Najważniejsze, że przedstawienie trwa. I trwa mać
W dzieciństwie występowałem w operze. Jako tak zwane dziecko sceniczne - w "Aidzie". Była to inscenizacja na miarę naszych potrzeb i możliwości. Nie było na scenie słoni i wielbłądów, ale było sporo blichtru, kolumn udających marmur, fałszywego złota i szklanych klejnotów. To przedstawienie wywarło przemożny wpływ na mój światopogląd, bo ja widziałem nie tylko scenograficzny przepych sceny, ale także to wszystko, co się za nim ukrywało. To, co za dekoracją: jakieś sznury i worki z piaskiem, pajęczyny, mysie bobki. Pachniało kurzem i zgnilizną. Od tej pory, oglądając świat, byłem zawsze przekonany, że za fasadą jest to samo, co w operze. Rupieciarnia, pośród której siedzi inspicjent i pociąga za sznurki.
Teraz ta moja dziecinna wiara została poważnie zachwiana, bo mamy w Polsce przedstawienie na scenie politycznej, które nie rozgrywa się w dekoracjach. Jest jawność i przejrzystość aż do bólu, kulisy są na wierzchu, widać wszystkie sznurki, grube jak liny okrętowe. Na tym tle Donald Tusk śpiewa "Jako od wichru krzew połamany, tak się duszyczka stargała". Duet braci Kaczyńskich zgodnie wykonuje "Dobrze, dobrze, panie bracie, przecudowny jest nasz stan", a Przemysław Gosiewski fałszywie, bo tenorem, pyta Giertycha: "Strach waści?". Szef LPR odpowiada zgodnie z librettem: "Nie", i nawet nie zażywa tabaki. Czar prysł i jeśli publiczność nie pcha się do szatni, to dlatego, że zapłaciła za bilety. I ciągle płaci.
Wszystko jest na wierzchu. Wszystkie bebechy polityczne są wywalane na widok publiczny, dzień w dzień, od rana do wieczora. Niczego się u nas nie załatwia poufnie, dyskretnie, za kulisami, aby na końcu poinformować obywateli, co z tego wynikło. Powiadamia się publiczność z góry, że nic z niczego nie wyniknie, nic się nie da zrobić i wszystko zawsze skończy się źle. Nie możemy się dorobić społeczeństwa otwartego, ale politykę mamy otwartą na oścież jak wrota od stodoły.
Mieszkałem w paru dość dobrze ucywilizowanych krajach, gdzie też są partie, programy, spory i intrygi. Ale jest też coś, czego u nas w ogóle nie ma. Czego się jeszcze nie dorobiliśmy. Powszechny konsensus w zasadniczych sprawach państwa, takich jak interes narodowy, bezpieczeństwo, opinia za granicą. U nas to wszystko jest nie tylko przedmiotem sporów, ale także użytecznym narzędziem do przywalenia przeciwnikowi. Jan Maria Rokita, który gdyby był u władzy, siedziałby w hallu Białego Domu i pilnował, żeby amerykański system antyrakietowy zainstalowano także w Polsce, jako opozycjonista totalny bardzo się temu pomysłowi przeciwstawił. Z lęku, że mu coś spadnie na kapelusz. Bez nas choćby potop.
Polska jest jedynym znanym mi krajem, którego politycy jeżdżą do Brukseli skarżyć się tamtejszym urzędnikom unijnym na własny kraj i własny rząd. Potem wracają i pouczają nas, że mamy popsutą opinię w Europie. Jeśli ta opinia nie jest dostatecznie zła, to oczywiście trzeba jeszcze zainspirować korespondentów mediów zagranicznych tu na miejscu, w Warszawie.
Zamiast załatwić dyskretnie kontrowersje z instytucją, od której w większym stopniu zależy zaufanie do Polski niż od tego, kto został rzecznikiem praw dziecka, to znaczy z NBP, wywołuje się najpierw dzikie awantury, a w końcu powołuje komisję śledczą. Bebechy na wierzch. Kiedy Theo Waigel, aby sprostać kryteriom euro, zgwałcił Bundesbank i wymusił sztuczkę księgową z ceną rezerwy złota w celu zmniejszenia deficytu finansów publicznych, publicyści trochę posarkali, trochę pokpili, ale komisji śledczej Bundestagu nie było. Nie była w interesie Niemiec. My się będziemy obnażać, żeby każdy mógł zobaczyć, jaką jesteśmy bandą barbarzyńców, ale za to szczerych.
Utrzymywanie nas w czasie tego nieustającego przedstawienia w kurzu, pyle i mysich odchodach w stanie permanentnej ekscytacji nie jest oczywiście łatwe. Nie codziennie, niestety, Trybunał Konstytucyjny odwołuje panią Kruk, choć przecież to nie sztuka zabić kruka. W polityce jest jak w operowej uwerturze. Nie może być cały czas wielkie bum-bum, od czasu do czasu odzywa się jakiś flecik albo fagot. W ostatni piątek wzruszyła mnie szumnie zapowiadana konferencja prasowa PO, na której przywódcy partii opowiedzieli dziennikarzom, co przeczytali w porannych gazetach: że Ukraina wstrzyma import mięsa i że Polacy pracujący w Wielkiej Brytanii są podwójnie opodatkowani. Pytań nie było, bo dziennikarzom wystarczyła satysfakcja, że ich gazety są czytane nawet przez polityków PO.
