Polska wystartowała ku bogactwu jak Hiszpania, ale podąża do europejskiego marazmu jak Grecja
Podczas kolejnej rundy rozmów na unijnym szczycie usłyszałem od hiszpańskiego premiera: "Popatrz, czym się tutaj zajmujemy. Mamy aż do skutku poszukiwać zgody na przyjęcie konstytucji europejskiej, a przecież ważniejsze są liberalne reformy gospodarcze. Bez kolejnych paragrafów Europa wytrzyma, bez konkurencyjnej gospodarki - na pewno nie". José María Aznar wyrażał to, co wielu szefów rządów zgromadzonych w Brukseli w grudniu 2003 r. myślało, ale wolało nie mówić. Czas uciekał, a Europa traciła dystans do innych potęg gospodarczych. Mój partner, z którym zawiązaliśmy udaną koalicję w walce o pozycję naszych krajów w traktacie konstytucyjnym, był przekonany, że priorytety są gdzie indziej. Często podkreślał, że jego kraj jest dobrym przykładem owocnej akcesji i nie zamierza rozmieniać osiągniętego sukcesu na problemy o drugorzędnym znaczeniu.
Od Franco do Europy
Hiszpania dołączyła do Unii Europejskiej w 1986 r. i był to wielki sukces socjalistycznego premiera Felipe Gonzáleza. Do połowy lat 80. w Hiszpanii panowały depresja ekonomiczna i olbrzymie bezrobocie, ale od wejścia do unii sytuacja zaczęła się zmieniać. Południowcy szybko gonili inne kraje wspólnoty. Gospodarka przeszła głęboką restrukturyzację i stawała się coraz bardziej konkurencyjna. Po okresie koniunktury nastąpił jednak kryzys związany z próbą budowy hiszpańskiej wersji "państwa dobrobytu". Rząd Gonzáleza, który stworzył podstawy rozwoju, zbyt wcześnie postanowił go skonsumować. Potrzebna była liberalna korekta i Aznar tego dokonał.
Nowy premier postanowił wprowadzić Hiszpanię w orbitę wspólnej waluty europejskiej i zdynamizować wzrost gospodarczy. Hiszpania osiągała ten cel nawet w latach kryzysowych. W 2003 r. gospodarka rosła o 2,3 proc., podczas gdy Francja i Niemcy notowały stagnację. Jednocześnie deficyt budżetowy zmniejszył się poniżej 3 proc. PKB, a zadłużenie do mniej niż 60 proc. Inflacja została stłumiona, bezrobocie spadło z 20 proc. do 11 proc. oraz utworzono prawie 5 mln nowych miejsc pracy.
Najbardziej dynamicznym czynnikiem hiszpańskich zmian była strategia inwestowania pieniędzy z unijnych funduszy, które nie zostały przejedzone, a popłynęły na budowę dróg, kolei, telekomunikacji i innego rodzaju infrastruktury.
Grecka choroba
Podobnie jak Hiszpania także Grecja wstępowała do UE po czasach dyktatury. Członkostwo rozpoczęte 1 stycznia 1981 r. nastąpiło po pięcioletnich negocjacjach i podyktowane było przede wszystkim względami politycznymi oraz świeżą jeszcze pamięcią o rządach "czarnych pułkowników". Demokratyczna prawica widziała w nim szanse na utrzymanie i utrwalenie odradzającej się demokracji, zabezpieczenie państwa przed kolejnym przewrotem i umocnienie jego roli w regionie. Pośpiech wynikał z rosnącej popularności socjalistów i obaw przed ewentualnym przejęciem władzy przez antyeuropejski i antyamerykański PASOK i jego szefa Andreasa Papandreou. Przewidywania okazały się trafne. Nowy premier ogłosił, że akcesja Grecji zwiększyła trudności gospodarcze i spowoduje nowe. Zapowiedział też referendum, które miałoby zdecydować o dalszych losach członkostwa. Ostatecznie skończyło się na przedstawieniu memorandum, w którym stwierdzono, że traktat akcesyjny nie odpowiada interesom Grecji, gdyż nie uwzględnia w wystarczającym stopniu różnic między nią a poziomem rozwoju pozostałych państw członkowskich. W odpowiedzi Komisja Europejska przyznała szybko pomoc w wysokości 3 mld dolarów. W kolejnych latach Grecja jeszcze kilkakrotnie wykorzystywała powyższy argument do uzyskania dodatkowych funduszy pomocowych.
