Zamordowani rosyjscy dziennikarze walczyli o prawdę i moralność w polityce
Gratuluję ci nagród - wycedziłam przez zęby, trochę z zazdrości, a trochę ze złości. Była wiosna 2004 r. Pół godziny już krążyłam po zagraconym pokoiku w "Nowej Gaziecie", wychodziłam na korytarz, wracałam, a ona - Anna Politkowska - nic. Nos albo w papiery, albo w komputer. - Muszę przygotować dokumenty, jutro mam rozprawę - mruknęła. Chodziło o kolejny proces, w którym występowała jako świadek. Proces, podczas którego kolejni Czeczeni chcieli udowodnić, że do "popełnienia aktów terrorystycznych" przyznali się podczas tortur, że bezprawnie skazano ich na lata więzienia albo że żołnierze takiej to a takiej jednostki wojsk rosyjskich czy prorosyjskich czeczeńskich dokonali porwania, grabieży, gwałtów, mordu.
Wiedziała, że mam zdjęcia torturowanych: zwłok, na których - jak to się urzędowo nazywa - "widać ślady przemocy, która doprowadziła do śmierci". Czy mogły posłużyć jako dowód? Zadzwoniła, pytając, kto na nich jest. Nie byłam pewna. Fotografowanie zmaltretowanych zwłok albo ledwo żywych ludzi pozbawiało możliwości racjonalnego działania, notowania nazwisk, dat, adresów. Mnie pozbawiało, nie ją. Jeżdżąc od 1999 r. do Czeczenii co najmniej raz w miesiącu, Politkowska była - o ile to w ogóle możliwe - bardziej odporna na koszmary tej wojny.
Szkoły to gruzy
Dla mnie ważne było, że człowiek na zdjęciu to ofiara, uosobienie zjawiska, drobina w oceanie potworności. Patrzyłam na wojnę jak dziennikarz. Ona jak śledczy, dla którego ważny jest każdy szczegół. Nie opisywała wojny, dokumentowała ją. Tyle że z literackim talentem. Dokumentowała dla sądów, dla historii i dla zasady: mówić prawdę, całą prawdę i tylko prawdę. Dlatego upierała się przy podawaniu prawdziwych nazwisk. To drogo kosztowało. W 2001 r. dziesięciu wymienionych przez nią informatorów zabito. Wtedy i jej śmierć zaczęła deptać po piętach.
- Chyba chciano mnie otruć - powiedziała po wylądowaniu na lotnisku Wnukowo w lutym 2001 r. Był piątek. Minionej środy aresztowano ją we wsi Chottuni. Na Zachodzie zrobił się harmider, dziennikarze i obrońcy praw człowieka domagali się jej zwolnienia. Oficerowie FSB na Kaukazie tego nie przewidzieli. Twierdzili, że fałszywe dokumenty kupiła na bazarze. Grozili jej dzieciom, ją prowadzili już na rozstrzelanie. I dali herbatę, po której prawie straciła przytomność. Przygodę z herbatą, po której kręci się w głowie, przeżyła kilka lat później w domu obecnego władcy Czeczenii, prokremlowskiego Ramzana Kadyrowa, z którym chciała zrobić wywiad. Potraktował ją jak więźnia, niemal pobił, dał się napić herbaty, po której zrobiło się jej słabo. Udało się jej uciec. Jeszcze później, w dniu ataku na szkołę w Biesłanie, kiedy po kilkunastu godzinach czekania zezwolono jej wejść na pokład samolotu, po wypiciu podanego przez stewardesę płynu straciła przytomność. Lekarze z trudem zawrócili ją z tamtego świata.
