Po wyborach - gdyby się odbyły - PiS i PO nie dogadają się w obecnym kształcie i z aktualnymi przywódcami
Paweł Śpiewak
Socjolog, kierownik Zakładu Historii Myśli Socjologicznej Uniwersytetu Warszawskiego, autor m.in. książek "Ideologia i obywatele", "Spory o Polskę", poseł PO, komentator "Wprost"
Wyobraźmy sobie, że jednak dochodzi do przedterminowego rozwiązania Sejmu wczesną wiosną przyszłego roku. PiS nie udaje się przegłosować bud-żetu. Pan prezydent (wsparty cenną radą brata) podejmuje historyczną decyzję, świadom jednego - że rządzenie w oparciu o niepewną i zmienną większość w parlamencie sensu nie ma. Zresztą rząd nie może się pochwalić ani jednym poważnym osiągnięciem. Nie zbudowano nowych dróg, ceny gruntów urosły do niebotycznych rozmiarów, co każe nam zapomnieć o programie budowy trzech milionów mieszkań. Absorpcja środków europejskich jest na żałośnie niskim poziomie. Polityka zagraniczna przestała istnieć. Poważne państwo popada w samoizolację. PiS nie jest w stanie uzgodnić stanowiska ani w sprawie polityki energetycznej, ani w sprawie stosunków z Rosją. Minister sprawiedliwości nie może się pochwalić szczególnymi sukcesami w walce z korupcją. Przestępczość, jak wynika ze statystyk, pozostaje na tym samym poziomie. Pewne zmniejszenie bezrobocia i koniunktura gospodarcza są efektem emigracji setek tysięcy młodych pracowników, rezultatem wcześniejszych reform, w nikłym stopniu decyzji gabinetu koalicyjnego. Podatki i ceny rosną. Ponad rok rządzenia koalicji przyniósł mierne rezultaty.
Ofiary sPiSków
PiS w kampanii wyborczej odwołuje się do języka wykazującego wiele cech świadczących o politycznej paranoi. Przedstawia się jako ofiara bezprzykładnego ataku wrogów różnej maści. Z ust pana sekretarza PiS słyszymy, jak w czasach komunizmu, że gwałtowna krytyka nie pozwala rządowi wytrwale pracować dla dobra ojczyzny. Przede wszystkim biedna partia z jej liderem okazuje się ofiarą spisków (liczba mnoga) różnych sił, które bronią zastanego układu, czyli dominacji służb tajnych. Kto stoi za tymi służbami i co znajduje się w szafach i archiwach, PiS ujawnia wbrew sobie, ale ujawniając, pogrąża swoich przeciwników i samych siebie. Materiały tajne stawiają w bardzo złym świetle najbliższe i dalsze otoczenie premiera. Premier rządu prowadzi aktywną kampanię nienawiści i pomówień przeciw niedoszłymkoalicjantom, mówiąc o nich w Polskim Radiu: "Poziom nieodpowiedzialności, politycznego awanturnictwa i chamstwa ze strony PO przekroczył już wszelkie granice przyzwoitości. Jest to partia bardzo specyficzna i reprezentująca bardzo specyficzny typ kultury czy raczej antykultury". Giertych i Lepper są dla niego uosobieniem ogłady i dobrego tonu. Zaiste dziwnymi kryteriami kieruje się Kaczyński. Można rzec, prowadzi partię od wojny do wojny, a na wojnie wszelkie środki i narzędzia są stosowane: pomówienia, szantaże, insynuacje.
Skazani na koalicję
Po raz pierwszy od roku 1968 (czyli od słynnego Marca) Polską rządzi skrajna koalicja nacjonalistyczno-paranoiczna, a jak wiemy z historii, paranoicy polityczni nie oddają łatwo władzy. Giertych ze swoimi antysemitami oraz Kaczyński ze swoimi śledczymi tym głośniej krzyczą, im bardziej dowodzą swej nieudolności.
