wolą oglądać mecze Manchesteru United z Realem Madryt niż potyczki tych drużyn z mniej renomowanymi rywalami, a na mecze reprezentacji, grożące kontuzjami gwiazd, szkoda czasu. Szef europejskiej federacji Lennart Johansson określił G-14 jako samozwańczą grupę, która próbuje narzucać własne warunki innym.
Superliga jest pomysłem, który pozwoliłby najbogatszym klubom stać się jeszcze bogatszymi. Zacięte mecze najlepszych na świecie piłkarzy, do tego stadiony, które swym standardem zbliżają się do oper, oraz efektowna oprawa wizualno-muzyczna byłyby towarem, który można sprzedać telewizjom za wielkie pieniądze. Mająca obowiązywać od lipca tego roku umowa na pokazywanie meczów ligi francuskiej jest warta o 50 proc. więcej niż poprzednia (za jeden sezon Canal+ zapłaci 600 mln euro).
Dzielenie futbolowego tortu
Potęga finansowa klubów nie zawsze przekłada się na sportowe osiągnięcia. Od dziewięciu lat ośrodek analityczny Deloitte & Touche publikuje zestawienie 20 najbogatszych klubów na świecie. Do tej pory trafiły do niej zaledwie 34 kluby. Dużo łatwiej natomiast zbudować dobrą drużynę. Boleśnie przekonał się o tym choćby bogaty Celtic Glasgow (16. w ostatnim zestawieniu), który w ogóle nie awansował w tym sezonie do Ligi Mistrzów, bowiem przegrał w eliminacjach z małym klubem ze Słowacji - Artmedią Petrżałką. Gdyby istniała superliga, Słowacy mogliby do niej awansować wyłącznie po wykazaniu się odpowiednim stanem konta. Tegoroczny triumfator futbolowej ligi finansowej - Real Madryt - od trzech sezonów nie potrafi wywalczyć na boisku żadnego tytułu. Jeśli do tego dołożyć permanentny brak sukcesów Paris Saint-Germain czy Bayeru Leverkusen, które są członkami G-14, to najlepiej widać, że pieniądze niekoniecznie dają szczęście na boisku. Pewne jest jednak, że bez pieniędzy nie ma co o nim marzyć - mimo zapewnień piłkarskich oficjeli. W grze, toczonej nie całkiem fair, przedstawiciele piłkarskich federacji mają niebagatelny argument: piłkę reprezentacyjną, która ogniskuje emocje całych narodów i - dzięki temu - generuje ogromne, stale rosnące zyski. Za możliwość transmisji mistrzostw świata w 2002 r. I 2006 r. telewizje musiały zapłacić 1,7 mld dolarów, czyli osiem razy więcej, niż wynosił kontrakt za poprzednie trzy mistrzowskie imprezy. Właśnie z tego tortu chcą dla siebie wykroić spory kawałek kluby. Jak duży - okaże się po orzeczeniu belgijskiego sądu.
Charleroi żąda odszkodowania w wysokości 615 tys. euro za kontuzjowanego Marokańczyka Abdelmajida Oulmersa. Piłkarz ucierpiał w meczu swojej reprezentacji i leczył się przez osiem miesięcy, w czasie których klub płacił mu pensję oraz pokrywał koszty szpitala i rehabilitacji. Charleroi do sądu zaskarżył nie związek piłkarski Maroka, lecz FIFA, argumentując, że to światowa federacja nałożyła na kluby obowiązek zwalniania zawodników na mecze reprezentacji. Szef FIFA Joseph Blatter nazwał tę sprawę bombą wrzuconą do świata futbolu.
Mur elity
Już sam fakt wytoczenia procesu przeciwko FIFA jest niezwykły, bowiem światowa federacja słynie z wymuszania rozstrzygnięć konfliktów piłkarskich bez odwoływania się do sądów powszechnych. Charleroi zdecydował się jednak na walkę z gigantem, wiedząc, że murem staną za nim najsilniejsze kluby. Dla nich sprawa Oulmersa stała się okazją do wzmocnienia żądań. G-14, czyli grupa zrzeszająca kluby futbolowej elity, na 860 mln euro oszacowała straty, jakie poniosły należące do niej kluby w efekcie zwalniania zawodników na mecze reprezentacji w ciągu ostatnich 10 lat. Przy okazji G-14 zagroziła, że niedługo stworzy własną superligę - z drużyn należących do tej grupy. - Chcemy mieć prawo głosu w sprawie przemysłu futbolowego, który niczym nie różni się od innych gałęzi biznesu - uzasadnia Ferran Soriano, wiceprezydent klubu FC Barcelona.
