Druga wojna libańska zaczyna wywracać izraelską scenę polityczną
W wyniku drugiej wojny libańskiej w Izraelu podniosły się żądania reformy państwa. Inicjatorzy tych reform - wywodzący się z grona zamożnych elit, prawników, umiarkowanych polityków z centrum i byłych partii prawicowo-liberalnych - rozczarowani brakiem efektywności obecnego rządu marzą o władzy bardziej "fachowej", technokratycznej i stabilnej, słowem - zdolnej podejmować decyzje.
Prawo i porządek
Proponowane reformy dotyczą przede wszystkim zmiany ordynacji wyborczej na większościową lub podwyższenia progu wyborczego w parlamencie, wynoszącego dzisiaj 1,5 proc. Reformatorzy są zaniepokojeni mnożeniem się partii, chociaż w niedalekiej przeszłości sami cięli je na kawałki, tworzyli różnego rodzaju ruchy i sprzysiężenia, na ogół drobne. Nużą ich koalicje i obecność partii religijnych, a przez zmiany w ordynacji wyborczej dążą do maksymalnego zmniejszenia liczby partii lub ich ostatecznego usunięcia ze sceny parlamentarnej. Chcieliby też przyjęcia konstytucji, chociaż w rzeczywistości istnieje już ona w Izraelu w postaci wielu ustaw podstawowych. Czasem żądają zniesienia instytucji prezydenta lub na odwrót - stworzenia republiki prezydenckiej, ale nie precyzują, czy chodzi im o model amerykański, francuski, czy może rosyjski. Podsycają też niechęć do Knesetu jako instytucji i społeczności, w czym często pomaga im niefrasobliwe zachowanie części deputowanych. W wielu wypadkach angażują do załatwiania swoich spraw sąd najwyższy (Bagac), a zarazem protestują przeciwko każdej decyzji państwowej instancji kontrolnej. Część z nich popiera układ z gatunku "prawo i porządek", inni opowiadają się za czymś w rodzaju "silnej władzy".
Przewodniczący parlamentarnej komisji ustawodawczej wystąpił z propozycją zwiększenia liczby posłów do Knesetu. Ta akurat reforma wygląda na sensowną. W porównaniu z innymi państwami demokratycznymi izraelski parlament jest naprawdę mały. Kneset pierwszej kadencji liczył 120 posłów, ale wówczas, na początku 1949 r., w Izraelu było tylko 400 tys. wyborców. Dziś, przy nie zmienionej liczbie deputowanych, rzesza wyborców zwiększyła się jedenastokrotnie - do 4,4 mln. Asymetrię widać gołym okiem. Tyle że przy nie najlepszej dziś opinii o Knesecie nie ma praktycznie żadnej szansy na to, że społeczeństwo zgodzi się na taką propozycję. Większość wyborców wcale nie przepada za Knesetem i jego ludźmi - podobnie jak za politykami, którzy gwiazdami są tylko w mediach.
W rzeczywistości wojna libańska i jej wyniki nie miały nic wspólnego z systemem władzy, ordynacją wyborczą czy konstytucją. Wszak w przeddzień wojny w Izraelu istniał stabilny rząd ze stabilną większością parlamentarną. Czy Stany Zjednoczone ze swoim systemem prezydenckim, konstytucją etc., o których tak marzą izraelscy reformatorzy, zapewniły zwycięstwo swojej armii w Wietnamie lub w Iraku? Czy zachwalany system amerykański potrafił zaradzić wielkiej depresji lat 30. ubiegłego wieku?
Wstyd za partie
Za dzisiejszymi igrzyskami reformatorów kryje się frustracja, rozczarowanie, wstyd za partie i ekipę polityczną, która je stworzyła, weszła za ich pośrednictwem do Knesetu i do rządu. Dość szybko okazało się jednak, że król jest nagi. Można zakładać, że obecny deszcz propozycji reformatorskich zakończy się jeszcze przed kolejnym kryzysem. Chyba że sama koalicja wystąpi z inicjatywą zmian, by udobruchać reformatorów. Ich wpływ na społeczeństwo poprzez media jest przecież nie do pogardzenia.