Dochodzi jednak do wyborów wedle dotychczasowej ordynacji wyborczej. Wyobraźmy sobie, że wybory się odbywają i wygrywa je tym razem PO, zyskując ponad30-proc. poparcie, na kolejnych miejscach są PiS, SLD i z kilkoma posłami Samoobrona. Reszta partii znika. Znów powtarza się ta sama sytuacja, co na jesieni 2005 r. Trzeba tworzyć rząd koalicyjny. Mamy wówczas za sobą złą kampanię, taśmy prawdy, szafę Lesiaka, połowicznie odtajniony raport likwidatorów WSI, radykalne wystąpienia Kaczyńskiego, Kurskiego, Zawiszy, które podburzają do wojny i konfliktów. Powtarzane i zgrane hasło, przeciwstawiające solidarne państwo liberalnemu egoizmowi, nie działa, ale psuje krew. Stopień wzajemnej nieufności i zniechęcenia osiąga stopień najwyższy. Antykomunizm prawicy, jak zwykle w takiej sytuacji, ukrywa poparcie dla własnych postkomunistów (z Samoobrony i własnego rządu, por. sędzia Kryże). Hipokryzja, rak wszelkiej polityki, osobliwie wychodzi na wierzch. Media i politycy wzmacniają tylko napięcie polityczne. Programy typu "Warto rozmawiać" pokazują, że rozmowy być nie może i jej nie będzie, bo ani prowadzących, ani uczestników show rozmowa nie interesuje, chcą jedynie stawiać retoryczne pytania i wymieniać ciosy.
Wszystkie ugrupowania obolałe od uderzeń, zepsute zadawaniem ciosów, zdają się tracić równowagę. Pan prezydent ze względu na swoje nieskrywane sympatie do jednej partii nie może odgrywać roli arbitra. Zresztą nie chce tego czynić. Jak na razie nie zdobył się na żaden samodzielny krok polityczny, to i nie można oczekiwać, iż cokolwiek się zmieni. Jest i pozostanie ważnym ogniwem pisowskiej polityki. Zapowiada wręcz bojkot ewentualnego rządu platformy.
Kościół w odwrocie
Jedyną instytucją szeroko uznawaną, dotąd łagodzącą i kojącą rany, jest i był Kościół katolicki, a dokładnie kilku jego przywódców - kardynałowie i biskupi. Kościół jest tym razem zajęty sobą. Obolały od ujawnianych teczek, pomówień księży na siebie, niejasności związanych z papierami tajnej policji politycznej czasów komunizmu. Kościół wydaje się podzielony teczkami i politycznymi różnicami. Dzięki politykom czy raczej z ich winy jest wciągany do bieżących gier. Upolityczniając swoje oblicze, staje się tym samym mniej wiarygodny jako arbiter, autorytet. Na swoje i narodu nieszczęście księża nie umieją i nie będą umieli poskromić swoich temperamentów ideologicznych i w imię celów mniej lub bardziej religijnych będą jak do tej pory udzielać poparcia, niestety, skrajnym partiom i programom politycznym.
Nikt w tej sytuacji na scenie politycznej nie może odgrywać roli kojącej. Nikt nie może rościć sobie praw do odgrywania roli moralnego autorytetu. Nikt, wydaje się, nie potrafi się wznieść ponad swoje urazy, ambicje i pretensje. Słychać tylko nawet nie zgiełk bitewny, ale odgłosy kłótni, połajanek, trzaskania się po twarzach.