Kluby zrzeszone w G-14 mają niebagatelny argument - mecze z ich udziałem generują 80 proc. pieniędzy przepływających przez europejskie boiska. Kluby walczą o to, aby mieć większy wpływ na podział tych pieniędzy - kosztem federacji krajowych, europejskiej (UEFA) i globalnej (FIFA). Już raz klubom udało się za pomocą szantażu wymusić zmianę zasad. W 1998 r., po namowach Media Partners, firmy pośredniczącej w sprzedaży praw telewizyjnych, G-14 podjęła próbę stworzenia superligi. Wtedy UEFA zdołała zapobiec secesji, ale w zamian musiała pójść na ustępstwa. Powiększyła Ligę Mistrzów z 16 do 32 klubów, dopuszczając do startu drużyny, które zajęły nawet trzecie i czwarte miejsca w krajowych rozgrywkach w kilku najsilniejszych europejskich ligach.
Superliga gigantów
Obecnie G-14 znów zwietrzyła szansę na nowe zdobycze i powraca z pomysłem stworzenia superligi - elitarnych rozgrywek najlepszych klubów - w której nie obowiązywałby system awansu i spadku, dający obecnie szansę słabszym pod względem finansowym klubom na doszlusowanie do elity. Moment wybrany na konfrontację nie jest przypadkowy - w przyszłym roku wygasa obecnie obowiązująca umowa na transmisje meczów w Lidze Mistrzów, więc telewizjom można spróbować sprzedać nowe rozgrywki. G-14 traktuje futbol jak każdą inną dziedzinę rozrywki i dąży do jej uatrakcyjnienia. Wychodzi z założenia, że kibice wolą oglądać mecze Manchesteru United z Realem Madryt niż potyczki tych drużyn z mniej renomowanymi rywalami, a na mecze reprezentacji, grożące kontuzjami gwiazd, szkoda czasu. Szef europejskiej federacji Lennart Johansson określił G-14 jako samozwańczą grupę, która próbuje narzucać własne warunki innym.
Superliga jest pomysłem, który pozwoliłby najbogatszym klubom stać się jeszcze bogatszymi. Zacięte mecze najlepszych na świecie piłkarzy, do tego stadiony, które swym standardem zbliżają się do oper, oraz efektowna oprawa wizualno-muzyczna byłyby towarem, który można sprzedać telewizjom za wielkie pieniądze. Mająca obowiązywać od lipca tego roku umowa na pokazywanie meczów ligi francuskiej jest warta o 50 proc. więcej niż poprzednia (za jeden sezon Canal+ zapłaci 600 mln euro).
Dzielenie futbolowego tortu
Potęga finansowa klubów nie zawsze przekłada się na sportowe osiągnięcia. Od dziewięciu lat ośrodek analityczny Deloitte & Touche publikuje zestawienie 20 najbogatszych klubów na świecie. Do tej pory trafiły do niej zaledwie 34 kluby. Dużo łatwiej natomiast zbudować dobrą drużynę. Boleśnie przekonał się o tym choćby bogaty Celtic Glasgow (16. w ostatnim zestawieniu), który w ogóle nie awansował w tym sezonie do Ligi Mistrzów, bowiem przegrał w eliminacjach z małym klubem ze Słowacji - Artmedią Petrżałką. Gdyby istniała superliga, Słowacy mogliby do niej awansować wyłącznie po wykazaniu się odpowiednim stanem konta. Tegoroczny triumfator futbolowej ligi finansowej - Real Madryt - od trzech sezonów nie potrafi wywalczyć na boisku żadnego tytułu. Jeśli do tego dołożyć permanentny brak sukcesów Paris Saint-Germain czy Bayeru Leverkusen, które są członkami G-14, to najlepiej widać, że pieniądze niekoniecznie dają szczęście na boisku. Pewne jest jednak, że bez pieniędzy nie ma co o nim marzyć - mimo zapewnień piłkarskich oficjeli. W grze, toczonej nie całkiem fair, przedstawiciele piłkarskich federacji mają niebagatelny argument: piłkę reprezentacyjną, która ogniskuje emocje całych narodów i - dzięki temu - generuje ogromne, stale rosnące zyski. Za możliwość transmisji mistrzostw świata w 2002 r. I 2006 r. telewizje musiały zapłacić 1,7 mld dolarów, czyli osiem razy więcej, niż wynosił kontrakt za poprzednie trzy mistrzowskie imprezy. Właśnie z tego tortu chcą dla siebie wykroić spory kawałek kluby. Jak duży - okaże się po orzeczeniu belgijskiego sądu.
Więcej możesz przeczytać w 13/2006 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.