Rządy lewicowego PASOK charakteryzowały się wzrostem udziału sektora publicznego, rozbudową biurokracji, przerostem zatrudnienia i spadkiem konkurencyjności przedsiębiorstw. Jednym z priorytetów polityki gospodarczej państwa stała się ochrona poszczególnych sektorów gospodarki przed konkurencją ze strony firm unijnych. Nieefektywne przedsiębiorstwa państwowe, stanowiące trzon greckiej gospodarki, wymagały dużych nakładów finansowych, które umożliwiłyby im sprostanie takiej konkurencji. Ich finansowanie przez państwo odbywało się kosztem wzrastającego deficytu sektora publicznego. Dodatkowe obciążenie stanowiła rozbudowana polityka socjalna, obniżająca konkurencyjność przedsiębiorstw prywatnych. Nic więc dziwnego, że PKB na mieszkańca po wejściu do unii nie tylko nie wzrósł, ale zmalał. O ile wskaźnik ten w dniach akcesji wynosił 58 proc. średniej unijnej, to w 1992 r. spadł już do 52 proc. Dopiero w 1997 r. powrócił do swojego startowego poziomu. Dług publiczny, wynoszący zaledwie 30 proc. PKB, wzrósł ponaddwukrotnie w ciągu pierwszych trzech lat członkostwa, a w 1990 r. wynosił 89 proc. PKB.
Twarda rzeczywistość spowodowała, że lewica zaczęła zmieniać priorytety makroekonomiczne. Nie można było dalej brnąć w antyrynkową retorykę, powodując coraz większe trudności gospodarcze. Z czasem zaczęto także dostrzegać możliwości wykorzystania pomocy finansowej. Jak się jednak okazało, każde pieniądze można przejeść. Mimo dużych subwencji - tylko w latach 2000-2006 napłynęło 28 mld euro - Grecja jest jednym z najbiedniejszych krajów starej unii. Eksperci są zgodni: Grecy nie potrafili wykorzystać funduszy strukturalnych. Kolejne rządy w Atenach, zamiast skoncentrować się na stwarzaniu warunków dla długotrwałego rozwoju, ulegały naciskom i zaspakajały doraźne potrzeby. Zaowocowało to niskim popytem inwestycyjnym, zwiększającym się deficytem handlowym (w ciągu ostatnich 20 lat wzrósł o 230 proc.), a także rosnącym długiem publicznym, wynoszącym już 103 proc. greckiego PKB (dla porównania polski dług publiczny w 2004 r. wyniósł 49 proc. PKB).
Mimo względnego postępu w ostatniej dekadzie gospodarka Grecji pozostaje w znacznej odległości za innymi krajami strefy euro. Wprawdzie od dwóch lat Grecja przestała być wreszcie na ostatnim miejscu pod względem PKB na mieszkańca, ale tylko dlatego, że przyjęto dziesięć nowych państw, gdzie jest jeszcze gorzej.
Hiszpański start, grecka meta?
Polska jest obecna w UE dopiero od niedawna i może iść jedną z tych dwóch dróg. Demokracja powierzyła lewicy zadanie wprowadzenia naszego kraju do Unii Europejskiej, ale odpowiedzialność za efekty pierwszych lat oddała rządzącej prawicy. Polska ma dobry start, ale handicap wynikający z korzystnych warunków akcesji i niższych kosztów pracy nie będzie trwał długo. Najbliższe miesiące muszą być zatem wykorzystane na podniesienie konkurencyjności polskiej gospodarki i racjonalizację finansów publicznych. Chodzi zwłaszcza o kontynuowanie reform zainicjowanych przez mój rząd, a więc dalsze poszerzenie swobody działalności gospodarczej, obniżenie podatków oraz ograniczenie wydatków zawartych w tzw. planie Hausnera.
Wiem, że te słowa nijak się mają do nastroju gabinetów i emocji ulicy. Nic jednak nie pomoże udawanie, że tych problemów po prostu nie ma. Rząd może uciekać przed wyznaczeniem daty wejścia Polski do strefy euro, nie inwestować w przedsiębiorczość, planować wzrost wydatków wyższy od wzrostu dochodów, spowalniać prywatyzację i zapomnieć o rosnącym długu publicznym, ale łatwo można przewidzieć, jak to się skończy. Tym bardziej że unijne fundusze, które tak bardzo pomogły biedniejszym krajom Europy, nie popłyną już tak obfitym strumieniem.
Hiszpański profesor Victor Pérez Diaz uważa, że doświadczenia jego kraju wskazują na fundamentalną rolę wzrostu gospodarczego w powodzeniu unijnej transformacji. A ponieważ "państwo dobrobytu nie sprzyja wzrostowi", to dziś "nikt nie odwołuje się do tego projektu - ani Partia Ludowa, ani socjaliści". Wybitny socjolog stwierdza dalej, że jeśli państwo ma kreować miejsca pracy, musi dynamizować gospodarkę, a nie nakładać na nią nowe ciężary. I konkluduje dość zaskakująco jak na nasze warunki, że w Hiszpanii "elektoraty największych partii mimo retorycznych niuansów w czasie kampanii wyborczych w głębi duszy podzielają tę wizję".