Tak będzie wyglądać scena polityczna wczesną wiosną roku 2007. Nie ma powodu i nie ma szans na to, by kampania wyborcza była w miarę cywilizowana. Z pewnością pisowcy pójdą na szukanie haków i insynuacje. Będą pisać o rzekomych łapówkach i rzekomych kochankach, byle tylko żywić publikę sensacjami. Nie sądzę, by ich konkurenci pozostali bierni. Naród zniechęcony i zafascynowany zarazem złem i pasją nienawiści, którą zobaczy w mediach, wycofa się z politycznej aktywności. Pokazują to demonstracje w Warszawie, na które ledwie przybyło dwadzieścia kilka tysięcy osób, mimo strasznej zapalczywości i zaperzeniu polityków. Obywatele, mówiąc oględnie, olali swoich bohaterów z telewizyjnych ekranów i odmówili szerszego udziału w organizowanych przez partie marszach. Przemówienia liderów były dość ogólnikowe i mało nośne. Ani nie wzmacniały konfliktu, ani też go nie wyciszały.
Wybory wyznawców
Do urn pójdą przede wszystkim wyznawcy poszczególnych partii i poszczególnych liderów, ale niemal z pewnością da się powiedzieć - nie pójdą racjonalnie myślący obywatele (i w tym Jarosław Kaczyński może upatrywać swoje szanse; polaryzacja i brutalność życia publicznego sprzyja wyborcom PiS). Oni zachowają się jak obrażeni i urażeni arystokraci, którzy w tak niskich i podłych igrzyskach nie chcą brać udziału. Jest czy będzie w tym pewna racja. Nikt nie powinien być zmuszany do przebywania w jednym pomieszczeniu z jegomościami typu Kurski czy Brudziński. I tym bardziej nie powinien być przymuszany do udziału w bezbrzeżnie ohydnej kampanii wyborczej. Tym bardziej gdy nie będzie miał poczucia, że jest szansa na wyłonienie realnej alternatywy.
Dewastacja polskiego życia publicznego dojdzie do swej formy szczytowej. Rewolucyjna retoryka obozu rządzącego w środowisku demokratycznym, z nieuchronną i niezbędną do funkcjonowania zasadą kompromisu, tolerancji i przekonywania, jest wyjątkowo niszcząca. Zagrożone są dwie podstawowe z punktu widzenia przyszłości państwa wartości. Pierwsze to demokracja. Czy system mający za sobą oparcie w 30 proc. uprawnionych do głosowania może jeszcze nazywać siebie demokratycznym? Czy wycofanie z aktywności publicznej większości obywateli oznacza brak zainteresowania polityką, procesami demokratycznymi czy akurat istniejącymi elitami politycznymi? Tym bardziej musimy o tym fakcie pamiętać, ponieważ innych elit nie ma i nie ma powodu sądzić, że rząd nie powstanie, udając nawet, że ma za sobą większość obywateli. Pierwszą ofiarą polaryzacji politycznej są instytucje demokracji i kultura demokratyczna. Mamy do czynienia ze zwijaniem polskiej demokracji i proces ten będzie, wiele na to wskazuje, postępował. Im ostrzejsza będzie walka, im ostrzejsze oskarżenia (Wałęsa oskarżający Kaczyńskich o zdradę demokracji i Kaczyński domagający się od Rokity porzucenia polityki, czegoś takiego jeszcze poza czasami komunizmu nie słyszałem; wobec tego konfliktu wojna na górze z roku 1990 czy noc czerwcowa z 1992 r. są tylko epizodem), im brutalniejsze oskarżenia, tym mniej miejsca na środowiska umiarkowane, myślące merytorycznie. Tym mniej powagi. Zostają na polu tylko bokserzy. Kaczyński wobec ujawnianych przez jego ludzi materiałów może tylko strzelać słowem i ewentualnie zamykać przeciwników politycznych. Uruchomiona została przez niego logika wojny. Najpierw PiS atakował postkomunistów, potem PO, łże-elity, prawników, sądy, Trybunał Konstytucyjny, bank centralny, a teraz podejmuje retoryczny zamach na zasady i wartości regulujące porządek demokratyczny.