Najważniejsze jednak, że przedstawienie trwa. I trwa mać.
Autor jest publicystą "Rzeczpospolitej"
Fot. T. Strzyżewski
Teraz ta moja dziecinna wiara została poważnie zachwiana, bo mamy w Polsce przedstawienie na scenie politycznej, które nie rozgrywa się w dekoracjach. Jest jawność i przejrzystość aż do bólu, kulisy są na wierzchu, widać wszystkie sznurki, grube jak liny okrętowe. Na tym tle Donald Tusk śpiewa "Jako od wichru krzew połamany, tak się duszyczka stargała". Duet braci Kaczyńskich zgodnie wykonuje "Dobrze, dobrze, panie bracie, przecudowny jest nasz stan", a Przemysław Gosiewski fałszywie, bo tenorem, pyta Giertycha: "Strach waści?". Szef LPR odpowiada zgodnie z librettem: "Nie", i nawet nie zażywa tabaki. Czar prysł i jeśli publiczność nie pcha się do szatni, to dlatego, że zapłaciła za bilety. I ciągle płaci.
Wszystko jest na wierzchu. Wszystkie bebechy polityczne są wywalane na widok publiczny, dzień w dzień, od rana do wieczora. Niczego się u nas nie załatwia poufnie, dyskretnie, za kulisami, aby na końcu poinformować obywateli, co z tego wynikło. Powiadamia się publiczność z góry, że nic z niczego nie wyniknie, nic się nie da zrobić i wszystko zawsze skończy się źle. Nie możemy się dorobić społeczeństwa otwartego, ale politykę mamy otwartą na oścież jak wrota od stodoły.
Mieszkałem w paru dość dobrze ucywilizowanych krajach, gdzie też są partie, programy, spory i intrygi. Ale jest też coś, czego u nas w ogóle nie ma. Czego się jeszcze nie dorobiliśmy. Powszechny konsensus w zasadniczych sprawach państwa, takich jak interes narodowy, bezpieczeństwo, opinia za granicą. U nas to wszystko jest nie tylko przedmiotem sporów, ale także użytecznym narzędziem do przywalenia przeciwnikowi. Jan Maria Rokita, który gdyby był u władzy, siedziałby w hallu Białego Domu i pilnował, żeby amerykański system antyrakietowy zainstalowano także w Polsce, jako opozycjonista totalny bardzo się temu pomysłowi przeciwstawił. Z lęku, że mu coś spadnie na kapelusz. Bez nas choćby potop.
Polska jest jedynym znanym mi krajem, którego politycy jeżdżą do Brukseli skarżyć się tamtejszym urzędnikom unijnym na własny kraj i własny rząd. Potem wracają i pouczają nas, że mamy popsutą opinię w Europie. Jeśli ta opinia nie jest dostatecznie zła, to oczywiście trzeba jeszcze zainspirować korespondentów mediów zagranicznych tu na miejscu, w Warszawie.
Zamiast załatwić dyskretnie kontrowersje z instytucją, od której w większym stopniu zależy zaufanie do Polski niż od tego, kto został rzecznikiem praw dziecka, to znaczy z NBP, wywołuje się najpierw dzikie awantury, a w końcu powołuje komisję śledczą. Bebechy na wierzch. Kiedy Theo Waigel, aby sprostać kryteriom euro, zgwałcił Bundesbank i wymusił sztuczkę księgową z ceną rezerwy złota w celu zmniejszenia deficytu finansów publicznych, publicyści trochę posarkali, trochę pokpili, ale komisji śledczej Bundestagu nie było. Nie była w interesie Niemiec. My się będziemy obnażać, żeby każdy mógł zobaczyć, jaką jesteśmy bandą barbarzyńców, ale za to szczerych.
Utrzymywanie nas w czasie tego nieustającego przedstawienia w kurzu, pyle i mysich odchodach w stanie permanentnej ekscytacji nie jest oczywiście łatwe. Nie codziennie, niestety, Trybunał Konstytucyjny odwołuje panią Kruk, choć przecież to nie sztuka zabić kruka. W polityce jest jak w operowej uwerturze. Nie może być cały czas wielkie bum-bum, od czasu do czasu odzywa się jakiś flecik albo fagot. W ostatni piątek wzruszyła mnie szumnie zapowiadana konferencja prasowa PO, na której przywódcy partii opowiedzieli dziennikarzom, co przeczytali w porannych gazetach: że Ukraina wstrzyma import mięsa i że Polacy pracujący w Wielkiej Brytanii są podwójnie opodatkowani. Pytań nie było, bo dziennikarzom wystarczyła satysfakcja, że ich gazety są czytane nawet przez polityków PO.
Najważniejsze jednak, że przedstawienie trwa. I trwa mać.
Autor jest publicystą "Rzeczpospolitej"
Fot. T. Strzyżewski
Więcej możesz przeczytać w 13/2006 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.