Wicepremier Gilowska w dwóch togach - adwokata broniącego rządu i prokuratora oskarżającego go o nieudolność
Przyjęty przez rząd projekt budżetu został z miejsca poddany ostrej sądowej ocenie. "To budżet nowatorski w formie i ciekawy w treści - zaczęła mowę obrończą pani adwokat - innymi słowy, jest to budżet niezły". "To budżet zadłużania się państwa - zagrzmiała na to pani prokurator - jeśli destabilizacja polityczna będzie się utrzymywać i uniemożliwi reformy finansów publicznych, to w ciągu trzech kolejnych lat polski dług publiczny może sięgnąć konstytucyjnego progu 60 proc. PKB". "Czy można na-zwać ten budżet budżetem rozdawnictwa? - oburzyła się pani adwokat - budżet jest co prawda większy, ale nie w wyniku rozdawnictwa, ale dopisania wydatków związanych z Unią Europejską". "Nie udało się obniżyć podatków i kosztów pracy - naciskała dalej surowa pani prokurator - a przecież miał to być rdzeń planu!". "Brakuje sprzyjającej atmosfery politycznej do reform - odpowiadała pani adwokat - a oszczędności przyjdą, ale dopiero za dwa, trzy lata".
Taka dyskusja nad kolejnym budżetem i nad stanem polskich finansów publicznych odbywa się co roku. I dziwić może tylko to, że tym razem zarówno w rolę adwokata, jak i prokuratora wcieliła się jedna i ta sama osoba - pani profesor Zyta Gilowska.
Budżet wstydu
Główną przyczyną takiego zachowania pani profesor nie jest prawdopodobnie ani chęć przeprowadzenia zapowiadanych oszczędności budżetowych (jedna pensja dla adwokata i prokuratora), ani jednostka chorobowa rodem z thrillera Hitchcocka. Jest nim ogromny dyskomfort, jaki musi czuć osoba, która od pięciu lat nieprzerwanie powtarza, że ma w rękawie recepty na wszystkie kłopoty polskich finansów publicznych, a jednocześnie podpisuje się pod kolejnym budżetem, który w najmniejszym nawet stopniu nie zmniejsza odziedziczonych po poprzednikach problemów.
Co jest tak złego w budżecie na rok 2007? Najkrótsza odpowiedź brzmi: właściwie wszystko. Główne zło tkwi w strukturze wydatków budżetowych. Niemal wszystkie pieniądze, które udaje się wycisnąć z gospodarki, są od lat przejadane. Państwo polskie nie inwestuje, nie buduje dróg, nie reformuje finansów służby zdrowia, nie usprawnia administracji, nie buduje korpusu wysoko wykwalifikowanych niepodatnych na korupcję (bo godziwie opłacanych) urzędników, nie finansuje we właściwy sposób edukacji i badań naukowych. Zamiast tego ugina się pod ciężarem wymuszanych przez polityków wydatków konsumpcyjnych - czasem uzasadnionych bardziej, czasem mniej, ale zawsze wymykających się kontroli i i nie spełniających wymogu efektywności. Jedyną odpowiedzią na te wyzwania jest włączenie do budżetu na rok 2007 wydatków na współfinansowanie projektów unijnych, co na papierze nieco zwiększy udział wydatków prorozwojowych, nie lecząc w niczym dobrze znanej choroby.
Budżet zaklinowany
Do złej struktury wydatków dochodzą problemy po stronie dochodów. Mamy ewidentnie złą strukturę podatków tworzącą szczególnie wysoki "klin podatkowy", czyli opodatkowanie pracy zniechęcające do legalnego zatrudnienia i współodpowiedzialne za wysokie bezrobocie. Mamy skomplikowany, kosztowny i zachęcający do ucieczki do szarej strefy system podatkowy. Do tego wszystkiego dochodzi problem "sztywności" wydatków budżetowych, czyli zbudowanych przez polityków zabezpieczeń nie pozwalających swobodnie kształtować ponad 70 proc. wydatków. Niezależnie od wpływów podatkowych, niezależnie od stanu gospodarki i od stanu finansów publicznych przygniatająca większość wydatków jest podyktowana przez istniejące ustawy. Powoduje to, że minister finansów w praktyce nie ma narzędzi pozwalających na prowadzenie polityki gospodarczej.I wreszcie, do kompletu dochodzi problem deficytu, a ściślej - długu publicznego. To, że mamy w Polsce nadmierny deficyt budżetowy, jest faktem powszechnie znanym, ale nie robiącym wrażenia na politykach, którzy zdążyli już zrozumieć, że w obecnej chwili można się nadal zapożyczać i nie grozi to żadną katastrofą - przynajmniej do czasu najbliższych wyborów. Gorzej, że w czasie szybkiego wzrostu gospodarczego w Polsce nadal wzrasta relacja długu publicznego do PKB. A to już jest rzecz kompromitująca dla budżetu i dla prowadzonej polityki fiskalnej.