Centrum w zaniku
Ofiarą tej wojny słów, pomówień jest centrum. O to zresztą chodzi Kaczyńskiemu. Chce z tej pozycji zepchnąć PO wprost do obozu lewicy, by potem mówić, to wy i wasz układ z komunistami zbudowaliście kulawe państwo, które z mozołem pisowcy muszą odbudowywać. Brak centrum to brak przestrzeni pojednania. To instalacja zimnej wojny domowej między partie i obywateli Polski.
Kolejną ofiarą tej wojny są od pokoleń uznane standardy intelektualne, które dotąd utożsamiane były z tradycją i modelem wychowania polskiej inteligencji. PiS wprost zaatakował znaczną część zawodów i środowisk inteligenckich. Podobnie jak jego najbliższy sojusznik, czyli LPR, który ksenofobie i bigoterię uczynił racją stanu i racją rządzenia państwem. Kolejny sojusznik - Samoobrona - nigdy nawet nie udawał, że chce mieć coś wspólnego z wartościami tej grupy. Wprost je atakowała. I rzeczywiście, gdy przeglądam polskie media, wypowiedzi w Internecie, dostrzegam, jak obskuranci przestają się wstydzić swojego prostactwa i jak brutalność zostaje awansowana do miana odwagi i realizmu. Przerażająca jest dla mnie lektura artykułów na temat prozy Witkowskiego "Lubiewo", w których autorzy (m.in. niejaki Czerski) krytykują tę książkę, nawet nie kryjąc tego, że do powieści nie zajrzeli.
Koalicja rządząca zajmuje się od roku jedynie uprawianiem polityki. Najmniej tym, co nazywa się z angielska governence, rządzeniem, podejmowaniem decyzji. Efekty takiego funkcjonowania są już widoczne. Zamiast maleć, podatki rosną. Polski eksport żywności do Rosji został zatrzymany. Wiele krajów unii będzie korzystać z gazociągu pod Bałtykiem, my - na darmo protestować. Ciśnienie gazu zmniejsza się, rosną też jego ceny. Nie zrobiono nic, by zdynamizować budownictwo mieszkaniowe i autostrady. Zaniechania będą widoczne za rok, dwa.
Wojny ciąg dalszy
Powróćmy do political fiction. Po tych wyborach - gdyby się odbyły - nie ma już miejsca na dogadanie się obu formacji w obecnym kształcie i z aktualnymi przywódcami. Różnice są zbyt duże i nie są to, jak ogłasza w telewizji Cezary Michalski z koncernu Axel Springer (Dziennik), kwestie związane z psychologicznymi charakterystykami i niedyspozycjami polityków. Taki sposób stawiania spraw jest jawnym ich trywializowaniem. Chodzi, moim zdaniem, rzeczywiście o fundamentalnie inne obrazy świata i dla swoich ideałów warto się czasem bić. O czym w dobie ogólnego cynizmu i politycznego indyferentyzmu na ogół publicyści szybko zapominają.
I co z tych wyborów wynika? Nic. Dalszy ciąg wojny. Bo na koalicję PO-PiS nie ma szansy. Każda inna (z postkomunistami, Samoobroną) jest problemem dla PO, satysfakcją i powodem zaciekłego ataku PiS.
W żadnym miejscu nie mówię, że procedury demokracji i reguły konstytucyjne zostały złamane. Jak dotąd wolność słowa nie została zagrożona, choć zagrożony jest pluralizm mediów publicznych. Nikogo nie wsadza się za demonstracje (choć ksiądz Bartnik demonstrantów potraktowałby nie kropidłem, ale wojskiem). Ale niezależnie od tego, jak będzie wyglądać Polska scena polityczna przed wyborami i po nich, są one niezbędne. Choćby po to, by zakończyć psucie kultury politycznej, po to, by powołać rząd, który zechce rządzić z zachowaniem standardów europejskich. Po to, by uciszyć polityczny jazgot w mediach. Po to, by wyprowadzić Polskę z niebezpiecznej samoizolacji.