"Gdzie jak gdzie, ale na łożu śmierci nie ma współtowarzyszy" - pisała w 1999 r., kiedy tym łożem omal nie stała się ziemia zasłana ludźmi, którzy do niej przylgnęli w nadziei, że nie dostrzegą ich piloci rosyjskich śmigłowców bombowych. Poznałam ją niedługo potem, w listopadzie 1999 r. Zajrzała do mojego pokoju w hotelu Assa w Nazraniu, by zobaczyć, co to za facetka od pierwszych dni wojny zamęcza ją telefonami. Krótko przycięte siwe włosy, spodnie, zwięzła rozmowa. Nie była ani łagodna, ani przyjacielska. To przyszło z latami, w czasie których przekonywała się, że nie należę do tych kolegów z Zachodu, którzy w wojnie węszą sensację i możliwość zarobku. Ona też nie musiała tam być. Mogła żyć wygodnie w Moskwie, w pięknym mieszkaniu kupionym chyba jeszcze przez byłego męża Andrzeja Politkowskiego, znanego dziennikarza, ojca jej dzieci (niedawno przeprowadziła się do innego domu, gdzie ją zabito). Pochodziła z rodziny też niebiednej - jej ojciec Stiepan Mazepa był dyplomatą radzieckim w USA, gdzie się urodziła i spędziła pierwsze siedem lat życia.
- Skąd się tu wzięłaś? - spytałam ją kiedyś po powrocie z Czeczenii do Nazrania. Podczas pierwszej wojny (1994-1996), gdy bomby zamieniały Grozny w perzynę, Anna nie spieszyła tam jako korespondent. Dlaczego teraz? W Moskwie pewnie wzruszyłaby ramionami, ale tamtego wieczoru była w wyjątkowo dobrym nastroju, wyjątkowo szczera. - Kiedyś zajmowałam się uchodźcami ormiańskimi w Moskwie, no to teraz, gdy z Czeczenii chlusnęła taka fala uchodźców, pomyślano, że ja się na tym trochę znam. Na cywilach, bo przecież nie na wojnie. Ale najważniejsze było to, że zobaczyłam chłopców w wieku mojego syna. Pomyślałam: mój Ilja idzie na studia, a ci nie umieją czytać i pisać, bo szkoły to gruzy. A te dziewczyny są jak moja córka... Przez taki pryzmat widać inaczej.
Finał dramatu
Mijały lata od naszego pierwszego spotkania, lata dla Anny - można by rzec - korzystne. Była jedyną w świecie osobą, która znała każdy szczegół czeczeńskiego dramatu: od strony ofiar i od strony katów - armii rosyjskiej, która sama pełna była ofiar, żołnierzy, poborowych, niemniej bezradnych wobec rozpasanej, okrutnej generalicji niż czeczeńscy cywile. Nie będąc "zwierzęciem politycznym", poznała także polityczny wymiar tego dramatu - zjeździła świat, opowiadając o ludobójstwie popełnianym przez Kreml na Czeczenach. I siwiała, spotykając się z obojętnością. Ta siwizna to jej jawny, otwarty protest wobec milczenia Rosjan i reszty świata.
Bywała w Waszyngtonie i w Helsinkach, w Genewie i w Brukseli. W Londynie świadczyła w procesie ekstradycyjnym lidera uchodźców czeczeńskich Ahmeda Zakajewa. Będąc jedynym wiarygodnym źródłem wiedzy o Czeczenii, zyskała na Zachodzie sławę. Nie było jej to obojętne, ale trudno powiedzieć, by cieszyło. Bez przesady można stwierdzić, że nikt nie widział i nie opisał tylu cierpień, ile ona. To przyćmiewa blask radości. I to, że jej rodaków ta wojna obchodziła niewiele. I to, że wielu, nawet niektórzy koledzy z "Nowej Gaziety", uważało ją za broniącą terrorystów zdrajczynię. Z tej "Nowej Gaziety", która jest jedynym jawnie opozycyjnym pismem o nakładzie 115-125 tys. w 140-milionowej Rosji. Glejtem poświadczającym, że Rosja Putina to kraj wolności słowa i demokracji.
Strzelono jej w serce, a potem jeszcze kontrolnie trzy razy w głowę. Czy spłynęła potem, czy włosy stanęły jej dęba, czy tylko zdążyła wyszeptać: "O Gospodi!"?