Upłynie sporo wody w Wiśle, zanim polscy wyborcy pomyślą podobnie. Do tego czasu, jeśli już uczestniczymy w biesiadzie przy unijnym stole, to warto pomyśleć, co będzie potem. Na pewno nie warto przejeść i wypić wszystkiego, bo zostanie tylko kac.
Fot: K. Mikuła
Od Franco do Europy
Hiszpania dołączyła do Unii Europejskiej w 1986 r. i był to wielki sukces socjalistycznego premiera Felipe Gonzáleza. Do połowy lat 80. w Hiszpanii panowały depresja ekonomiczna i olbrzymie bezrobocie, ale od wejścia do unii sytuacja zaczęła się zmieniać. Południowcy szybko gonili inne kraje wspólnoty. Gospodarka przeszła głęboką restrukturyzację i stawała się coraz bardziej konkurencyjna. Po okresie koniunktury nastąpił jednak kryzys związany z próbą budowy hiszpańskiej wersji "państwa dobrobytu". Rząd Gonzáleza, który stworzył podstawy rozwoju, zbyt wcześnie postanowił go skonsumować. Potrzebna była liberalna korekta i Aznar tego dokonał.
Nowy premier postanowił wprowadzić Hiszpanię w orbitę wspólnej waluty europejskiej i zdynamizować wzrost gospodarczy. Hiszpania osiągała ten cel nawet w latach kryzysowych. W 2003 r. gospodarka rosła o 2,3 proc., podczas gdy Francja i Niemcy notowały stagnację. Jednocześnie deficyt budżetowy zmniejszył się poniżej 3 proc. PKB, a zadłużenie do mniej niż 60 proc. Inflacja została stłumiona, bezrobocie spadło z 20 proc. do 11 proc. oraz utworzono prawie 5 mln nowych miejsc pracy.
Najbardziej dynamicznym czynnikiem hiszpańskich zmian była strategia inwestowania pieniędzy z unijnych funduszy, które nie zostały przejedzone, a popłynęły na budowę dróg, kolei, telekomunikacji i innego rodzaju infrastruktury.
Grecka choroba
Podobnie jak Hiszpania także Grecja wstępowała do UE po czasach dyktatury. Członkostwo rozpoczęte 1 stycznia 1981 r. nastąpiło po pięcioletnich negocjacjach i podyktowane było przede wszystkim względami politycznymi oraz świeżą jeszcze pamięcią o rządach "czarnych pułkowników". Demokratyczna prawica widziała w nim szanse na utrzymanie i utrwalenie odradzającej się demokracji, zabezpieczenie państwa przed kolejnym przewrotem i umocnienie jego roli w regionie. Pośpiech wynikał z rosnącej popularności socjalistów i obaw przed ewentualnym przejęciem władzy przez antyeuropejski i antyamerykański PASOK i jego szefa Andreasa Papandreou. Przewidywania okazały się trafne. Nowy premier ogłosił, że akcesja Grecji zwiększyła trudności gospodarcze i spowoduje nowe. Zapowiedział też referendum, które miałoby zdecydować o dalszych losach członkostwa. Ostatecznie skończyło się na przedstawieniu memorandum, w którym stwierdzono, że traktat akcesyjny nie odpowiada interesom Grecji, gdyż nie uwzględnia w wystarczającym stopniu różnic między nią a poziomem rozwoju pozostałych państw członkowskich. W odpowiedzi Komisja Europejska przyznała szybko pomoc w wysokości 3 mld dolarów. W kolejnych latach Grecja jeszcze kilkakrotnie wykorzystywała powyższy argument do uzyskania dodatkowych funduszy pomocowych.
Rządy lewicowego PASOK charakteryzowały się wzrostem udziału sektora publicznego, rozbudową biurokracji, przerostem zatrudnienia i spadkiem konkurencyjności przedsiębiorstw. Jednym z priorytetów polityki gospodarczej państwa stała się ochrona poszczególnych sektorów gospodarki przed konkurencją ze strony firm unijnych. Nieefektywne przedsiębiorstwa państwowe, stanowiące trzon greckiej gospodarki, wymagały dużych nakładów finansowych, które umożliwiłyby im sprostanie takiej konkurencji. Ich finansowanie przez państwo odbywało się kosztem wzrastającego deficytu sektora publicznego. Dodatkowe obciążenie stanowiła rozbudowana polityka socjalna, obniżająca konkurencyjność przedsiębiorstw prywatnych. Nic więc dziwnego, że PKB na mieszkańca po wejściu do unii nie tylko nie wzrósł, ale zmalał. O ile wskaźnik ten w dniach akcesji wynosił 58 proc. średniej unijnej, to w 1992 r. spadł już do 52 proc. Dopiero w 1997 r. powrócił do swojego startowego poziomu. Dług publiczny, wynoszący zaledwie 30 proc. PKB, wzrósł ponaddwukrotnie w ciągu pierwszych trzech lat członkostwa, a w 1990 r. wynosił 89 proc. PKB.