Fot: M. Stelmach
Ilustracje: D. Krupa
Socjolog, kierownik Zakładu Historii Myśli Socjologicznej Uniwersytetu Warszawskiego, autor m.in. książek "Ideologia i obywatele", "Spory o Polskę", poseł PO, komentator "Wprost"
Wyobraźmy sobie, że jednak dochodzi do przedterminowego rozwiązania Sejmu wczesną wiosną przyszłego roku. PiS nie udaje się przegłosować bud-żetu. Pan prezydent (wsparty cenną radą brata) podejmuje historyczną decyzję, świadom jednego - że rządzenie w oparciu o niepewną i zmienną większość w parlamencie sensu nie ma. Zresztą rząd nie może się pochwalić ani jednym poważnym osiągnięciem. Nie zbudowano nowych dróg, ceny gruntów urosły do niebotycznych rozmiarów, co każe nam zapomnieć o programie budowy trzech milionów mieszkań. Absorpcja środków europejskich jest na żałośnie niskim poziomie. Polityka zagraniczna przestała istnieć. Poważne państwo popada w samoizolację. PiS nie jest w stanie uzgodnić stanowiska ani w sprawie polityki energetycznej, ani w sprawie stosunków z Rosją. Minister sprawiedliwości nie może się pochwalić szczególnymi sukcesami w walce z korupcją. Przestępczość, jak wynika ze statystyk, pozostaje na tym samym poziomie. Pewne zmniejszenie bezrobocia i koniunktura gospodarcza są efektem emigracji setek tysięcy młodych pracowników, rezultatem wcześniejszych reform, w nikłym stopniu decyzji gabinetu koalicyjnego. Podatki i ceny rosną. Ponad rok rządzenia koalicji przyniósł mierne rezultaty.
Ofiary sPiSków
PiS w kampanii wyborczej odwołuje się do języka wykazującego wiele cech świadczących o politycznej paranoi. Przedstawia się jako ofiara bezprzykładnego ataku wrogów różnej maści. Z ust pana sekretarza PiS słyszymy, jak w czasach komunizmu, że gwałtowna krytyka nie pozwala rządowi wytrwale pracować dla dobra ojczyzny. Przede wszystkim biedna partia z jej liderem okazuje się ofiarą spisków (liczba mnoga) różnych sił, które bronią zastanego układu, czyli dominacji służb tajnych. Kto stoi za tymi służbami i co znajduje się w szafach i archiwach, PiS ujawnia wbrew sobie, ale ujawniając, pogrąża swoich przeciwników i samych siebie. Materiały tajne stawiają w bardzo złym świetle najbliższe i dalsze otoczenie premiera. Premier rządu prowadzi aktywną kampanię nienawiści i pomówień przeciw niedoszłymkoalicjantom, mówiąc o nich w Polskim Radiu: "Poziom nieodpowiedzialności, politycznego awanturnictwa i chamstwa ze strony PO przekroczył już wszelkie granice przyzwoitości. Jest to partia bardzo specyficzna i reprezentująca bardzo specyficzny typ kultury czy raczej antykultury". Giertych i Lepper są dla niego uosobieniem ogłady i dobrego tonu. Zaiste dziwnymi kryteriami kieruje się Kaczyński. Można rzec, prowadzi partię od wojny do wojny, a na wojnie wszelkie środki i narzędzia są stosowane: pomówienia, szantaże, insynuacje.
Skazani na koalicję
Po raz pierwszy od roku 1968 (czyli od słynnego Marca) Polską rządzi skrajna koalicja nacjonalistyczno-paranoiczna, a jak wiemy z historii, paranoicy polityczni nie oddają łatwo władzy. Giertych ze swoimi antysemitami oraz Kaczyński ze swoimi śledczymi tym głośniej krzyczą, im bardziej dowodzą swej nieudolności.