Oszołomy przyzwoitości
W niedzielę, dzień po jej zamordowaniu, kanał telewizji państwowej poświęcił jej dwie minuty w 44. minucie programu. Poprzedniego dnia poinformował telewidzów, że "Politkowska była obywatelką amerykańską, silnie przeżywającą wszystko, co działo się u nas w kraju". Inne kanały, szczególnie komercyjny NTW, nie tylko poświęciły jej wiele wspomnień, ale wiadomości o niej stawiały na pierwszym miejscu w blokach informacyjnych. Jak donosi "Nowaja Gazieta", w weekend zakaz dotyczący Politkowskiej został zdjęty. Ale na pewno nie będzie zdjęty we wszystkim, co dotyczy wojny w Czeczenii.
Jurij Szcziekoczichin, brat łata i kumpel, był zawsze wesół, choć właściwie nie miał powodów. Cóż z tego, że należał do najlepszych dziennikarzy Rosji, że był wiceszefem "Nowej Gaziety", że jako wiceprzewodniczącego Komitetu Bezpieczeństwa Dumy chronił go immunitet. Groźby "likwidacji" dochodziły do niego albo na piśmie, albo przez telefoniczną słuchawkę. Zawsze bardzo zajęty, znajdował czas na rozmowę, bo wiedział, jak ważnym jest źródłem informacji. Nie tylko o Czeczenii, którą wizytował z posłami swojego Jabłoka, ale też o korupcji na Kremlu i w jego rejonach, o związanych z tym ogromnych przekrętach w Prokuraturze Generalnej. W kwietniu 2003 r. kłóciliśmy się przez telefon o frekwencję na czeczeńskim referendum, bo każde z nas widziało co innego. Jurij rozmawiał ze szpitalnego łóżka - "ale to nic, coś tam z sercem, zaraz stąd wychodzę". Wyszedł, czuł się świetnie - aż do momentu, kiedy na spotkaniu z czytelnikami poza Moskwą sięgnął po filiżankę - z herbatą. Potem dostał jakiejś strasznej wysypki. Potem siłą przewieziono go nie do tego szpitala, gdzie chciał, lecz do Szpitala Kremlowskiego. Przeprowadzono badania. Jurij przez dwa tygodnie umierał w mękach: skóra schodziła płatami. Rodzinie nie wydano ani jednego papierka oprócz świadectwa zgonu. Żadnych wyników badań. A jeszcze potem koledzy z "Nowej Gaziety" przez okrągły rok prowadzili śledztwo w sprawie jego śmierci. Dowiedli nawet składu chemicznego trucizny, ale Prokuratura Generalna oświadczyła, że śmierć Szcziekoczichina jest "wynikiem procesów naturalnych".
Siergieja Juszenkowa, posła do Dumy, który stał na czele społecznej komisji badania okoliczności wysadzania domów w Moskwie, Bujnaksku i Wołgodońsku we wrześniu 1999 r., zastrzelono przed domem. Tego dnia, kiedy po dwuletnich staraniach zarejestrowano antyputinowską partię Liberalna Rosja, na której czele stał. Był kwiecień 2003 r. Wielokrotnie bywałam u niego w Dumie, pierwszy raz w 1995 r., pytając o przyczyny wdarcia się rosyjskich czołgów do Groznego. Był wtedy przewodniczącym Komitetu Obrony w parlamencie. Był wspaniałym człowiekiem.
Rosjan, którzy byli mi bliscy, a których zamordowano, łączyły te same cechy: byli "oszołomami" przyzwoitości i moralności w polityce. Nienawidzili łgarstw i cynizmu. Dobra materialne miały dla nich znaczenie niewielkie. Bili się o Honor i o Prawdę od dawna przykuci do bramy cmentarnej łańcuchem, który nazywa się tak jak jedna z książek Ani: "Rosja Putina".