Złoto z gliny
Nic dziwnego, że profesor Gilowska cierpi na swoiste rozdwojenie jaźni. Jest osobą, która daje twarz polityce gospodarczej rządu. Jednocześnie ewidentnie należy do osób, których wielką ambicją jest przekonanie innych, że zna tajemne sposoby rozwiązania wszystkich problemów w sposób prosty i bezbolesny (pod tym względem przypomina premiera Grzegorza Kołodkę). Jest więc jak średniowieczny alchemik obiecujący cierpiącemu na ostry brak gotówki królowi, że zna sposoby na wyprodukowanie złota z gliny lub ze zwykłego piachu. W ten sposób przekonywała trzy lata temu Platformę Obywatelską, że wie, jak zaoszczędzić 12 mld zł na funkcjonowaniu administracji państwowej - likwidując "bizantyński przepych" oraz odbierając samochody służbowe i telefony komórkowe. W ten sposób obiecuje teraz premierowi Kaczyńskiemu, że wie, w jaki sposób zaoszczędzić 8-10 mld zł na likwidacji pozabudżetowych funduszy i agencji. A jednak politycy chętnie słuchają takich obietnic. Bo przecież oznaczają one dokładnie to, że można znacząco poprawić sytuację finansów publicznych bez konieczności podejmowania jakichkolwiek niepopularnych decyzji dotyczących na przykład masowych wyłudzeń zasiłków wypłacanych przez ZUS.
Zyty dwie
Z drugiej strony profesor Gilowska ma jednak oczy, a po latach spędzonych na krytykowaniu braku reform u innych potrafi ocenić to, jak niekorzystnie wygląda obecnie sytuacja finansów publicznych. Widzi, że efekty wzrostu gospodarczego, które mogły zostać wykorzystane dla uzdrowienia finansów, poprawy struktury wydatków, ograniczenia skali zadłużania się państwa i budowy bardziej sprzyjającego rozwojowi systemu podatkowego od kilku lat są systematycznie przejadane. Oczywiście, że nie odpowiada za to jedynie obecny rząd, ale także rządy poprzednie. Oczywiście, w najważniejszych dla konstrukcji obecnego budżetu miesiącach letnich profesor Gilowska nie była ministrem finansów, ale osobą walczącą o dobre imię w sądzie. Ale frustracja pozostaje - i zapewne efektem tej frustracji jest swoiste rozdwojenie jaźni u pani profesor wicepremier. A symptomem owego rozdwojenia jest to, że profesor Gilowska potrafi w jednej chwili bronić rządowej propozycji budżetu, a za chwilę zdumiewać nas wszystkich krytyką sytuacji budżetowej tak, jakby była nadal głównym ekonomistą partii opozycyjnej.
Fot: A. Jagielak
Taka dyskusja nad kolejnym budżetem i nad stanem polskich finansów publicznych odbywa się co roku. I dziwić może tylko to, że tym razem zarówno w rolę adwokata, jak i prokuratora wcieliła się jedna i ta sama osoba - pani profesor Zyta Gilowska.
Budżet wstydu
Główną przyczyną takiego zachowania pani profesor nie jest prawdopodobnie ani chęć przeprowadzenia zapowiadanych oszczędności budżetowych (jedna pensja dla adwokata i prokuratora), ani jednostka chorobowa rodem z thrillera Hitchcocka. Jest nim ogromny dyskomfort, jaki musi czuć osoba, która od pięciu lat nieprzerwanie powtarza, że ma w rękawie recepty na wszystkie kłopoty polskich finansów publicznych, a jednocześnie podpisuje się pod kolejnym budżetem, który w najmniejszym nawet stopniu nie zmniejsza odziedziczonych po poprzednikach problemów.
Co jest tak złego w budżecie na rok 2007? Najkrótsza odpowiedź brzmi: właściwie wszystko. Główne zło tkwi w strukturze wydatków budżetowych. Niemal wszystkie pieniądze, które udaje się wycisnąć z gospodarki, są od lat przejadane. Państwo polskie nie inwestuje, nie buduje dróg, nie reformuje finansów służby zdrowia, nie usprawnia administracji, nie buduje korpusu wysoko wykwalifikowanych niepodatnych na korupcję (bo godziwie opłacanych) urzędników, nie finansuje we właściwy sposób edukacji i badań naukowych. Zamiast tego ugina się pod ciężarem wymuszanych przez polityków wydatków konsumpcyjnych - czasem uzasadnionych bardziej, czasem mniej, ale zawsze wymykających się kontroli i i nie spełniających wymogu efektywności. Jedyną odpowiedzią na te wyzwania jest włączenie do budżetu na rok 2007 wydatków na współfinansowanie projektów unijnych, co na papierze nieco zwiększy udział wydatków prorozwojowych, nie lecząc w niczym dobrze znanej choroby.