Dochodzi jednak do wyborów wedle dotychczasowej ordynacji wyborczej. Wyobraźmy sobie, że wybory się odbywają i wygrywa je tym razem PO, zyskując ponad30-proc. poparcie, na kolejnych miejscach są PiS, SLD i z kilkoma posłami Samoobrona. Reszta partii znika. Znów powtarza się ta sama sytuacja, co na jesieni 2005 r. Trzeba tworzyć rząd koalicyjny. Mamy wówczas za sobą złą kampanię, taśmy prawdy, szafę Lesiaka, połowicznie odtajniony raport likwidatorów WSI, radykalne wystąpienia Kaczyńskiego, Kurskiego, Zawiszy, które podburzają do wojny i konfliktów. Powtarzane i zgrane hasło, przeciwstawiające solidarne państwo liberalnemu egoizmowi, nie działa, ale psuje krew. Stopień wzajemnej nieufności i zniechęcenia osiąga stopień najwyższy. Antykomunizm prawicy, jak zwykle w takiej sytuacji, ukrywa poparcie dla własnych postkomunistów (z Samoobrony i własnego rządu, por. sędzia Kryże). Hipokryzja, rak wszelkiej polityki, osobliwie wychodzi na wierzch. Media i politycy wzmacniają tylko napięcie polityczne. Programy typu "Warto rozmawiać" pokazują, że rozmowy być nie może i jej nie będzie, bo ani prowadzących, ani uczestników show rozmowa nie interesuje, chcą jedynie stawiać retoryczne pytania i wymieniać ciosy.
Wszystkie ugrupowania obolałe od uderzeń, zepsute zadawaniem ciosów, zdają się tracić równowagę. Pan prezydent ze względu na swoje nieskrywane sympatie do jednej partii nie może odgrywać roli arbitra. Zresztą nie chce tego czynić. Jak na razie nie zdobył się na żaden samodzielny krok polityczny, to i nie można oczekiwać, iż cokolwiek się zmieni. Jest i pozostanie ważnym ogniwem pisowskiej polityki. Zapowiada wręcz bojkot ewentualnego rządu platformy.
Kościół w odwrocie
Jedyną instytucją szeroko uznawaną, dotąd łagodzącą i kojącą rany, jest i był Kościół katolicki, a dokładnie kilku jego przywódców - kardynałowie i biskupi. Kościół jest tym razem zajęty sobą. Obolały od ujawnianych teczek, pomówień księży na siebie, niejasności związanych z papierami tajnej policji politycznej czasów komunizmu. Kościół wydaje się podzielony teczkami i politycznymi różnicami. Dzięki politykom czy raczej z ich winy jest wciągany do bieżących gier. Upolityczniając swoje oblicze, staje się tym samym mniej wiarygodny jako arbiter, autorytet. Na swoje i narodu nieszczęście księża nie umieją i nie będą umieli poskromić swoich temperamentów ideologicznych i w imię celów mniej lub bardziej religijnych będą jak do tej pory udzielać poparcia, niestety, skrajnym partiom i programom politycznym.
Nikt w tej sytuacji na scenie politycznej nie może odgrywać roli kojącej. Nikt nie może rościć sobie praw do odgrywania roli moralnego autorytetu. Nikt, wydaje się, nie potrafi się wznieść ponad swoje urazy, ambicje i pretensje. Słychać tylko nawet nie zgiełk bitewny, ale odgłosy kłótni, połajanek, trzaskania się po twarzach.