Dostałam właśnie maila od kolegi z Moskwy, dziennikarza, Rosjanina z krwi i kości: - Mówiłem, że dobrze się to nie skończy. A ty mówiłaś, że nie o to chodzi, żem durak i niczego nie rozumiem. Tu kłębi się od różnych wersji, szczególnie wśród dziennikarzy: i prowokacja, i Kadyrow, i FSB, i skinheadzi. A sedno sprawy - kropnęli babę i koniec. Rezultat - samotna, chora matka i dwoje dzieci. No i nazwą jej imieniem ulicę, i ustanowią kolejną fundację. I komu to potrzebne?
Wiedziała, że mam zdjęcia torturowanych: zwłok, na których - jak to się urzędowo nazywa - "widać ślady przemocy, która doprowadziła do śmierci". Czy mogły posłużyć jako dowód? Zadzwoniła, pytając, kto na nich jest. Nie byłam pewna. Fotografowanie zmaltretowanych zwłok albo ledwo żywych ludzi pozbawiało możliwości racjonalnego działania, notowania nazwisk, dat, adresów. Mnie pozbawiało, nie ją. Jeżdżąc od 1999 r. do Czeczenii co najmniej raz w miesiącu, Politkowska była - o ile to w ogóle możliwe - bardziej odporna na koszmary tej wojny.
Szkoły to gruzy
Dla mnie ważne było, że człowiek na zdjęciu to ofiara, uosobienie zjawiska, drobina w oceanie potworności. Patrzyłam na wojnę jak dziennikarz. Ona jak śledczy, dla którego ważny jest każdy szczegół. Nie opisywała wojny, dokumentowała ją. Tyle że z literackim talentem. Dokumentowała dla sądów, dla historii i dla zasady: mówić prawdę, całą prawdę i tylko prawdę. Dlatego upierała się przy podawaniu prawdziwych nazwisk. To drogo kosztowało. W 2001 r. dziesięciu wymienionych przez nią informatorów zabito. Wtedy i jej śmierć zaczęła deptać po piętach.
- Chyba chciano mnie otruć - powiedziała po wylądowaniu na lotnisku Wnukowo w lutym 2001 r. Był piątek. Minionej środy aresztowano ją we wsi Chottuni. Na Zachodzie zrobił się harmider, dziennikarze i obrońcy praw człowieka domagali się jej zwolnienia. Oficerowie FSB na Kaukazie tego nie przewidzieli. Twierdzili, że fałszywe dokumenty kupiła na bazarze. Grozili jej dzieciom, ją prowadzili już na rozstrzelanie. I dali herbatę, po której prawie straciła przytomność. Przygodę z herbatą, po której kręci się w głowie, przeżyła kilka lat później w domu obecnego władcy Czeczenii, prokremlowskiego Ramzana Kadyrowa, z którym chciała zrobić wywiad. Potraktował ją jak więźnia, niemal pobił, dał się napić herbaty, po której zrobiło się jej słabo. Udało się jej uciec. Jeszcze później, w dniu ataku na szkołę w Biesłanie, kiedy po kilkunastu godzinach czekania zezwolono jej wejść na pokład samolotu, po wypiciu podanego przez stewardesę płynu straciła przytomność. Lekarze z trudem zawrócili ją z tamtego świata.
"Gdzie jak gdzie, ale na łożu śmierci nie ma współtowarzyszy" - pisała w 1999 r., kiedy tym łożem omal nie stała się ziemia zasłana ludźmi, którzy do niej przylgnęli w nadziei, że nie dostrzegą ich piloci rosyjskich śmigłowców bombowych. Poznałam ją niedługo potem, w listopadzie 1999 r. Zajrzała do mojego pokoju w hotelu Assa w Nazraniu, by zobaczyć, co to za facetka od pierwszych dni wojny zamęcza ją telefonami. Krótko przycięte siwe włosy, spodnie, zwięzła rozmowa. Nie była ani łagodna, ani przyjacielska. To przyszło z latami, w czasie których przekonywała się, że nie należę do tych kolegów z Zachodu, którzy w wojnie węszą sensację i możliwość zarobku. Ona też nie musiała tam być. Mogła żyć wygodnie w Moskwie, w pięknym mieszkaniu kupionym chyba jeszcze przez byłego męża Andrzeja Politkowskiego, znanego dziennikarza, ojca jej dzieci (niedawno przeprowadziła się do innego domu, gdzie ją zabito). Pochodziła z rodziny też niebiednej - jej ojciec Stiepan Mazepa był dyplomatą radzieckim w USA, gdzie się urodziła i spędziła pierwsze siedem lat życia.