Twarda rzeczywistość spowodowała, że lewica zaczęła zmieniać priorytety makroekonomiczne. Nie można było dalej brnąć w antyrynkową retorykę, powodując coraz większe trudności gospodarcze. Z czasem zaczęto także dostrzegać możliwości wykorzystania pomocy finansowej. Jak się jednak okazało, każde pieniądze można przejeść. Mimo dużych subwencji - tylko w latach 2000-2006 napłynęło 28 mld euro - Grecja jest jednym z najbiedniejszych krajów starej unii. Eksperci są zgodni: Grecy nie potrafili wykorzystać funduszy strukturalnych. Kolejne rządy w Atenach, zamiast skoncentrować się na stwarzaniu warunków dla długotrwałego rozwoju, ulegały naciskom i zaspakajały doraźne potrzeby. Zaowocowało to niskim popytem inwestycyjnym, zwiększającym się deficytem handlowym (w ciągu ostatnich 20 lat wzrósł o 230 proc.), a także rosnącym długiem publicznym, wynoszącym już 103 proc. greckiego PKB (dla porównania polski dług publiczny w 2004 r. wyniósł 49 proc. PKB).
Mimo względnego postępu w ostatniej dekadzie gospodarka Grecji pozostaje w znacznej odległości za innymi krajami strefy euro. Wprawdzie od dwóch lat Grecja przestała być wreszcie na ostatnim miejscu pod względem PKB na mieszkańca, ale tylko dlatego, że przyjęto dziesięć nowych państw, gdzie jest jeszcze gorzej.
Hiszpański start, grecka meta?
Polska jest obecna w UE dopiero od niedawna i może iść jedną z tych dwóch dróg. Demokracja powierzyła lewicy zadanie wprowadzenia naszego kraju do Unii Europejskiej, ale odpowiedzialność za efekty pierwszych lat oddała rządzącej prawicy. Polska ma dobry start, ale handicap wynikający z korzystnych warunków akcesji i niższych kosztów pracy nie będzie trwał długo. Najbliższe miesiące muszą być zatem wykorzystane na podniesienie konkurencyjności polskiej gospodarki i racjonalizację finansów publicznych. Chodzi zwłaszcza o kontynuowanie reform zainicjowanych przez mój rząd, a więc dalsze poszerzenie swobody działalności gospodarczej, obniżenie podatków oraz ograniczenie wydatków zawartych w tzw. planie Hausnera.
Wiem, że te słowa nijak się mają do nastroju gabinetów i emocji ulicy. Nic jednak nie pomoże udawanie, że tych problemów po prostu nie ma. Rząd może uciekać przed wyznaczeniem daty wejścia Polski do strefy euro, nie inwestować w przedsiębiorczość, planować wzrost wydatków wyższy od wzrostu dochodów, spowalniać prywatyzację i zapomnieć o rosnącym długu publicznym, ale łatwo można przewidzieć, jak to się skończy. Tym bardziej że unijne fundusze, które tak bardzo pomogły biedniejszym krajom Europy, nie popłyną już tak obfitym strumieniem.
Hiszpański profesor Victor Pérez Diaz uważa, że doświadczenia jego kraju wskazują na fundamentalną rolę wzrostu gospodarczego w powodzeniu unijnej transformacji. A ponieważ "państwo dobrobytu nie sprzyja wzrostowi", to dziś "nikt nie odwołuje się do tego projektu - ani Partia Ludowa, ani socjaliści". Wybitny socjolog stwierdza dalej, że jeśli państwo ma kreować miejsca pracy, musi dynamizować gospodarkę, a nie nakładać na nią nowe ciężary. I konkluduje dość zaskakująco jak na nasze warunki, że w Hiszpanii "elektoraty największych partii mimo retorycznych niuansów w czasie kampanii wyborczych w głębi duszy podzielają tę wizję".
Upłynie sporo wody w Wiśle, zanim polscy wyborcy pomyślą podobnie. Do tego czasu, jeśli już uczestniczymy w biesiadzie przy unijnym stole, to warto pomyśleć, co będzie potem. Na pewno nie warto przejeść i wypić wszystkiego, bo zostanie tylko kac.
Fot: K. Mikuła
Więcej możesz przeczytać w 42/2006 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.