Tak będzie wyglądać scena polityczna wczesną wiosną roku 2007. Nie ma powodu i nie ma szans na to, by kampania wyborcza była w miarę cywilizowana. Z pewnością pisowcy pójdą na szukanie haków i insynuacje. Będą pisać o rzekomych łapówkach i rzekomych kochankach, byle tylko żywić publikę sensacjami. Nie sądzę, by ich konkurenci pozostali bierni. Naród zniechęcony i zafascynowany zarazem złem i pasją nienawiści, którą zobaczy w mediach, wycofa się z politycznej aktywności. Pokazują to demonstracje w Warszawie, na które ledwie przybyło dwadzieścia kilka tysięcy osób, mimo strasznej zapalczywości i zaperzeniu polityków. Obywatele, mówiąc oględnie, olali swoich bohaterów z telewizyjnych ekranów i odmówili szerszego udziału w organizowanych przez partie marszach. Przemówienia liderów były dość ogólnikowe i mało nośne. Ani nie wzmacniały konfliktu, ani też go nie wyciszały.
Wybory wyznawców
Do urn pójdą przede wszystkim wyznawcy poszczególnych partii i poszczególnych liderów, ale niemal z pewnością da się powiedzieć - nie pójdą racjonalnie myślący obywatele (i w tym Jarosław Kaczyński może upatrywać swoje szanse; polaryzacja i brutalność życia publicznego sprzyja wyborcom PiS). Oni zachowają się jak obrażeni i urażeni arystokraci, którzy w tak niskich i podłych igrzyskach nie chcą brać udziału. Jest czy będzie w tym pewna racja. Nikt nie powinien być zmuszany do przebywania w jednym pomieszczeniu z jegomościami typu Kurski czy Brudziński. I tym bardziej nie powinien być przymuszany do udziału w bezbrzeżnie ohydnej kampanii wyborczej. Tym bardziej gdy nie będzie miał poczucia, że jest szansa na wyłonienie realnej alternatywy.
Dewastacja polskiego życia publicznego dojdzie do swej formy szczytowej. Rewolucyjna retoryka obozu rządzącego w środowisku demokratycznym, z nieuchronną i niezbędną do funkcjonowania zasadą kompromisu, tolerancji i przekonywania, jest wyjątkowo niszcząca. Zagrożone są dwie podstawowe z punktu widzenia przyszłości państwa wartości. Pierwsze to demokracja. Czy system mający za sobą oparcie w 30 proc. uprawnionych do głosowania może jeszcze nazywać siebie demokratycznym? Czy wycofanie z aktywności publicznej większości obywateli oznacza brak zainteresowania polityką, procesami demokratycznymi czy akurat istniejącymi elitami politycznymi? Tym bardziej musimy o tym fakcie pamiętać, ponieważ innych elit nie ma i nie ma powodu sądzić, że rząd nie powstanie, udając nawet, że ma za sobą większość obywateli. Pierwszą ofiarą polaryzacji politycznej są instytucje demokracji i kultura demokratyczna. Mamy do czynienia ze zwijaniem polskiej demokracji i proces ten będzie, wiele na to wskazuje, postępował. Im ostrzejsza będzie walka, im ostrzejsze oskarżenia (Wałęsa oskarżający Kaczyńskich o zdradę demokracji i Kaczyński domagający się od Rokity porzucenia polityki, czegoś takiego jeszcze poza czasami komunizmu nie słyszałem; wobec tego konfliktu wojna na górze z roku 1990 czy noc czerwcowa z 1992 r. są tylko epizodem), im brutalniejsze oskarżenia, tym mniej miejsca na środowiska umiarkowane, myślące merytorycznie. Tym mniej powagi. Zostają na polu tylko bokserzy. Kaczyński wobec ujawnianych przez jego ludzi materiałów może tylko strzelać słowem i ewentualnie zamykać przeciwników politycznych. Uruchomiona została przez niego logika wojny. Najpierw PiS atakował postkomunistów, potem PO, łże-elity, prawników, sądy, Trybunał Konstytucyjny, bank centralny, a teraz podejmuje retoryczny zamach na zasady i wartości regulujące porządek demokratyczny.
Centrum w zaniku
Ofiarą tej wojny słów, pomówień jest centrum. O to zresztą chodzi Kaczyńskiemu. Chce z tej pozycji zepchnąć PO wprost do obozu lewicy, by potem mówić, to wy i wasz układ z komunistami zbudowaliście kulawe państwo, które z mozołem pisowcy muszą odbudowywać. Brak centrum to brak przestrzeni pojednania. To instalacja zimnej wojny domowej między partie i obywateli Polski.