- Skąd się tu wzięłaś? - spytałam ją kiedyś po powrocie z Czeczenii do Nazrania. Podczas pierwszej wojny (1994-1996), gdy bomby zamieniały Grozny w perzynę, Anna nie spieszyła tam jako korespondent. Dlaczego teraz? W Moskwie pewnie wzruszyłaby ramionami, ale tamtego wieczoru była w wyjątkowo dobrym nastroju, wyjątkowo szczera. - Kiedyś zajmowałam się uchodźcami ormiańskimi w Moskwie, no to teraz, gdy z Czeczenii chlusnęła taka fala uchodźców, pomyślano, że ja się na tym trochę znam. Na cywilach, bo przecież nie na wojnie. Ale najważniejsze było to, że zobaczyłam chłopców w wieku mojego syna. Pomyślałam: mój Ilja idzie na studia, a ci nie umieją czytać i pisać, bo szkoły to gruzy. A te dziewczyny są jak moja córka... Przez taki pryzmat widać inaczej.
Finał dramatu
Mijały lata od naszego pierwszego spotkania, lata dla Anny - można by rzec - korzystne. Była jedyną w świecie osobą, która znała każdy szczegół czeczeńskiego dramatu: od strony ofiar i od strony katów - armii rosyjskiej, która sama pełna była ofiar, żołnierzy, poborowych, niemniej bezradnych wobec rozpasanej, okrutnej generalicji niż czeczeńscy cywile. Nie będąc "zwierzęciem politycznym", poznała także polityczny wymiar tego dramatu - zjeździła świat, opowiadając o ludobójstwie popełnianym przez Kreml na Czeczenach. I siwiała, spotykając się z obojętnością. Ta siwizna to jej jawny, otwarty protest wobec milczenia Rosjan i reszty świata.
Bywała w Waszyngtonie i w Helsinkach, w Genewie i w Brukseli. W Londynie świadczyła w procesie ekstradycyjnym lidera uchodźców czeczeńskich Ahmeda Zakajewa. Będąc jedynym wiarygodnym źródłem wiedzy o Czeczenii, zyskała na Zachodzie sławę. Nie było jej to obojętne, ale trudno powiedzieć, by cieszyło. Bez przesady można stwierdzić, że nikt nie widział i nie opisał tylu cierpień, ile ona. To przyćmiewa blask radości. I to, że jej rodaków ta wojna obchodziła niewiele. I to, że wielu, nawet niektórzy koledzy z "Nowej Gaziety", uważało ją za broniącą terrorystów zdrajczynię. Z tej "Nowej Gaziety", która jest jedynym jawnie opozycyjnym pismem o nakładzie 115-125 tys. w 140-milionowej Rosji. Glejtem poświadczającym, że Rosja Putina to kraj wolności słowa i demokracji.
Strzelono jej w serce, a potem jeszcze kontrolnie trzy razy w głowę. Czy spłynęła potem, czy włosy stanęły jej dęba, czy tylko zdążyła wyszeptać: "O Gospodi!"?
Oszołomy przyzwoitości
W niedzielę, dzień po jej zamordowaniu, kanał telewizji państwowej poświęcił jej dwie minuty w 44. minucie programu. Poprzedniego dnia poinformował telewidzów, że "Politkowska była obywatelką amerykańską, silnie przeżywającą wszystko, co działo się u nas w kraju". Inne kanały, szczególnie komercyjny NTW, nie tylko poświęciły jej wiele wspomnień, ale wiadomości o niej stawiały na pierwszym miejscu w blokach informacyjnych. Jak donosi "Nowaja Gazieta", w weekend zakaz dotyczący Politkowskiej został zdjęty. Ale na pewno nie będzie zdjęty we wszystkim, co dotyczy wojny w Czeczenii.