Budżet zaklinowany
Do złej struktury wydatków dochodzą problemy po stronie dochodów. Mamy ewidentnie złą strukturę podatków tworzącą szczególnie wysoki "klin podatkowy", czyli opodatkowanie pracy zniechęcające do legalnego zatrudnienia i współodpowiedzialne za wysokie bezrobocie. Mamy skomplikowany, kosztowny i zachęcający do ucieczki do szarej strefy system podatkowy. Do tego wszystkiego dochodzi problem "sztywności" wydatków budżetowych, czyli zbudowanych przez polityków zabezpieczeń nie pozwalających swobodnie kształtować ponad 70 proc. wydatków. Niezależnie od wpływów podatkowych, niezależnie od stanu gospodarki i od stanu finansów publicznych przygniatająca większość wydatków jest podyktowana przez istniejące ustawy. Powoduje to, że minister finansów w praktyce nie ma narzędzi pozwalających na prowadzenie polityki gospodarczej.I wreszcie, do kompletu dochodzi problem deficytu, a ściślej - długu publicznego. To, że mamy w Polsce nadmierny deficyt budżetowy, jest faktem powszechnie znanym, ale nie robiącym wrażenia na politykach, którzy zdążyli już zrozumieć, że w obecnej chwili można się nadal zapożyczać i nie grozi to żadną katastrofą - przynajmniej do czasu najbliższych wyborów. Gorzej, że w czasie szybkiego wzrostu gospodarczego w Polsce nadal wzrasta relacja długu publicznego do PKB. A to już jest rzecz kompromitująca dla budżetu i dla prowadzonej polityki fiskalnej.
Złoto z gliny
Nic dziwnego, że profesor Gilowska cierpi na swoiste rozdwojenie jaźni. Jest osobą, która daje twarz polityce gospodarczej rządu. Jednocześnie ewidentnie należy do osób, których wielką ambicją jest przekonanie innych, że zna tajemne sposoby rozwiązania wszystkich problemów w sposób prosty i bezbolesny (pod tym względem przypomina premiera Grzegorza Kołodkę). Jest więc jak średniowieczny alchemik obiecujący cierpiącemu na ostry brak gotówki królowi, że zna sposoby na wyprodukowanie złota z gliny lub ze zwykłego piachu. W ten sposób przekonywała trzy lata temu Platformę Obywatelską, że wie, jak zaoszczędzić 12 mld zł na funkcjonowaniu administracji państwowej - likwidując "bizantyński przepych" oraz odbierając samochody służbowe i telefony komórkowe. W ten sposób obiecuje teraz premierowi Kaczyńskiemu, że wie, w jaki sposób zaoszczędzić 8-10 mld zł na likwidacji pozabudżetowych funduszy i agencji. A jednak politycy chętnie słuchają takich obietnic. Bo przecież oznaczają one dokładnie to, że można znacząco poprawić sytuację finansów publicznych bez konieczności podejmowania jakichkolwiek niepopularnych decyzji dotyczących na przykład masowych wyłudzeń zasiłków wypłacanych przez ZUS.
Zyty dwie
Z drugiej strony profesor Gilowska ma jednak oczy, a po latach spędzonych na krytykowaniu braku reform u innych potrafi ocenić to, jak niekorzystnie wygląda obecnie sytuacja finansów publicznych. Widzi, że efekty wzrostu gospodarczego, które mogły zostać wykorzystane dla uzdrowienia finansów, poprawy struktury wydatków, ograniczenia skali zadłużania się państwa i budowy bardziej sprzyjającego rozwojowi systemu podatkowego od kilku lat są systematycznie przejadane. Oczywiście, że nie odpowiada za to jedynie obecny rząd, ale także rządy poprzednie. Oczywiście, w najważniejszych dla konstrukcji obecnego budżetu miesiącach letnich profesor Gilowska nie była ministrem finansów, ale osobą walczącą o dobre imię w sądzie. Ale frustracja pozostaje - i zapewne efektem tej frustracji jest swoiste rozdwojenie jaźni u pani profesor wicepremier. A symptomem owego rozdwojenia jest to, że profesor Gilowska potrafi w jednej chwili bronić rządowej propozycji budżetu, a za chwilę zdumiewać nas wszystkich krytyką sytuacji budżetowej tak, jakby była nadal głównym ekonomistą partii opozycyjnej.
Fot: A. Jagielak
Więcej możesz przeczytać w 42/2006 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.