Kolejną ofiarą tej wojny są od pokoleń uznane standardy intelektualne, które dotąd utożsamiane były z tradycją i modelem wychowania polskiej inteligencji. PiS wprost zaatakował znaczną część zawodów i środowisk inteligenckich. Podobnie jak jego najbliższy sojusznik, czyli LPR, który ksenofobie i bigoterię uczynił racją stanu i racją rządzenia państwem. Kolejny sojusznik - Samoobrona - nigdy nawet nie udawał, że chce mieć coś wspólnego z wartościami tej grupy. Wprost je atakowała. I rzeczywiście, gdy przeglądam polskie media, wypowiedzi w Internecie, dostrzegam, jak obskuranci przestają się wstydzić swojego prostactwa i jak brutalność zostaje awansowana do miana odwagi i realizmu. Przerażająca jest dla mnie lektura artykułów na temat prozy Witkowskiego "Lubiewo", w których autorzy (m.in. niejaki Czerski) krytykują tę książkę, nawet nie kryjąc tego, że do powieści nie zajrzeli.
Koalicja rządząca zajmuje się od roku jedynie uprawianiem polityki. Najmniej tym, co nazywa się z angielska governence, rządzeniem, podejmowaniem decyzji. Efekty takiego funkcjonowania są już widoczne. Zamiast maleć, podatki rosną. Polski eksport żywności do Rosji został zatrzymany. Wiele krajów unii będzie korzystać z gazociągu pod Bałtykiem, my - na darmo protestować. Ciśnienie gazu zmniejsza się, rosną też jego ceny. Nie zrobiono nic, by zdynamizować budownictwo mieszkaniowe i autostrady. Zaniechania będą widoczne za rok, dwa.
Wojny ciąg dalszy
Powróćmy do political fiction. Po tych wyborach - gdyby się odbyły - nie ma już miejsca na dogadanie się obu formacji w obecnym kształcie i z aktualnymi przywódcami. Różnice są zbyt duże i nie są to, jak ogłasza w telewizji Cezary Michalski z koncernu Axel Springer (Dziennik), kwestie związane z psychologicznymi charakterystykami i niedyspozycjami polityków. Taki sposób stawiania spraw jest jawnym ich trywializowaniem. Chodzi, moim zdaniem, rzeczywiście o fundamentalnie inne obrazy świata i dla swoich ideałów warto się czasem bić. O czym w dobie ogólnego cynizmu i politycznego indyferentyzmu na ogół publicyści szybko zapominają.
I co z tych wyborów wynika? Nic. Dalszy ciąg wojny. Bo na koalicję PO-PiS nie ma szansy. Każda inna (z postkomunistami, Samoobroną) jest problemem dla PO, satysfakcją i powodem zaciekłego ataku PiS.
W żadnym miejscu nie mówię, że procedury demokracji i reguły konstytucyjne zostały złamane. Jak dotąd wolność słowa nie została zagrożona, choć zagrożony jest pluralizm mediów publicznych. Nikogo nie wsadza się za demonstracje (choć ksiądz Bartnik demonstrantów potraktowałby nie kropidłem, ale wojskiem). Ale niezależnie od tego, jak będzie wyglądać Polska scena polityczna przed wyborami i po nich, są one niezbędne. Choćby po to, by zakończyć psucie kultury politycznej, po to, by powołać rząd, który zechce rządzić z zachowaniem standardów europejskich. Po to, by uciszyć polityczny jazgot w mediach. Po to, by wyprowadzić Polskę z niebezpiecznej samoizolacji.
Fot: M. Stelmach
Ilustracje: D. Krupa
Więcej możesz przeczytać w 42/2006 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.