Współpraca: Ewa Szmal
Fot: Z. Furman
Prawo i porządek
Proponowane reformy dotyczą przede wszystkim zmiany ordynacji wyborczej na większościową lub podwyższenia progu wyborczego w parlamencie, wynoszącego dzisiaj 1,5 proc. Reformatorzy są zaniepokojeni mnożeniem się partii, chociaż w niedalekiej przeszłości sami cięli je na kawałki, tworzyli różnego rodzaju ruchy i sprzysiężenia, na ogół drobne. Nużą ich koalicje i obecność partii religijnych, a przez zmiany w ordynacji wyborczej dążą do maksymalnego zmniejszenia liczby partii lub ich ostatecznego usunięcia ze sceny parlamentarnej. Chcieliby też przyjęcia konstytucji, chociaż w rzeczywistości istnieje już ona w Izraelu w postaci wielu ustaw podstawowych. Czasem żądają zniesienia instytucji prezydenta lub na odwrót - stworzenia republiki prezydenckiej, ale nie precyzują, czy chodzi im o model amerykański, francuski, czy może rosyjski. Podsycają też niechęć do Knesetu jako instytucji i społeczności, w czym często pomaga im niefrasobliwe zachowanie części deputowanych. W wielu wypadkach angażują do załatwiania swoich spraw sąd najwyższy (Bagac), a zarazem protestują przeciwko każdej decyzji państwowej instancji kontrolnej. Część z nich popiera układ z gatunku "prawo i porządek", inni opowiadają się za czymś w rodzaju "silnej władzy".
Przewodniczący parlamentarnej komisji ustawodawczej wystąpił z propozycją zwiększenia liczby posłów do Knesetu. Ta akurat reforma wygląda na sensowną. W porównaniu z innymi państwami demokratycznymi izraelski parlament jest naprawdę mały. Kneset pierwszej kadencji liczył 120 posłów, ale wówczas, na początku 1949 r., w Izraelu było tylko 400 tys. wyborców. Dziś, przy nie zmienionej liczbie deputowanych, rzesza wyborców zwiększyła się jedenastokrotnie - do 4,4 mln. Asymetrię widać gołym okiem. Tyle że przy nie najlepszej dziś opinii o Knesecie nie ma praktycznie żadnej szansy na to, że społeczeństwo zgodzi się na taką propozycję. Większość wyborców wcale nie przepada za Knesetem i jego ludźmi - podobnie jak za politykami, którzy gwiazdami są tylko w mediach.
W rzeczywistości wojna libańska i jej wyniki nie miały nic wspólnego z systemem władzy, ordynacją wyborczą czy konstytucją. Wszak w przeddzień wojny w Izraelu istniał stabilny rząd ze stabilną większością parlamentarną. Czy Stany Zjednoczone ze swoim systemem prezydenckim, konstytucją etc., o których tak marzą izraelscy reformatorzy, zapewniły zwycięstwo swojej armii w Wietnamie lub w Iraku? Czy zachwalany system amerykański potrafił zaradzić wielkiej depresji lat 30. ubiegłego wieku?
Wstyd za partie
Za dzisiejszymi igrzyskami reformatorów kryje się frustracja, rozczarowanie, wstyd za partie i ekipę polityczną, która je stworzyła, weszła za ich pośrednictwem do Knesetu i do rządu. Dość szybko okazało się jednak, że król jest nagi. Można zakładać, że obecny deszcz propozycji reformatorskich zakończy się jeszcze przed kolejnym kryzysem. Chyba że sama koalicja wystąpi z inicjatywą zmian, by udobruchać reformatorów. Ich wpływ na społeczeństwo poprzez media jest przecież nie do pogardzenia.
Współpraca: Ewa Szmal
Fot: Z. Furman
Więcej możesz przeczytać w 42/2006 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.