Jurij Szcziekoczichin, brat łata i kumpel, był zawsze wesół, choć właściwie nie miał powodów. Cóż z tego, że należał do najlepszych dziennikarzy Rosji, że był wiceszefem "Nowej Gaziety", że jako wiceprzewodniczącego Komitetu Bezpieczeństwa Dumy chronił go immunitet. Groźby "likwidacji" dochodziły do niego albo na piśmie, albo przez telefoniczną słuchawkę. Zawsze bardzo zajęty, znajdował czas na rozmowę, bo wiedział, jak ważnym jest źródłem informacji. Nie tylko o Czeczenii, którą wizytował z posłami swojego Jabłoka, ale też o korupcji na Kremlu i w jego rejonach, o związanych z tym ogromnych przekrętach w Prokuraturze Generalnej. W kwietniu 2003 r. kłóciliśmy się przez telefon o frekwencję na czeczeńskim referendum, bo każde z nas widziało co innego. Jurij rozmawiał ze szpitalnego łóżka - "ale to nic, coś tam z sercem, zaraz stąd wychodzę". Wyszedł, czuł się świetnie - aż do momentu, kiedy na spotkaniu z czytelnikami poza Moskwą sięgnął po filiżankę - z herbatą. Potem dostał jakiejś strasznej wysypki. Potem siłą przewieziono go nie do tego szpitala, gdzie chciał, lecz do Szpitala Kremlowskiego. Przeprowadzono badania. Jurij przez dwa tygodnie umierał w mękach: skóra schodziła płatami. Rodzinie nie wydano ani jednego papierka oprócz świadectwa zgonu. Żadnych wyników badań. A jeszcze potem koledzy z "Nowej Gaziety" przez okrągły rok prowadzili śledztwo w sprawie jego śmierci. Dowiedli nawet składu chemicznego trucizny, ale Prokuratura Generalna oświadczyła, że śmierć Szcziekoczichina jest "wynikiem procesów naturalnych".
Siergieja Juszenkowa, posła do Dumy, który stał na czele społecznej komisji badania okoliczności wysadzania domów w Moskwie, Bujnaksku i Wołgodońsku we wrześniu 1999 r., zastrzelono przed domem. Tego dnia, kiedy po dwuletnich staraniach zarejestrowano antyputinowską partię Liberalna Rosja, na której czele stał. Był kwiecień 2003 r. Wielokrotnie bywałam u niego w Dumie, pierwszy raz w 1995 r., pytając o przyczyny wdarcia się rosyjskich czołgów do Groznego. Był wtedy przewodniczącym Komitetu Obrony w parlamencie. Był wspaniałym człowiekiem.
Rosjan, którzy byli mi bliscy, a których zamordowano, łączyły te same cechy: byli "oszołomami" przyzwoitości i moralności w polityce. Nienawidzili łgarstw i cynizmu. Dobra materialne miały dla nich znaczenie niewielkie. Bili się o Honor i o Prawdę od dawna przykuci do bramy cmentarnej łańcuchem, który nazywa się tak jak jedna z książek Ani: "Rosja Putina".
Dostałam właśnie maila od kolegi z Moskwy, dziennikarza, Rosjanina z krwi i kości: - Mówiłem, że dobrze się to nie skończy. A ty mówiłaś, że nie o to chodzi, żem durak i niczego nie rozumiem. Tu kłębi się od różnych wersji, szczególnie wśród dziennikarzy: i prowokacja, i Kadyrow, i FSB, i skinheadzi. A sedno sprawy - kropnęli babę i koniec. Rezultat - samotna, chora matka i dwoje dzieci. No i nazwą jej imieniem ulicę, i ustanowią kolejną fundację. I komu to potrzebne?
Więcej możesz przeczytać w 42/2006 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.